„Lubię, gdy przez chwilę wszystko nie jest prawdą” – recenzja książki „Duchy Jeremiego” autorstwa Roberta Rienta

Śnił mi się dzisiaj Janusz Tracz z „Plebanii” (to ten cyniczny, antyreligijny biznesmen i gangster, który miał ochroniarza Osę) – w tym śnie błagał, bym została jego sekretarką

źródło ilustracji: http://bi.gazeta.pl/im/c9/f1/15/z23008457IE,Dariusz-Kowalski–czyli-serialowy-Janusz-Tracz-na-.jpg

i jeszcze Krzysztof Logan Tomaszewski, który podjechał po mnie różowym Cadillakiem Eldorado pod KFC…

Chyba mam chorą głowę (chociaż mimo wszystko jest to zabawne odstępstwo od generalnie pogmatwanych i ponurych snów).

Jednak pocieszam się faktem, że mojej mamie śnił się kiedyś Leszek Teleszyński (że szczyciła się, jeżdżąc z nim po mieście samochodem) i Michał Wiśniewski (z nim z kolei latała samolotem).

Ale to tak nawiasem, na rozładowanie przed napisaniem kilku słów o bardzo przygnębiającej książce, którą całkiem niedawno przeczytałam – chodzi o „Duchy Jeremiego” autorstwa Roberta Rienta.

To historia 12-letniego Jeremiego, który od zawsze nie posiada ojca, na domiar tego jego ukochaną mamę dopada choroba nowotworowa. Spore wydatki związane z leczeniem i pogarszający się stan zdrowia rodzicielki nakłaniają do przeprowadzki na wieś (wtedy chłopak zaczyna rozprowadzać narkotyki), do piekącego przepyszne ciastka, niemniej jednak zdziwaczałego dziadka, zmagającego z początkami Alzheimera i przygniatającą go przeszłością (razem z rodziną został wywieziony na Syberię, potem jego żona Elza, z tęsknoty za utraconymi w obozach krewnymi, popełniła samobójstwo, pijąc napar z owoców wilczej jagody). W tych skomplikowanych momentach towarzyszy im sąsiadka dziadka – Pani Maria, siostra mamy – Estera i przyjaciel chłopca – August; pierwsza przybliża młodziakowi obraz Holocaustu, druga kwestie wiary i żydowskiego pochodzenia, a trzeci po prostu jest, kiedy potrzeba – mimo wszystko mają wspólną barierę: nie potrafią otwarcie porozmawiać. Niestety mama krótko po operacji umiera i odtąd Jeremi czuje się oszukany, zły oraz zrezygnowany, a wariując od pustki, która „cała była o mamie” stara sobie ją jakoś wypełnić, usystematyzować, jakoś nauczyć się na nowo funkcjonować, bo dotychczas świat bez mamy dla niego nie istniał.

„Duchy Jeremiego” to książka przesycona smutkiem, który wynika z nagromadzenia nieszczęść (nie zgadzam się z opiniami, że jest ich tutaj za dużo, bo wiem, że życie naprawdę może tak dokopać, że za pierwszą tragedią ciągnie się cała procesja), z nieustającego taplania w brutalnej przeszłości, która odciska się na zgnębionym i przerażonym umyśle do tego stopnia, że nie jest w stanie pójść do przodu inaczej, lepiej, pozytywniej, zwłaszcza, gdy człowiek ma problemy w wyrażeniu samego siebie, w nawiązaniu odciążającej nici porozumienia z bliskimi, jakiejś uczuciowej relacji opartej na niezakłamanym dialogu i poufałości gestów, bo wtedy zbyt wiele jest milczenia, niedopowiedzenia, a z tego niezrozumienia wynika nie tylko rozgoryczenie, ale też frustracja (nawet, jeśli intencją jest ochrona przed tym, co przykre – trzeba po prostu znaleźć odpowiednią formę na wyrażenie tego, co ważne).

Autor na przestrzeni 295 stron (Wydawnictwo Wielka Litera) poruszył masę trudnych tematów: ciężka choroba, śmierć, etapy żałoby, samobójstwo, depresja, samotne rodzicielstwo, różne odmiany odosobnienia, syndrom drugiego pokolenia, poobozowa rzeczywistość i związane z nią lęki, odkrywanie własnej (w tym przypadku żydowskiej) tożsamości, zesłanie, dziecko wobec Holocaustu, cierpienie, homoseksualizm, starość, nieumiejętność stworzenia intymnej relacji (matka-dziecko, dziadek-wnuk), brak szczerej rozmowy, pustka, utrata, zachowania autodestrukcyjne, milczenie, ból, używki, alternatywne metody leczenia, wiara w życiu człowieka, wyrzuty sumienia, ucieczka, problemy finansowe, utrata pracy, mieszkania (i związana z tym zmiana otoczenia), ale z drugiej strony jest i przyjaźń, i pierwsza miłość, czułość, nadzieja, zaradność, poświęcenie, odpowiedzialność oraz świadomość.

Nie sądzę, by akurat ta powieść ocierała się o tandetne wymuszanie wzruszeń – w moim odczuciu tak nie jest, bo raczej dostrzegam naiwne, przy tym również świeże spojrzenie oczami dziecka na zupełnie nowe, zawiłe sytuacje; takie młodzieńcze ogarnianie i definiowanie świata, co wspaniale oddaje prosty, nie pozbawiony błędów, zdeformowanych związków frazeologicznych, naładowany emocjami (co przerzuca się także na wulgaryzmy), nie ukrywający za maską fałszu i drwiny język (chłopak po prostu mówi, co czuje).

„Duchy Jeremiego” rozważają nad tym ile w stanie jest unieść dziecko, jak sobie radzi z tymi doświadczeniami i emocjami, jak to porządkuje i rozumie, również dają szansę na odnalezienie własnych duchów i zmierzenie z nimi – ja akurat swoje znam, bo trzymamy się razem od lat, ale prawdopodobnie ktoś w trakcie czytania zastanowi się: co by było gdyby, co będzie jeśli…

 

— Dlaczego nie pracuje?

— Bo ma raka.

— O Stary, umrze?

— No co ty, to moja mama.

Jeśli od kogoś zależy twoja przyszłość, to lepiej uśpić licho.

Jak się ma za dużo, to nic nie jest ważne.

Czasami, jak już wspomniałem, moje ciało się rzuca, otwiera się we mnie takie coś, co drży i czego się nie zatrzyma, nie umiem sobie radzić z tą falą i nie ma siły: muszę coś zniszczyć.

Tylko nie zawsze, jak coś czułem, to umiałem o tym powiedzieć, ale im bardziej czułem, tym bardziej chciałem mówić – wtedy czasami wybierałem inny temat, było tylko ważne, żeby też wywoływał emocje.

Przypadkiem przegryzłem sobie policzek i poczułem krew na języku. Potem jeszcze raz się ugryzłem, ale z drugiej strony, już specjalnie, i krwi było trochę więcej, potem jeszcze więcej i jeśli w ciągu minuty uda mi się dobiec na pole, to mama wcale nie umarła, więc zacząłem biec i w myślach liczyć do sześćdziesięciu. Dobiegłem, kiedy było czterdzieści siedem, ale mama umarła, więc jeśli dobiegnę z powrotem w pięćdziesiąt sekund, to mama nie umarła, chociaż nie miałem już siły. Ugryzłem się jeszcze raz w to samo miejsce i biegłem, szło mi coraz gorzej i nie dobiegłem, a mama umarła, bo nie dobiegłem.

Czasami wydaje mi się, że nie poruszam się w czasie jak dawniej. Bo chociaż wszystko pędziło do przodu, kolejne dni i trawa na polu dziadka, to coś we mnie się zatrzymało. I było uparte, nie chciało już iść. Zimny wiatr ze środka, który czułem każdego dnia, zmieniał się w kamień, coraz cięższy i cięższy. Bo można umrzeć.

Ale dzisiaj było inaczej, po raz pierwszy nie było już zdziwienia, tylko pewność, że jej nie ma. Obudziłem się i po prostu wiedziałem, że mamy nie ma, nawet tego już nie miałem, zdziwienia, które bolało, ale było. Wiedziałem, że jej nie ma, i to było jeszcze gorsze, bo większe od zdziwienia, tak duże, że rozlewało się na wszystko.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Literatura i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *