„Gromadźcie się, wspomnienia, poplątane wspomnienia, gromadźcie się i nawarstwiajcie, zakrywajcie wszystko, co nie powinno i nie może tu być, wymieszajcie się w coś znośnego, w coś, co można udźwignąć w tej górskiej samotni” – recenzja książki „Palinka. Prozy z Banatu” autorstwa Matěja Hořavy

Nigdy nie interesowało mnie pojęcie czasu; w zasadzie to mam w nosie czy jest lipiec czy styczeń, środek nocy czy poranek, godzina 17.30 czy 5.45, lata 70. czy 40. – po prostu nie obchodzi mnie jak szybko mija czas i w jakim jestem wieku (chociaż dzieckiem nie lubiłam być potwornie), ponieważ dla mnie istotne jest miejsce, w którym właśnie się znalazłam, bo ja postrzegam świat krajobrazami, emocjami, wrażeniami, stąd znaczenie ma kruchość liścia i intensywność fioletu wrzosów, a nie to, że jest jesień, kremowa mgła i błyszczące krople rosy, a nie to, że jest świt – takie też są moje wspomnienia i moje sny: wypełnione impresjami, smakami, zapachami, barwami, dźwiękami, które dokładnie czuję, wręcz dotykami ich, i poprzez drobiazg potrafię wiernie powrócić. Dlatego też nie lubię się spieszyć; bo wtedy mijam bezwiednie, nie chłonąc urzekających szczegółów, z których składa się mój świat.

W związku z tym, gdy na jednym z blogów książkowych natrafiłam na debiut czeskiego autora Matěja Hořavy – „Palinka. Brozy z Banatu”, to od razu poczułam, że muszę się zatopić w jego rzeczywistość, w jego tak bardzo bliskie mi postrzeganie, bowiem tu liczy się prywatne doznanie, zaś pejzaż jest roztłuczony na maciupeńkie szkiełka.

A jest to osobista opowieść młodego nauczyciela języka czeskiego oraz muzyki (kiedyś studiował geologię, ale zrezygnował), który do 10 roku życia mieszkał na północy Czech, potem, razem z rodzicami i niewidomą babcią, ale już bez starszej siostry (w dzieciństwie byli bardzo zżyci; z rozrzewnieniem wspomina, jak w „pałacowym ogrodzie” jedli kwiaty różowej koniczyny i jasnoty – niestety z czasem pojawił się niezrozumiały dystans, którego nie są w stanie zmniejszyć; do tego stopnia, że nie zna żadnego z jej 4 dzieci) przeniósł się na osiedle na południu Moraw, by ostatecznie wylądować w Bawarii, na banackich zboczach, na pograniczu rumuńsko-serbskim, nieopodal Dunaju, mglistych bukowo-grabowych lasów, grusz, orzechów, chłodnej mięty oraz oceanu czarodziejskich paproci, w białej wielkiej chacie o błękitnych okiennicach, czerwonych dachówkach i turkusowej bramie, gdzie rozpościera się nuda i bezczynność, gdzie każdy o każdym wie dosłownie wszystko, ale dla urozmaicenia do prawdy dorzuca jeszcze szczyptę fikcji – może dlatego, że tu jakoś szczególnie samotność czuje się wśród tłumu? Samotność, której jak sam stwierdza jest przecież fanatykiem; jednak czasem tak boleśnie mu doskwiera, że nakłania tym do ciągłych ucieczek: przed ludźmi, przed przeszłością, przed tęsknotą, pragnieniami, strachem, rozczarowaniami, ale chyba najbardziej przed samym sobą, ale jednocześnie zachęca go do pogoni za czymś niedookreślonym.

Włóczy się i podróżuje, ucieka w obszary puste, dokuczliwie ciche i wiekowe, ucieka w gry wideo, instrumenty (gitarę, fortepian, ksylofon, klawesyn, melodykę), teatr, słowo, sztukę, kobiety oraz alkohol; zwłaszcza upija się lokalną palinką ze śliwek i lubaszek, czyli mocnym owocowym trunkiem, bo to dzika krew tego kraju: upojna i złowroga; karmiąca i pożerająca jak ogień; rozwiązuje język i burzy świat złym słowem; wyciąga rękę do przyjacielskiego uścisku i chwyta za gardło w wirze nieprzytomnej bójki; wyciąga z grobów prastare wspomnienia i ciska w płomienie tym, co stało się wczoraj… Dobro czy zło, nie da się tu wybrać; palinka, ta gościnna, oferowana przez każdego chłopa w polu, kiedy trudzi się za spoconym, jasnogrzywym koniem; palinka – ta sama, z tej samej butelki – później poznaczy siniakami twarze jego żony i dzieci (śliwkowe siniaki; dojrzewające lubaszki wokół oczu)… mimo wszystko zawsze czuje bezcelowość swoich działań, jako że ani nie potrafi się przystosować, ani odciąć od bolesnych wspomnień:

Nie dbam o przeszłość, a to wszystko, co dostaję; wciąż i wciąż; karuzela wspomnień.

Przekleństwo pamięci, przekleństwo słów, przekleństwo tego skrawka znienawidzonej ziemi gdzieś w oddali: nawet tu mnie dopadło, nawet tu mnie to niszczyło.

Bo taka jest jego osobowość: wrażliwa, melancholijna, zdystansowana, wyobcowana, przygaszona, introwertyczna, posępna, skora do rozpamiętywania i kawałkowania; wystarczy konkretny obraz, przedmiot, mgnienie, aromat, by powrócić na przenikniętą obłokiem magnezowego pyłu salę gimnastyczną, gdzie pierwszy raz wykonał salto w tył (głupi, bezwartościowy, dziecinny trik, który jednak wprawiał innych w osłupienie – wciąż niedokończone ćwiczenie, rzucenie w nieznane), na grzbiet konia, który jego i wujka Jozę poniósł na kresowy lej, do leśniczówki, w której w letnie noce słuchał babcinych opowieści o krowach, kaczkach i drzewach owocowych, do rozbitego autobusu – tam podczas ulewy skrył się z 10 lat starszym M., pośród płonące zbocza, gdzie czuł w ustach smak dymu i popiołu (bowiem niezmiernie kochał ogień: wrzucał garstki suchej trawy do ognisk, palił pałkę wodną jak cygaro, zagrzebywał w popiele ziemniaki i zjadał te najbardziej zwęglone), do praskiego hospicjum, na obiad do domu Wojnerów, na pastwisko, gdzie pilnował owiec i wdychał woń orientu, macierzanki, lebiodki oraz jaśminu, do wykopu, w którym przysłonił się prochem i ziemią, na oddział chirurgii stomatologicznej ze złamaną żuchwą – tam pisał piosenki i podziwiał bzy, do szkolnej ławki, bo tam pierwszy raz zakochał się w szarookiej dziewczynie o czarnych, falowanych włosach, kruchych palcach i piegowatym nosie, do pierwszego pocałunku z B. pod drzewem, na którego nagich gałęziach trzepotała taśma magnetofonowa, na schody sportowego liceum, gdzie głęboko spojrzał sobie w oczy z bliską sercu kobietą, do momentu utraty narzeczonej, która uciekła na północ Islandii, do wiary, że nauczy się latać, a fale poniosą w dal jego cień i do tej pierwszej jesieni pamięci; tej jesieni, która nie zapadła się w nicość, która już została; która wciąż tu jest (…) stoję w altance, ręce mam pełne zabarwionych na czerwono jaworowych liści; powietrze jest świeże, choć pachnie rozkładem; powietrze jest czyste, a altanka czarodziejska (choć w rzeczywistości zapaskudzona moczem i wymiocinami pijaków); z ciemności zapomnienia wydobywa się nagle ostre światło pamięci: zanurzam się w altankę, która już nie znika, która już pozostaje (…) Jesień, wiatr, pamięć; altanka, której pewnie od dawna nie ma; liście, które uległy rozkładowi, a przecież nigdy nie zginą; moje ręce maleją: dłonie są coraz mniejsze na tle czerwonego jaworowego liścia; a wiatr słucha, wiatr mnie słucha, wichrzy liście na moim zboczu: dawne liście z północnych Czech, pochłonięte przez dzisiejszy banacki wiatr…

Osamotnienie napiera na bohatera-narratora ze wszech stron, ale mimo wyraźnych chęci nie potrafi wyrwać się z jego szponów, a to dlatego, że depresyjna, skłonna do wchłaniania strapień jest jego dusza, stąd te wysiedlenia z własnej woli nigdy nie dają niby oczekiwanego rezultatu, nie uzyska spełnienia, uciechy i wolności, bo zwyczajnie sam się poddusza – pozostaje mu więc „samomowa”, która lubi się chować za westchnieniem; lubi zakładać maskę śpiewu: moja rozstrojona gitara i mój rozstrojony głos, często niewiedzący już, w jakiej pozycji się ułożyć, którą rolę przyjąć; tak wiele postaci błądzi po chałupie, tak wiele mężczyzn i kobiet błądzi w tej ciszy i stara się porozumieć, dogadać: stara się coś powiedzieć, szepnąć temu drugiemu, gdy jednak zaczyna przemawiać, w zasięgu są – to nie do zniesienia – jedynie własne uszy; słuchaczem jest zawsze ten, który mówi (…) W dobie siebie sam przerastam… Błądzę po chałupie; błądzę słowami; i nie ma wosku ani masztu i okowów, mogących mnie uchronić od tych głosów; nie ma powrotów (…) a ja, szaleniec, myślałem, że mogłyby zniknąć tutaj, że mogłyby zniknąć w tej ciszy; że należę do tych silnych, potrafiących zgładzić wszystkie pokusy samotnością. Błąd nad błędami: całe moje życie…

„Palinka. Prozy z Banatu” to oszałamiająca, narkotyzująca językiem, cierpieniem i retrospekcjami przykra opowieść nadwrażliwego, sentymentalnego pesymisty, którą należy sączyć ostrożnie i powoli (mimo że ma zaledwie 183 strony – Wydawnictwo Książkowe Klimaty), by nie zniszczyć tudzież nie zlekceważyć nastrojowego zamyślenia bohatera, który gęsto ustawionymi, pełnymi poetyzmu słowami, dekoracyjnymi opisami, trochę zbyt wieloma powtórzeniami i średnikami nakreślił bardzo intymny i bardzo gorzki obraz nieistnienia.

*na talerzyku wegańska babka z awokado i limonki, ozdobiona kiwi oraz pistacjami – przepis podam w kolejnym wpisie 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Literatura i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *