Kiedy byłam dzieckiem, poza mrocznymi baśniami, uwielbiałam zatapiać się w świat „Alicji w krainie czarów” oraz „Dzieci z Bullerbyn” – w pierwszym pociągała mnie ta wszechobecna dziwność, te absurdalne powiedzonka, pomieszane wiersze, psychodeliczne postaci, magiczne ciastka i napoje, sadzawka z własnych łez, piękny ogród, czarodziejski las, królicza nora, pofałdowane pole do krykieta, komnaty z wieloma drzwiami, wielki grzyb z palącym wodną fajkę niebieskim panem Gąsienicą, bo to wszystko było takie nonsensowne, chaotyczne, jak ze snu, zaś w drugim również uwodziła mnie magia, ale codzienności, którą dziecięce oczy dosłownie potrafią zaczarować: Jezioro Ciche i to zagrody północnej, Ręka Trupa, Grzmiąca Jama, łąka szewca, stawy, skały, wysepki, drewniane domy; ogólnie ta atmosfera sielskości, beztroski i powszedniego uroku.
Te rzeczywistości tak bardzo mnie oszałamiały, że znałam owe dzieła i ich ekranizacje na pamięć; powracałam nagminnie i mogłam z zamkniętymi oczami znaleźć strony z konkretnymi fragmentami (bo gdy przeczytałam je wielokrotnie w całości, to potem zerkałam do momentów, które w szczególny sposób napawały moją duszę, wyobraźnię i poczucie estetyki).
Podobne wrażenie odczuwam, gdy czytam książki autorstwa Krystyny Siesickiej, cechujące się właśnie tym, że czerpią z doczesności, nakreślają ponadczasowe prawdy, ukazują faktyczne problemy (przeważnie na pierwszym planie te nastoletnie), są takie rodzinne i towarzyskie, nafaszerowane małomiasteczkową zamierzchłością i spokojem, pełne od wspomnień tudzież dobrego humoru, serdeczne, choć słodko-gorzkie – są jak czarowna stara fotografia, po którą sięga się z sentymentem, czując pamięcią zapachy, barwy, miejsca i przedmioty.
Kolejną króciutką opowiastką (TUTAJ zapraszam do paru słów o „Zapałce na zakręcie”, „Pejzażu sentymentalnym” i „Zatrzymaj echo”), w której się zatopiłam jest „Zapach rumianku”, czyli historia przyjaźni pomiędzy Klarą a Zuzanną opowiedziana i postrzegana już z perspektywy 40-letnich kobiet, które w dzieciństwie złożyły sobie następującą przysięgę:
przysięgamy, że będziemy zawsze razem, na dobre i na złe, że będziemy razem mieszkać i nie opuścimy się aż do śmierci. Tak nam dopomóż Bóg.
Niestety coraz wyraźniej zarysowująca różnica charakterów, dokonane wybory, priorytety sprawiły, że musiały się rozdzielić, wszak rządna aktorskiej sławy Zuza zrezygnowała z ogromnego uczucia do poznanego w Jastarni weterynarza Pawła i zdecydowała się na małżeństwo z rzeczowym, wydawałoby się dość chłodnym krytykiem literackim Tadeuszem (ale tak w istocie to ona ma skrzywione spojrzenie na jego osobę, nie docenia cichych gestów; jest wyniosła, goni za karierą), z którym razem z 16-letnią córka Katarzyną mieszkają w Warszawie (chociaż ona bardziej od macierzyństwa kocha sztukę), z kolei oddana w przeszłości malarstwu Klara (której kiedyś wszystko łatwiej przychodziło, do tego była zdolniejsza i ładniejsza) porzuciła swoje pragnienia i związała się z Markiem, za którym po tragicznej śmierci jego rodziców poszła na wieś, gdzie samotnie, bowiem przez wzgląd na konflikt serologiczny nie mogą mieć dzieci, zajmują się gospodarstwem.
Ich drogi ponownie łączą się z chwilą, gdy Klara przyjeżdża do stolicy po chwast zniechęcający myszy do zjadania cebulek tulipanów – wtedy też nieoczekiwanie odwiedza dawną przyjaciółkę i zaprasza ją razem z córką do siebie, by w tym letnim okresie odcięły się od wielkiego świata, na co tamta z chęcią przystaje.
Przebywając tam uzmysławia sobie, że nic już nie jest takie samo, że kiedyś wiązały je lekcje, tajemnice, zwierzenia i uniesienia, a obecnie jest to tylko suma wspomnień, bo każda z nich wybrała własną drogę, ale chyba żadna nie jest do końca szczęśliwa. Mimo wszystko nie potrafią ze sobą szczerze porozmawiać, raczej napomykają coś pomiędzy wierszami; jest w tej relacji masa niedomówień i zupełnie odmienne spojrzenie na wydarzenia z przeszłości.
Ten rajski, ale naznaczony nieszkodliwymi zgrzytami i refleksjami wypoczynek zostaje zaburzony, gdy okazuje się, że Rafał, w którym zakochała się Kasia jest synem umiłowanego przed laty Pawła – strach przed konfrontacją popycha kobietę do podjęcia decyzji o szybszym powrocie, jednak jej córka, która również usilnie zapobiega temu spotkaniu, obawiając się obudzenia dawnych żarliwości, które Rafał postrzega bardziej w kategoriach upiększonych wyobrażeń, bo przecież ich rodzice nie mieli wspólnego domu, wspólnych kłopotów i tego wszystkiego, tego całego bigosu na głowie. Żadne wspólne dziecko im nie chorowało, żadna wspólna herbata na ich wspólny dywan się nie wylała, żadnych rachunków wspólnie nie płacili. Z niczego się w stosunku do siebie nie musieli rozliczać (…) w takiej sytuacji to ludzie mogą się bez pudła kochać aż do samej śmierci. Bo nie mają okazji, żeby sprawdzić siebie nawzajem, postanawia pozostać tam do końca wakacji, bo zachłysnęła się i pierwszą miłością i tym zupełnie innym życiem – w związku z tym zaczyna sobie stawiać pytania o to czy winna wybrać sławę, miasto i aktorstwo czy na przykład posadę wiejskiej nauczycielki? Gdzie i jak chciałaby w przyszłości żyć?
Ta niedługa (liczy zaledwie 104 strony – Wydawnictwo Akapit Press), składająca z 2 rozdziałów książeczka (I – „Piramida” jest opowiadany z perspektywy Zuzy, a II – „Grająca szafa” z perspektywy Rafała) porusza dużo kwestii, jak chociażby niespełnienie, trudne wybory, nieznane dotąd uczucia, tuszowanie autentyki i idealizowanie przeszłości, docenianie drobiazgów, postrzeganie szczęścia, zauroczenie, śmierć, choroba, aborcja, nastoletnia ciąża, rozliczanie z własnym sumieniem i życiem, małżeństwo z rozsądku, niechciane macierzyństwo, rezygnacja z marzeń, dostosowanie, ale została napisana w jakiś taki pogodny sposób, że aż chce się poczuć zapach wiejskiego poranka i poczęstować jeszcze ciepłym ciastem ze śliwkami 😉
Kiedy człowiek ma szesnaście lat, nie wie nic o swoim przyszłym losie i tylko zdaje mu się, że już wszystko wie. Że jest jasnowidzem, prorokiem, że już wszystko sobie przygotował, podał i że pozostało jedynie żyć.
Zabawnie tak żyć jak gdyby ponad czasem, a może raczej obok czasu.
Czasami zbyt wielka szczerość graniczy z brakiem delikatności.
To nie sztuka patrzeć na siebie, kiedy coś się stanie. Sztuka – to patrzeć na siebie w trakcie.
Wszystkiego się można nauczyć, tylko kochania nie. To musi być spontaniczne, inaczej – wysiadka.
Żeby nie wiem jak człowiek był twardy, to z każdego uczucia coś w nim zostaje, uczy się czegoś, czego dawniej nie miał, raz to jest dobre, raz złe. I z siebie też coś komuś zostawia w spadku.
W tym domu wszystko pachnie rumiankiem, ale najmocniej pachnie w kredensie kuchennym, pojęcia nie mam, skąd się bierze ten zapach.
*w szklance paruje rumianek (a jakże!), a na talerzyku tofurnik pinacolada (wkrótce podam przepis)