Zielone polany zapłonęły ogniem pospolitych mniszków. Stoję pośród tej kwietnej miodowości, wdychając zapach rozkwitającej jabłoni. We włosach mam słońce, w sercu zawsze chłodny wiatr na wszelki wypadek. Bławatkowe niebo ozdobione kremowymi chmurami. Czuję na sobie niepewny wzrok, więc mrużę oczy i za gęstymi krzewami niedużego lasku natykam się na migoczące czernią i łagodnością spojrzenie sarenki. Wrzask drepczącego dostojnie bażanta. Pochód zapracowanych mrówek. Struny harfiej pajęczyny.
I tych cudów natury tak wiele dostrzegam i upajam się nimi, i o wsi lubię czytać, ale za nic w świecie nie chciałabym tam zamieszkać – za nic.
Do górskiego miasteczka ponieście mnie skrzydła fantazji i niech pęknie barwna błona mydlana, i niech stanie się naprawdę.
O wsi czytałam ostatnio „Skorunia” autorstwa Macieja Płazy i nie żałuję żadnej minuty spędzonej z tą książką, tylko to oskórowanie i wyciąganie wnętrzności z zająca, bicie kur na niedzielny rosół, przywiązywanie ich za spętane nogi do pieńka oraz irytujące „Aeśchopakuwyrós” Władka, który siedzi sobie w chwili teraźniejszej jak w małej łódeczce, spokojny, najwyżej ciutkę oszołomiony, jak gdyby był o jedno piwo czy szklankę wina dalej, niż naprawdę wypił mi nie w smak, bardzo.
Ale z miłą chęcią odczuwam i obserwuję nadrzecza, torfowiska, Stary Dom po dziadkach z łuszczącą się farbą i szybami zamazanymi jak szarozłoty piach, sady, łąki, bagna, pastwiska, żółte pylne drogi, wały, doliny, pióropusze wikliny, stawy, srebrne rzeki ułudne miękkością i kuszące milczeniem, majowe ulewy, stoki wzgórz, błękitne, prawie bezbarwne niebo, kępy traw, trzciny, pola, wierzby, olchy, jesiony, wąwozy, skarpy, ścierniska, chałupy, strych poprzeszywany słonecznym haftem, trzaskanie drzew, cykanie korników, czarne malwy, perłowe lilie, mruczenie trzmieli, mur śliw, węgliste morele, w otoczeniu których, w zakolu Wisły, na jabłkowych wzgórzach, z których widać Wierzbiniec, gminne miasteczko o czerwonych dachach, rezyduje właśnie tytułowy Skoruń (leń, matoł, przygłup, wścieklizna, podmieniec, łobuz, pusta głowa, w której lęgną się kulawe myśli). Skoruń jest jedynakiem, a mieszka sobie z przybyłą w te strony z zachodnich ziem spolegliwą (złości starczało jej najwyżej na jeden krzyk i dwa smagnięcia w gębę), uduchowioną matką Ritą w całości ulepioną z niepokoju i rozpaczy i ambitnym, nieprzejednanym ojcem Ryśkiem powstałym ze złości i siły; kobieta zrezygnowała z wykonywania zawodu pielęgniarki i na co dzień, pomijając typowe obowiązki gospodyni domowej i oklepywanie teściowej Sołtysowej, pomaga przy zbieraniu jabłek, segregowaniu pomidorów, cięciu kalafiorów, sadzeniu ziemniaków, które jej mąż, poza nauczaniem w lokalnej zawodówce mechanicznej oraz konstruowaniem rozmaitych nowatorskich maszyn (choćby do dźwigania skrzynek: maszyna z jednej strony podpięta była wałem napędowym do ciągnika, z drugiej miała podajnik, wywindowany nad burtę przyczepy. Łańcuchy czerniły się od smaru, podwójny kręgosłup ze stalowych rur puchł od spawów, łuszczył się resztkami farby. Był to smok obdartus, trochę też fajtłapa, grzecznie skulony, z obu stron spętany zaczepami), uprawia z maniakalnym wprost zacięciem, nie zważając na paraliżujący ból krzyża.
„Skoruń” to książka o jednostajności życia w miejscu, w którym wyłączną atrakcję stanowią dożynki, odpust na Wincentego, wesołe miasteczko, cyrk i kino, ale tylko do momentu, aż się nie zepsuło. To również gorzka proza o ciężkiej pracy, wzajemnych pretensjach, nieumiejętności rozmowy, trudnych relacjach, konfliktach, wyniszczających żywiołach, ucieczce, powrocie, śmierci, niepokoju, utracie rozumu i trwaniu w cieniu kogoś. Jednak jest również o rodzinnych sekretach, przemijającym dzieciństwie i dojrzewaniu. Trochę też tutaj o Bogu. A wszystko pozlepiane z wyrywkowych wycinków umysłu i przekazane oszałamiającym językiem, drobiazgowością oraz zmysłowością opisów – tam autentycznie się wącha, słyszy, dotyka, widzi i kosztuje.
Te 349 stron (Wydawnictwo W.A.B) mija lekko, choć nie powinno się czytać zbyt szybko i zbyt dużo na raz – trzeba się rozsmakować.
I tylko przeczytanie pozwoli uzyskać odpowiedzi na pytania:
Jaką tajemnicę dzieli Rychu z Józefem o starej cegielni?
Dlaczego bracia (Rychu i bytujący w Kamieńcu Bogdan) trwają w ciągłym konflikcie?
Kim jest włóczący z cyrkową trupą Hubert?
Co Piotrek Grębowiec mówi o Lipcówce, w której milczeniu skrywa się krzyk kolorowej ryby wyrzuconej na brzeg?
Z jakiego powodu Skoruń brata się chyłkiem z bogatą wdową Siekierską?
O co tak naprawdę chodzi Grochalowi i jego żonie, co to koczują w Przewłoce, w dawnych dworskich czworakach?
Gdzie dziadek trzymał wyłowioną z rzeki niemiecką broń?
I jak to było z tą powodzią?
A przeczytać warto 😉
Kot zatrzymuje czas (…) Zatrzymuje go w sobie. Dlatego ciągle się tak spina, zakłębia i skupia. Ciężko pracuje, żeby ten czas zatrzymać. Pracuje przez całe życie. Kot jest słaby, delikatny. Łatwo choruje, łatwo go zabić. Musi się starać, żeby dożyć takiego wieku. I nie starzeje się.
Może nawet jak się tak nic. W ogóle nie gada. Albo przestaje gadać. To jest w tym więcej prawdy.
Zaczynać trzeba od początku, od ludzi. Wtedy od razu się wie, co z tych obliczeń może wyjść i czy w ogóle jest po co i na co liczyć.
Jednemuś zabójcą, drugiemu bratem, jednemuś zbawcą, drugiemu katem.
Kłamstwo zawsze z tchórzostwa przychodzi.
Skrucha nie polega na tym, że wybuchasz płaczem i mówisz: „To ja”. Wtedy tylko idziesz na ugodę z sumieniem, robisz wymyk, zrzucasz je z siebie na innych, każesz im wymierzyć sobie karę, a to bardzo łatwe. Prawdziwa skrucha składa się z rzeczy, z uczynków. Wypłacasz się, na ile cię stać. Czego nie odrobisz, zostaje na twoim rachunku wieczny minus, ale nie ma się co przejmować, bo nie ty będziesz ten rachunek zliczać. Może tylko czasem najść cię ochota, by się wyspowiadać. Niekoniecznie księdzu. Zwykłemu człowiekowi lepiej.
Zbyt silnemu też niełatwo. Rymnąłby na twarz raz, drugi, by widział. Zobaczyłby raz świat od dołu, odeszłaby mu ochota urządzać go po swojemu.