„Ośmielam się powiedzieć, że jestem potworem uczciwym i nie próbuję wymyślić dla własnej odrazy żadnych pobudek, celu czy szczytnych intencji” – „Podróż zimowa” autorstwa Amélie Nothomb

Szaroniebieskim nieboskłonom niebo składa pokłon, czasem chwiejąc się zbyt mocno i z trzaskiem spadając na kolana.

Czekam na błyskawice pełne błysku te skłony uniżone przecinające, szaroniebieskość oślepiające jasnością.

Nic nie jest jasne.

Ale grzmi.

W każdy fragmencie organizmu.

 

Grzmi woda w ekspresie i tym grzmieniem pachnącym spływa po ściankach filiżanki.

A liście szumią.

O swoim i po swojemu.

Można im tego pozazdrościć.

 

Kolejną książką autorstwa Amélie Nothomb, która wpadła w moje ręce jest „Podróż zimowa”; może to dlatego, że zima się zbliża, a może dlatego, ze ten cytat tak mąci, przeraża, ale hipnotyzuje, że zakochanie się zimową porą to nie najlepszy pomysł. Symptomy uczuć są wtedy subtelniejsze i bardziej bolesne. Idealne światło chłodu sprzyja posępnej rozkoszy oczekiwania. Dreszcz potęguje gorączkowość. Tego, kto zadurzy się na świętą Łucję, czekają trzy miesiące patologicznego dygotu. Inne pory roku mają swoje sposoby przymilania się, pąki kwiatów, grona i liście, wśród których można zapomnieć o rozterkach serca. Zimowa nagość nie dostarcza żadnego schronienia. Jeszcze bardziej zdradziecka od fatamorgany pustyni jest fatamorgana zimna, oaza kręgu polarnego, skandaliczne piękno zaistniałe dzięki ujemnej temperaturze. Wspólną cechą zimy i miłości jest to, że wzbudzają potrzebę pociechy u tych, którzy ich doświadczają; równoczesność obu tych zjawisk pociechę wyklucza. Ulgę w zimnie przynosi ciepło, lecz obrzydza miłość wrażeniem obsceniczności; ulgę w namiętności przynosi otwarcie okien i wpuszczenie świeżego powietrza, lecz w rekordowym tempie tę namiętność studzi.

I taka miłość zimowa, nawet paryska, więc wydawać by się mogło, że nadzwyczaj romantyczna (ale tu jednak powabnie dramatyczna) przytrafia się 40-letniemu Zoili –pracownikowi działu opieki socjalnej elektrociepłowni (ukończył filologię, ale nie chciał zostać nauczycielem), który w trakcie rutynowej inspekcji ulokowanego na poddaszu kamienicy mieszkania poznaje nietypowy kobiecy duet: olśniewającą urodą Astrolab oraz przygłupią, wyglądającą jak niedorozwinięty yeti Aliénor (cierpi na rzadką odmianę autyzmu) – z miejsca zakochuje się w tej pierwszej, biorąc ją za słynną pisarkę, co okazuje się nieprawdą, ponieważ pisarką jest upośledzona na umyśle kaleka, debilna współtowarzyszka, której, jak uważa, do szczęścia wystarcza garnek tłuczonych kartofli. 

Astrolab jest kimś w rodzaju agentki: spisuje teksty dyktowane przez Aliénor, uczestniczy w procesach wydawniczych, spotkaniach z czytelnikami (by nią nie pogardzano i by nie została oszukana), a przede wszystkim pomaga jej w codziennych czynnościach.

Znajomość się rozwija, mężczyzna nie posiada się z radości, już niemalże czując, że dotknął ideału, mimo to zostaje skreślony, ponieważ jego bogini wyznaje, że opieka nad Aliénor jest posługą kapłańską i opuszczenie jej byłoby równoznaczne z uśmierceniem, na co ten, jak w malignie, wbrew zdrowemu rozsądkowi oznajmia, iż…mogą żyć we trójkę, a wtedy on odciąży ją z części obowiązków.

Spisując gorączkowo owe frazesy, próbowałem sobie wmówić, że odpowiadają moim pragnieniom. Moja nieszczerość wobec samego siebie była jasna jak słońce, dzielenie pani moich myśli z jej głupkowatą podopieczną w najmniejszym stopniu mnie nie nęciło. Wyobrażałem sobie różne groteskowe sceny: moje czułe tête-à-tête z Astolab przerwane Bóg wie jakim atakiem debilki, kolacja przy świecach z Aliénor na dokładkę, która pożera wyszukane dania, nie zostawiwszy nam nawet czasu na ich spróbowanie, smarki z nosa na moich koszulach, Astrolab zbyt zmęczona, żeby umyć przyjaciółkę, i prosząca mnie, żebym ją zastąpił, goła wariatka w wannie pełnej plastikowych kaczuszek – nie, aż na taką wielkoduszność się nie zdobędę. Byłem taki jak wszyscy: bałem się istot nienormalnych. Przeczuwałem, że tego atawistycznego strachu nie zdołam przełamać.

Ku jego zdziwieniu zostaje odtrącony, bowiem obecność osoby trzeciej, zamiast pomóc, byłaby tylko dodatkowym utrudnieniem.

Szlachetność Zoili zamienia się w zazdrość, potem furię (aż sam ma ochotę udawać debila, by zostać dostrzeżonym), a ostatecznie w pragnienie zemsty; uraza przeradza się w odrzucenie całego gatunku, w akt samozagłady, w który musi włączyć większą liczbę osób – Astrolab była najdoskonalszym wytworem wszechświata, ale ponieważ go zlekceważyła, to jest on jakoby zmuszony dokonać ogromnego spustoszenia.

I chociaż uważa, że nie jest osobowością charyzmatyczną o co trochę ma do siebie żal, to jednak czuje, że przeciętność nie zdołała go dopaść, więc wpada na pomysł, by o godzinie 13.30 uprowadzić boeing 747 i wlecieć nim w Wierzę Eiffla, co pozwoli mu obalić literę A, dzięki czemu wkomponuje miłość w największy akt zniszczenia.

Tak właśnie sobie planuje, siedząc na lotnisku, i pisząc to wszystko w dzienniku szaleńca.

Ale czy to, co spisują szaleńcy zawsze musi okazać się prawdą czy może wystarczy, że dzieje się w ich umyśle?

 

„Podróż zimowa” to 94 strony (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA) krasomówstwa głównego bohatera, który z rozwagą i spokojem stara się wyjaśnić dlaczego tak masowa oraz osobliwa zemsta ma sens i jest w tym przypadku nieunikniona. Swoją opowieść wzbogaca o kilka wspomnień z okresu dzieciństwa i lat młodości, sygnalizując, że pewne rzeczy (w jego przypadku imię) stygmatyzują człowieka, decydując o jego dalszym losie.

Nie jest to może moja ulubiona książka tej pisarki, niemniej jednak napisana w specyficzny dla niej sposób: z rozmachem, z wyobraźnią, gloryfikacją brzydoty, groteską, ironią, symboliką, wodzeniem za nos, wywlekaniem z człowieka tego, co złe i sparszywiałe, ale w tak łagodny sposób, jakby było czymś normalnym. Nie ma tu oczywistego zakończenia, ale akurat u Amélie jak w życiu: nic nie jest oczywiste, bo szokować lubi, i to bardzo.

Na szczególną uwagę na pewno zasługuje barwna (psychodeliczna wręcz) scena tuż po zażyciu grzybków halucynogennych.

Najlepszy sposób, by nacieszyć się pośmiertną reputacją za życia, to przewidzieć ją na piśmie.

Miej świadomość wielkości tego, co przeżywasz.

Przeciętność niekoniecznie wybiera drogi społeczne czy zawodowe, by odnieść zwycięstwo. Jej triumfy często bywają bardziej kameralne.

Dopóki nie cieszy nas czyiś upadek, dopóty wciąż możemy oglądać własne odbicie w lustrze. Rozkoszowanie się miernotą bliźniego jest szczytem miernoty.

Zło ma własną higienę.

Są kobiety, które trzeba kochać wbrew ich woli, i czyny, które trzeba popełniać wbrew sobie.

Zwykła rzeczywistość miłości jest łaską, stanem krańcowego pobudzenia, w którym każda inna rzeczywistość przestaje istnieć.

– Dlaczego, dorastając, przestajemy widzieć?

– Właśnie dlatego, że dorastamy. Uczymy się twardych reguł przeżycia, które zmuszają nas do skupienia się na tym, co użyteczne. Nasze oczy odwykają od piękna.

Ludzie potrzebują wielkości, bo jest absolutna – to kwestia rozmiaru, a nie struktury.

Są działania, w których człowiek rozpoznaje się wyraźniej niż w najczystszym zwierciadle.

Zło czynić może pierwszy lepszy, wystarczy, że podziękuje ludziom, którzy mu w tym pomogli.

Kobiety kochają zawsze nie w porę. 

Tylko człowiek bezgranicznie zakochany  jest naprawdę wyrozumiały; kiedy kocha trochę mniej, górę bierze wrodzona złośliwość.

Kłopot z syrenami jest taki, że śpiewają zawsze nie w tym momencie, co trzeba.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *