Kiedy mam wrażenie, że już więcej nie udźwignę, że to już za dużo, a łzy zamiast powszechnie nieprzemyślane „pomóc” tylko podtapiają duszę (choć raczej zamiast otępiającego płaczu wybieram odzierające z uśmiechu, radości, wszczepiające uczucie totalnego bezsensu, uniemożliwiające oddech, funkcjonowanie, życie po prostu, wewnętrzne rozgniewanie), chciałabym rzucić wszystko i przydeptać, wygumkować, zapomnieć, UCIEC, nie wspominać, nie rozważać, NIE ISTNIEĆ, być gdzieś obok, niech się dzieje, mnie tu nie ma – ale tak nie zawsze można, zwłaszcza, jeśli jest ktoś jeszcze, ktoś dla kogo warto jakoś to poukładać, dla kogo warto istnieć…
…niestety wiem, że nigdy nie będę potrafiła tak zupełnie, jednak to chyba nie na tym polega, by z różnymi, dodatkowymi, smutnymi bagażami chodzić po świecie tak samo.
***
Śniło mi się, że mam masę blizn po prawej stronie ciała, dosłownie bliznę na bliźnie i bliznę przy bliźnie, ale nie chcę, by mi je usunięto, chociaż pod tą zabliźnioną skórą wyrosła piękna, zdrowa prawa ręka, bo uznałam, że one są częścią mnie, są tym, co mnie ukształtowało; a przecież nie da się zapomnieć i zupełnie powrócić do tego sprzed…
Blizny przypominają i przewartościowują.
***
Tak dzisiaj o ucieczkach, bo w te deszczowe dni to na nich się koncentrowałam (mimo, że od zawsze sama gdzieś tam się snuję po własnych, odosobnionych, dziwacznych przestrzeniach), zagłębiając w książkę „Noah ucieka” autorstwa Johna Boyne’a, czyli tego samego, który stworzył okrutnie rozbrajającego „Chłopca w pasiastej piżamie” – teraz również o chłopcu i również bardzo poruszająco, i mądrze.
8-letni Noah Barleywater wyszedł z domu wcześnie rano, zanim wzeszło słońce, zanim obudziły się psy, zanim rosa pokryła pola, bo chciał to zrobić ukradkiem, by nikt nie mógł mu przeszkodzić w zaplanowanej ucieczce, w trakcie której zwiedza okoliczne wioski; w pierwszej natyka się na ukrywającą swe owoce jabłoń (po zerwaniu 3 sztuk zostaje okrzyknięty złodziejem), w drugiej nieprzyjemnego małego mężczyznę w czarnej peruce, pchającego w taczce szarego kota (oskarża malca, że przez przypadkowe potrącenie łokciem nie zdąży do weterynarza), a w trzeciej, usianej nierównomiernie rozsypanymi budynkami o cudacznych kształtach: gadającego jamnika, wiecznie głodnego osła, pomnik wspaniałego biegacza DYMITRA CAPALDIEGO, stare, ogromne, warczące jak tygrysica broniąca młodych, hipnotyzujące, z błyskawicznie odrastającymi gałęziami drzewo i osobliwy, niezwykle kolorowy, poskładany ze sterczących i wychylających bez żadnego ładu i składu części, dom, który okazuje się sklepem z wyłącznie drewnianymi zabawkami, a one nie wydawały się wcale zabawkami, ale czymś znacznie donioślejszym. Wszystko, co widział, było nowiutkie i wyjątkowe (…) Niemal wszystkie były starannie pomalowane – nie na zwyczajne kolory, tak jak zabawki, które miał w domu i na których pękała i łuszczyła się farba, jeśli chociaż dłużej na nie popatrzył. Takich barw jak tutaj nie widział nigdy wcześniej i nie potrafiłby nawet ich nazwać. Po lewej stał drewniany zegar, pomalowany na, no cóż, nie na zielono, ale na kolor, którym byłaby zieleń, gdyby posiadała choć odrobinę wyobraźni. A tam, obok drewnianego stojaka na ołówki, leżała drewniana gra planszowa, której dominującym kolorem nie był czerwony, ale taki, na jaki czerwień spojrzałaby z zazdrością, rumieniąc się z powodu własnego braku wyrazistości. A drewniany alfabet, no cóż, niektórzy mogliby powiedzieć, że pomalowano go na żółto-niebiesko, ale mówiliby to z dominującą świadomością, że tak zwyczajne słowa stanowią okropną zniewagę wobec koloru tych liter. Lecz bez względu na to, jak ciekawe, zastanawiające i niezwykłe były te zabawki, nie sposób było je porównać z tymi, którymi w ogromnych ilościach obwieszone były ściany sklepu. Z marionetkami. Były ich dziesiątki. Nie, nie dziesiątki, ale tuziny. Nawet nie tuziny, ale setki, chyba więcej niż człowiek mógłby zliczyć w jeden dzień, nawet za pomocą barwnych drewnianych liczydeł ustawionych na pobliskiej ladzie. Wyrzeźbiono je w najrozmaitszych rozmiarach i kształtach, były różnej wysokości i szerokości, różniły się kolorem i formą, ale każda z nich zrobiona była z drewna i pomalowana w jaskrawe barwy, które napełniały je werwą, zapałem i wrażeniem pełni życia.
Właścicielem tego tęczowego fenomenu, gdzie panuje będąca „nieobecnością wszelakich dźwięków” cisza i gdzie można trafić na społecznie wycofany zegar o imieniu Aleksander, wolący, by pozostali nie zwracali na niego uwagi, co zważywszy na fakt, iż większość zegarów uwielbia się popisywać, bo wiecznie pędzą, nieustannie tykają, tak jakby od tego zależało ich życie wydaje się dość niespodziewane, dzwoniący z opóźnieniem dzwonek, przesuwające pod nogami deski podłogowe, wytresowaną kukułkę, ciężko dyszące drzwi (rolą Henry’ego jest podbieganie do miejsca, które ma za chwilę zostać otworzone), podchodzącą, na pstryknięcie palców, lodówkę oraz Charlesa, czyli przedstawiające etapy starzenia lustro, jest sympatyczny, trochę ekscentryczny Starzec (później wychodzi na jaw, że to Pinokio we własnej osobie), stale strugający jakąś kukiełkę (od lat chce wyrzeźbić siebie, jednak zawsze wychodzi mu coś zupełnie innego), który po uniesieniu wieka tajemnej skrzyni, pozwala Noahowi wyciągać rozmaite marionetki, wśród których znajduje się:
Pani Shields – przysadzista kobieta z licznymi podbródkami i wściekłym wyrazem twarzy.
Pan Wickle – mężczyzna w dresie, który po pociągnięciu sznurka unosi lewą rękę i dmucha w gwizdek.
Książę – przystojny, ale nieco nerwowy z wyglądu młodzieniec w złotej koronie na głowie.
Pan Quaker – ma bardzo chude ciało i bardzo kwadratową głowę.
Doktor Wings – wydaje się przedstawiać starego królika, który rusza wąsikami.
To skłania go do opowiedzenia historii swojego życia, czyniąc przy okazji odpowiednie uwagi, refleksje, zadając pytania, okazując zainteresowanie przemyśleniami oraz anegdotami chłopca, który zaczyna zwierzać mu się z autentycznego powodu ucieczki, jakim jest terminalny stan matki, o którym rodzice boją się z nim rozmawiać, co doprowadza go do olbrzymiej frustracji, bowiem niewyjaśnienie oraz zatajenie zwyczajnie go przerastają, a ponieważ czuje się w tej sytuacji zagubiony i osamotniony, postanowił zastosować metodę wyparcia i zdecydował się w taki właśnie sposób uwolnić od przytłaczającego problemu.
Tak oto Starzec w sposób bardzo subtelny, wyważony i klarowny podejmuje z Noahem bardzo ciężkie tematy, jak: przemijanie, starość, choroba, śmierć, cierpienie, niepokój związany z odchodzeniem kogoś bliskiego i umiejętność godzenia się z nim, otwartość w okazywaniu uczuć, konsekwencje własnych decyzji, naprawianie błędów, cieszenie się drobiazgami, docenianie miłych gestów, nie odkładanie czegoś na później i budowanie wspólnych wspomnień.
W efekcie chłopiec zaczyna rozumieć co jest w życiu najważniejsze i jak zmierzyć się z osobistym dramatem, więc czym prędzej postanawia wrócić do domu, gdyż: nie wiedział, ile im zostało, ale jeśli byłby to tylko dzień lub dwa, wciąż mieli szansę stworzyć tyle wspomnień, żeby wystarczyło do końca życia.
„Noah ucieka” to mądra, ciepła, wzruszająca książka na pograniczu powieści przygodowej, psychologicznej, stworzona w atmosferze baśniowości i realizmu magicznego, która uświadamia, że przed dziećmi nie można ukrywać istotnych kwestii, z których składa się codzienność i których z pewnością, na jakimś etapie, doświadczą; zwyczajnie nie sposób udawać, że tematu nie ma, lecz spokojnie, powoli, pojętnie, odpowiednio do ich wieku i usposobienia wyjaśnić co się dzieje, jednocześnie pokazując jak się z tym zmierzyć i dając nadzieję, że da się przez to przebrnąć i jakoś na nowo wszystko poukładać. Małemu człowiekowi trzeba tłumaczyć świat, by ze strachu oraz narastających przeciwności i niejasności nie uciekał w odrealnione przestrzenie, lecz nauczył się funkcjonować tu i teraz, posiadając jakiś podstawowy zalążek do własnych, rozumnych interpretacji, które ułatwią mu toczenie bojów z bezwzględnym Losem.
Garść moich ulubionych cytatów:
Marionetka może podróżować i przeżywać przygody, nie starzejąc się ani o dzień. Natomiast chłopiec… prawdziwy chłopiec… starzeje się, a potem nie czeka go już nic tylko śmierć.
Pewność siebie ma wielkie znaczenie.
Dorośli są szalenie ograniczeni. To jedna z ich licznych wad.
Drzewa są przeciwieństwem ludzi: im człowiek starszy, tym robi się mniejszy. Z drzewami jest na odwrót.
Czasem niezwykle trudno stawić czoła pamiątkom z przeszłości. Jedno spojrzenie może sprawić, że zaczniesz się smucić. I żałować.
No i najlepszy:
Nie proś o więcej, niż otrzymałeś. Może się to okazać największym błędem twojego życia.
Bo bardzo nie lubię pazernych ludzi, wręcz się ich wystrzegam, rezygnuję, ponieważ obawiam i zastanawiam się, co są w stanie poświęcić w imię prywatnego egoizmu, chęci posiadania znacznie większej ilości rzeczy, oczywiście materialnych, niż mogą w danej chwili mieć.
Myślę, że są w stanie poświęcić wszystko.
To zarazem przykre, bolesne, przezabawne i godne współczucia.