Pada, a ja maluję palcem na kroplach deszczu, by mogły Ciebie i Mnie otulić te rysunki marzeń.
Wsiąknąć.
Słów wypowiedzianych nie zawsze potrzebuję, bo widzę i czuję.
Lęki to małe duszki wewnątrz fruwające chmarami.
Mam ochotę na spojrzenie. Albo dwa.
Pod jesiennym niebem.
Jesień jest porą smutku.
Czyli moją najbardziej.
W zeszłym roku, zupełnie przypadkiem, w jakiejś wciśniętej w galerię księgarni pociągnęłam za turkusowy grzbiet książki i otworzyłam ją na równie przypadkowej stronie (zawsze tak robię, gdy mam do czynienia z nieznaną mi poezją, bo albo uderzy mnie od razu albo pozostanę zupełnie obojętna), gdzie przeczytałam:
Osiadła we mnie noc. Może to ja osiadłam się w nocy.
Od późnej wiosny do wczesnej zimy jestem w jesieni.
Ćwiczę apoptozę,
tracę wodę i sen.
Pomału, po cichu, po trochu mnie mniej.
To było tak bardzo moje. Zerknęłam na okładkę: „Chłopcy, których kocham” autorstwa Anny Ciarkowskiej, i nie zastanawiając się długo nad tym czy warto, czy nie warto, na podstawie tego jednego, wgryzającego w duszę fragmentu WZIĘŁAM, a w domu, na spokojnie, w ciszy, wedle wstępnej sugestii, że poezja nie jest zrozumieniem – jest współodczuwaniem, zatopiłam się w fotelu z zamiarem współodczuwania, a nie zrozumienia właśnie.
Utwory tu zawarte są czymś w rodzaju myśli urwanych, wierszowego strumienia świadomości, emocjonalnych notatek, zapisków poprzeplatanych morskimi ilustracjami i w ogóle stworzonych w morskim klimacie, w morskiej metaforyce, posortowane w rozdziałach: Kamień, Muszla, Łuski, Tsunami, Piasek, Odpływ, Fala, Przypływ i zakończone 4 listami do Chłopców, których kocham.
Nie ma tu nic doniosłego, odkrywczego, zawikłanego, wymagającego głębokiej analizy, bo to bardziej taki osobisty, rozpoetyzowany pamiętnik: wiersze są krótkie oraz przejrzyste, nierzadko wręcz banalne, ale z odczuwalną wrażliwością i swoistym urokiem, pośród których znalazłam kilka (niestety tylko kilka na 303 strony – Wydawnictwo Otwarte) perełek:
Znów jestem dziewczyną.
Odkrywam to czasem tak boleśnie,
gdy do oka wpadnie mi ziarenko piasku.
Słodkowodny małż, zimnolubny chłopiec.
Taka noc, że wróżysz mi z pomroki.
W oczach tak ciemno jest na samą myśl o jutrze,
że zasypia się szybko, by nastało dzisiaj.
Gdy zamykam jedno oko, drugie już otwieram.
Moje sny się nie kończą.
W dzień przechodzą tylko w fazę uśpienia,
by wieczorem znów podjąć zeszłonocny wątek.
Usta gotowe do słowa, dłoń otwarta na drogę.
Cała jestem czekaniem.
Jestem teraz muszlą i sama do siebie przykładam ucho,
sama siebie słucham.
– Mów do mnie, mów, a ja milczę i słucham.
Potrzebuję słowa na uspokojenie.
Jednego słowa, które sobie zasuszę
na płasko w jakiejś książce,
które sobie schowam do portfela jak rybią łuskę.
Ból z powyłamywanymi słowami.
Dziś poszukuję pretekstu. Jesteś oddalony ode mnie
o jeden powód, dla którego mogłabym zadzwonić.
Dotykać to mieć pod palcami.
Trzymać w dłoni to scalać pęknięte.
Kołysać to mówić, że świat nas ominął.
Jestem dla ciebie drugim człowiekiem.
Czemu nie pierwszym?
Czemu nie ostatnim człowiekiem na ziemi,
do którego odwracasz się wieczorem,
żeby zamknął ci oczy na świat?
Tylko ciebie jeszcze w sobie nie pożegnałam.
Jesteśmy przypadkiem,
więc zdarzajmy się częściej.
Gdyby znaleźć słowo na to, co jest między nami.
Zamiast liter westchnienia.
Słowo, które kruszy się już na samą myśl.
Odłożyłam ten zbiór na półkę i o nim zapomniałam, ale… jakiś czas temu pewna magiczna osoba w jedną z magicznych rozmów wplotła fragment:
Są ludzie, którzy zostają w kącikach ust, w załamaniach rąk.
Gdy myślisz, że są już najdalej,
gdzieś najbliżej serca słyszysz
znajome kroki.
Nie mów, że to przejdzie.
Nie mów, że przeminie.
Bo ja czasem budzę się w śnie, w którym ktoś został.
Pamiętałam skąd pochodził.
Później pojawiłam się w „Empiku” i pociągnęłam, tym razem za grynszpanowy grzbiet, na chybił trafił otwierając na stronie, z której krzyczał do mnie cytat:
Samotność nie jest wtedy, kiedy nie masz się do kogo odezwać. Tylko kiedy wiesz, że nikt nie zrozumie tego, co mówisz.
który okazał się wyjść spod pióra tej samej autorki w jej kolejnym dziele, mianowicie „Pestki” – również wzięłam do domu: za sprawą tej samotności.
I ta pozycja znacznie mocniej mnie dotknęła.
Bo pestki to słowa, które ktoś absolutnie pozbawiony empatii w nas zasiał i one sobie tak rosną, uciążliwe, i życie niszczą, poczucie własnej wartości, a jakoś nie da się ich wyzbyć: zmieniają się w lęki, kompleksy, traumy, izolują od świata, doprowadzają do depresji, nakazują dystansować i tracić wiarę, nie dostrzegać w sobie nic dobrego, mądrego, nic pięknego.
To smutna, dobitna i pouczająca książka, choć w minimalistycznej formie (222 strony – Wydawnictwo Otwarte), która uświadamia jaki słowa potrafią mieć ciężar, jak ludzka bezmyślność (często tych najbliższych) kształtuje poranionego dorosłego, bowiem nie bierze się pod uwagę rozmaitych aspektów (wiek, środowisko, osobista historia, kontekst, osobowość, czas, miejsce, poziom wrażliwości, itd.) i ot tak rzuca sobie hasła typu:
Jesteś na to za duża.
Jak będziesz duża, to zrozumiesz.
Jesteś jeszcze dzieckiem.
Wszyscy umrzemy.
Taka duża panna, a tak się zachowuje!
Ja za tobą płakać nie będę.
To nie koniec świata.
Bo cię oddam.
Ludzie patrzą.
Ja w twoim wieku…
Ale byłby wstyd!
Co z ciebie wyrośnie?
Jesteś jakaś nienormalna.
Jesteś głupia.
Jesteś jakaś dziwna.
Przesadzasz.
Nie płacz.
Przestań histeryzować.
Nie mogę się z tobą przyjaźnić.
Jakie ty możesz mieć, dziecko, problemy.
Co ty znowu wymyślasz?
Sama tego chciałaś.
To twój problem.
Niczego ci nie obiecywałem.
Co z tobą jest nie tak?
Wszystkich zawiedziesz.
Zrób coś ze sobą.
A tych hasłem potem nie sposób przepracować.
Wszystkie dzikie dzieci trzeba oswoić i oddać światu. Na zawsze trzeba o nich zapomnieć, aż one same zapomną, że kiedyś były dzikie.
Trzeba się spieszyć, żeby wypełnić te wszystkie zadania, które nam przydzielono, spełnić marzenia, które nam wyznaczono.
Gdybyśmy jako dzieci usłyszeli czym jest dorosłość, nigdy byśmy niedorośli.
Ślady są zawsze po czymś, po czymś, czego nie ma, ale co było i co można sobie przypomnieć, dotykając poziomych zgrubień na skórze.
Dorosłość miała być tym punktem, w którym zbiega się wspominanie i oczekiwanie, przeszłość i przyszłość, bez przesunięcia, bez poczucia, że jeszcze nie tu i nie teraz, jeszcze trochę i za chwilę.
Dorosłość to wyspa, do której wszyscy próbujemy dopłynąć. Jesteśmy jak ławica prehistorycznych ryb, które ewoluują w ciemnozielonej głębi dzieciństwa, prężą srebrne grzbiety, równym ściegiem biegną brzegiem fali. Byle szybciej znaleźć się na nieskończonych białych piaskach, o których tyle mówią, bo »jak będziesz duża, jak będziesz dorosła, jesteś za młoda, za mała, za głupia«. Byle szybciej wykształcić odnóża i odruchy, nałykać się słów do płuc, nauczyć się stać na dwóch nogach, zacząć samodzielnie oddychać. Byle wyprzedzić czas. Aż pewnego dnia fala wyrzuci nas na błotniste nadbrzeże, gdzie koczują setki takich jak my. Tysiące. Większość przywyka i zapomina o oceanie. Niektórzy uparcie próbują do niego wrócić. To jest to? Czy już? Czy jest coś jeszcze?
Odrzucenie jest jak rysa na lustrze, ale zaczyna boleć dopiero wtedy, kiedy uświadamiasz sobie, że tafla zwierciadła jest nietknięta, idealnie gładka. Pęknięcie jest tym, co się w nim odbija.
W samotności można iść bardzo długo przed siebie, a krajobraz stoi w miejscu. Te same rzędy pól i pustki, te same miedze oddzielające nic od niczego, kamienie milowe, dzikie grusze, kapliczki, na których opierają się ciężkie chmury, gdzie kłębi się deszcz. Można iść bardzo długo, a deszcz nie pada, grusze nie usychają ani nie kwitną, nie nadchodzi tragedia ani wybawienie. Ani żaden koniec. W samotności można iść bardzo długo i nikogo nie spotkać.
Martwy człowiek jest wygodnie zapakowany w przeszłość, o której można mówić już rzeczy pewne i ustalone. Można go objąć słowem, wspomnieniem, opowiedzieć należycie od początku do końca. Można już wygładzić mu powieki i biografię.
Trzeba nas wychować. Okiełznać jak dzikie zwierzę, jak wybujałą roślinność, jak ziemię, która nie chce rodzić i być poddana. I człowieka, i roślinę, i zwierzę łamie się tak samo. Łamie się kręgosłup, łodygę, równik, nadaje się nazwy, daje się kolejność i prawidłowość, konieczność i czas. Nadaje się miejsce, z którego nie może się ruszyć, i uczy się, że tak właśnie jest dobrze. Rośliny przesadza się w donice, kieruje się ku światłu, zwierzętom zakłada się uzdę i siodło. Człowieka zaś nazywa się swoim nazwiskiem, daje się mu dom, prawa i obowiązki. I przekonuje się go, że sam nie przeżyje.
Nie za każdym uśmiechem stoi uśmiechnięty człowiek.
Błogosławieni ci, którzy leżą w zasięgu ręki, żeby nie trzeba było za daleko sięgać. A już nie daj Boże w górę, łapać jakieś mrzonki, gołębie na dachach, sięgać po niemożliwe.
Jestem zmęczona ilością świata, który mnie otacza. I tym, że nie znajduję w nim życia.
Podobno najważniejsza jest ta pierwsza myśl o samobójstwie. Pierwsze wyobrażenie, które jest kroplą powietrza i już zawsze będzie krążyło w żyłach. Może dotrze kiedyś do mózgu i tam zacznie rosnąć, żyć własnym życiem, aż twoja głowa wypełni się tą jedną, pieniącą się myślą. Może dotrze kiedyś do serca i zatrzyma się między przedsionkami.
Długo można nie mówić nic i po cichu nie mieć w sobie życia. Najpierw cię to przeraża, panikujesz, z trudem oddychasz i przez moment wydaje ci się, że naprawdę, bez cienia metafory, umrzesz ze strachu. Ale nie umierasz, tylko przywykasz, przyzwyczajasz się do tego, że jesteś obok życia
Całe godziny można przeżyć we względnym spokoju, wyobrażając sobie swoją własną śmierć.