Nigdy nie lubiłam śpiewać (wyjątek stanowiły jakieś epizodyczne wygłupy z koleżankami, kiedy to wrzeszczałyśmy ogłuszająco jakieś kiczowate utwory w samym środku miasta albo na koloniach, na kolei linowej), co potrafiło uwidaczniać się tym, że nawet odmawiałam samodzielnego odśpiewania piosenki na lekcji muzyki (jak kiedyś zanuciłam „Jadą wozy kolorowe”, to zrobiłam to niemalże bezdźwięcznie; w zasadzie ledwo usłyszał mnie sam nauczyciel, obok którego stałam, bo zagłuszyły mnie jego organki, w efekcie otrzymałam satysfakcjonujące 4-) – sama nie wiem czy bardziej się krępowałam czy wkurzałam, że ktoś mi nakazuje, a ja zwyczajnie tego nie lubię, ale myślę, że zapewne i jedno i drugie po trochu. I mogę zapewnić, że do dnia dzisiejszego nie ujrzy się mnie radośnie śpiewającej, co ja piszę: W OGÓLE ŚPIEWAJĄCEJ; i nie ma znaczenia czy jest to „Sto lat, sto lat” przed zdmuchnięciem przez solenizanta świeczek tkwiących w urodzinowym torcie czy „Przybieżeli do Betlejem pasterze” w trakcie wigilijnej kolacji (odstępstwem od prywatnej reguły było kolędowanie na blokowiskach, co muszę przyznać stanowiło dla mnie fajną zabawę – naturalnie byłam przebrana za diabła) – nie zaśpiewam, a okoliczności nie mają tu żadnego znaczenia (podobnie mam z przebieganiem przez ulicę lub podbiegnięciem do autobusu – nie podbiegnę; mogę się spóźnić, może mi odjechać sprzed nosa, to sobie zwyczajnie pojadę następnym, mogę czekać milion godzin po drugiej stronie ulicy, aż zaświeci pustkami, ale: NIE PODBIEGNĘ). Wbrew temu wszystkiemu uważam, że istnieje wiele pięknych kolęd i świątecznych piosenek, więc nie zaśpiewam, ale chętnie posłucham, gdzieś snując zaśnieżonymi (choć podobno zima w tym roku ma był łagodna – tak mówią), tajemnymi, migoczącymi od kolorowych lampek uliczkami czy skulona pod kocem opodal niedużej choinki, w domowym zaciszu, sącząc najlepszy z bożonarodzeniowych potraw susz.
I choć co prawda akurat za „Cichą nocą” szczególnie nie przepadam, to „Cicha noc” w reż. Piotra Domalewskiego, na której byliśmy w niedzielny wieczór, poprzedzając seans wybitną kawą piernikową oraz białą czekoladą z zimowej oferty „Starbucksa”
bardzo, baaardzo przypadła mi do gustu – zwłaszcza dlatego, że jest taka autentyczna, taka zza okna, taka wyjęta z ludzkiego życiorysu, bo nie brakuje tu świątecznej krzątaniny, chaosu, urazów, krzyków, przekleństw, intryg, sączących się ran, przytyków, niestabilnych relacji, nieautentycznych uśmiechów na zdjęciach, „Kevina samego w domu”, powierzchownego traktowania tradycji, naganiania do stołu, bezmyślnego wydeklamowania często nieszczerych życzeń przy dzieleniu opłatkiem, odczytania-odklepania Ewangelii o narodzeniu Jezusa, obgadywania, knucia, podśmiewywania, zatajania, okłamywania, przyozdabiania skradzionego drzewka, sklejania pierogów, nalewania barszczu, rubasznych wujaszków (Adam Cywka), nagrzanych dziadków (Paweł Nowisz), przejętych oraz starających się nadać temu harmonię mam (Agnieszka Suchora), również rozładowujących napiętą atmosferę babć (Elżbieta Kępińska) tudzież towarzyszących im ciotek (Jowita Budnik), niewinnych najmłodszych (w roli pobrzękującej na skrzypeczkach Kasi Amelia Tyszkiewicz), zbuntowanych nastolatków [mam na myśli prowadzącego hodowlę marihuany Jacka (Mateusz Więcławek)] i dulczących z nosem w smartfonach nastolatek (Magdalena Żak jako Gośka), co skleja się na historię Adama (Dawid Ogrodnik), który przybył wprost z Holandii, by ten dzień spędzić z bliskimi. Jednak jego intencje nie są tak do końca czyste, bowiem nie o wspólny posiłek tutaj chodzi, nie o skąpanie w cieple domowego ogniska, lecz o sprzedanie chałupy seniora rodu, co umożliwi mu otworzenie własnego biznesu poza granicami kraju. Szkopuł polega na tym, że musi otrzymać zgodę: od mającego alkoholowy problem ojca (Arkadiusz Jakubik), który sam większość życia przepracował na emigracji, co przekreśliło zaangażowanie w rodzinną codzienność, wypełniając go ogromnymi wyrzutami sumienia, połączonymi z niedoszłymi aspiracjami oraz ciężarem świadomości braku odwagi, by sprowadzić tam żonę i dzieci, co miało swoje źródło w tym, że będąc na obczyźnie jeszcze bardziej czuł się Polakiem, a w swoim kraju, pomimo skrajnej nędzy, czuje się po prostu człowiekiem, od wykształconej, wszakże nie potrafiącej podjąć jakiejkolwiek rewolucyjnej decyzji siostry Jolki (Maria Dębska) [i chodzi tu zarówno o zmianę pracy, jak i pogonienie znęcającego nad nią męża Marcina (Tomasz Schuchardt); swoją drogą scena jak dostał porządny oklep i dla upozorowania upadku został upojony alkoholem była genialna] oraz od jakby pretensjonalnego, trochę zazdrosnego, jak później się okazuje romansującego z jego dziewczyną Aśką (Milena Staszuk) brata Pawła (Tomas Ziętek), który to planuje założyć tam warsztat samochodowy.
„Cicha noc” to taka mieszanina upokarzającej nędzy, lęków, narodowych kompleksów, problemu tożsamości i człowieczeństwa. To jednocześnie świąteczna opowieść o braku porozumienia, niespełnieniu, rodzinnych konfliktach, dramacie emigrantów oraz stwarzaniu pozorów – emocjonalna opowieść, która angażuje widza, bo pozwala mu się rozsiąść w rzeczywistości, która przecież tak naprawdę nie jest mu obca.
To naprawdę doskonały debiut, więc główna nagroda tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni jest jak najbardziej zasłużona.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/03/09/790309/7804625.6.jpg
źródło ilustracji: http://paradoks.net.pl/read/33542-zlote-lwy-dla-cichej-nocy-film-debiutanta-zwyciezca-festiwalu-w-gdyni
źródło ilustracji: http://bi.gazeta.pl/im/f6/61/15/z22421238IER,-Cicha-noc-.jpg
źródło ilustracji: https://kulturalnemedia.pl/film/cicha-noc-pierwszy-zwiastun-juz-jest/
źródło ilustracji: http://culture.pl/sites/default/files/images/imported/film/filmy%20kadry%20i%20dvd/Cicha_noc_Piotr_Domalewski/full_cicha_noc_770.jpg