„Nie sięgnęłam dna ani nie dotarłam do portu. Prądy denne mnie nie wciągnęły, a wiatr krąży uwięziony w jakiejś kotlinie, z dala od wody” – „Piąta łódź” autorstwa Moniki Kompanikovej

Ładu szukam w bezładzie.

Piękna w brzydocie.

Siły w cierpieniu.

Dźwięku w bezbrzmieniu.

Pustki wśród tłumu.

 

Przeczytałam błękitną opowieść autorstwa słowackiej pisarki Moniki Kompanikowej „Piąta łódź” i zastanawiam się teraz: co ja bym zrobiła bez tej bolesnej książki?

 

12-letnia Jarka mieszka wraz z matką Lucią w niewielkim mieszkaniu odziedziczonym po babce Irenie, ale ani do pierwszej nie może zwracać się „mamo”, ani do drugiej „babciu”, ponieważ żadna z nich nie akceptuje swojej roli; nie jestem jakąś starą prukwą, powtarzała mi mama (…) Nie nazywaj mnie babcią. Wydaję ci się babciowata? pytała urażona. Nie jestem dla ciebie żadną babcią. Ani dla nikogo innego (…) Z czasem zaczęłyśmy żyć obok siebie jak niezależne byty (…) Rodzina funkcjonująca na zasadzie handlu wymiennego. Nigdy nic dobrego z tych spółek nie wynikło.

Lucia miała 16 lat, kiedy córka pojawiła się na świecie; całkiem zrozumiałe, że jej uczucia były dalekie od radości, szczęścia i poczucia spełnienia. Zostać matką w tak młodym wieku mogło oznaczać dla niej tyle, co zestarzeć się, zabetonować w domu, w mieszkaniu, skisnąć, roztyć się, zaniedbać, stracić przyjaciół, kochanków, chęć do życia, czas wolny, sen, niezależność. Dlatego broniła się rękami i nogami – zwłaszcza, że nie pomaga jej w tym świadomość raz, że Jarka to dziecko gwałtu (siedmiu uczniów z zawodówki upiło ją i zamknęło w ciemnym składziku na piłki i materace; tak naprawdę nigdy nie dowiedziała się który jest ojcem, bo nie chciała tego wiedzieć), a dwa, że matka (która notabene urodziła ją po 40-stce; zaszła w ciążę z „panem Mileticem – serwalistą i słabeuszem cierpiący na brak zdecydowania”, który pewnego dnia postanowił zwiać do Austrii, a ponieważ była wówczas dyrektorką przedszkola, to gdy rzecz wyszła na jaw, jako żona emigranta została szybciutko przeniesiona do stołówki w suterenach betonowego budynku, bo przecież nie mogła wychować uczniów na porządnych komunistów) ze wstydu wyrzuciła ją z domu i odtąd włóczyły się po różnych mieszkaniach, nie zaznając prywatności oraz spokoju – dopiero gdy złamała biodro i stała się niedołężna, pozwoliła im wrócić, razem przemęczyły się rok i zmarła; to był absolutny brak zrozumienia, ignorancja i chaos. Wspólna krew była tylko cieczą krążącą w żyłach (…) Łączyła je chytrość i wzajemna zależność – to było przygnębiające.

Jarka w zasadzie wychowuje się sama: nikt jej nie gotuje, nie pierze, nie sprząta, więc chodzi głodna i brudna, nie przytula, nie rozmawia, nie zamartwia, gdy nie wraca na noc do domu, a jak wraca, to bywa, że siedzi na klatce, bo albo nie ma jej kto wpuścić, albo nie ma zamiaru wpuścić, bo rodzicielka uprawia seks z jakimś przypadkowym, naiwnie wierząc, że stworzy z nim związek.

Sama starałam się jak najwięcej czasu spędzać poza domem, bo w samotności mogłam się jedynie rozglądać po pustych pokojach, przemierzać mieszkanie, które wciąż wyglądało jak po włamaniu. To smutne mieszkanie to była cała ona. Ukradziona twarz zastygła w samym środku jakiejś przemiany, niezdolna się cofnąć ani ruszyć naprzód, wyjaśnić, nazwać, rozluźnić się, rozwinąć. Starałam się ją rozumieć, kochać. Nie przeszkadzać. Być w pobliżu jak jakaś dobra wróżka, gdyby przypadkiem zechciała wyciągnąć do mnie rękę i o coś mnie poprosić (…) Rozmawiać z nią to jak krzyczeć do trzeciego pokoju przez duże puste pomieszczenie. Jakby między nami była bariera przestrzeni, próżni, pustki i dwóch ścian. Jej głos dochodził z oddali, stłumiony i niezrozumiały.

Jednak to nie do końca oznacza, że matka jej nie kocha, tylko to, że również nie została nauczona miłości, bo i nią nikt się nigdy nie interesował, a ona sama ciągle szuka zainteresowania oraz bliskości; z tego powodu wpuszcza tłumy obcych osób do domu, dezorganizując teren własnej córki, odbierając jej ciszę oraz poczucie bezpieczeństwa.

Była słaba i bezsilna, nie potrafiła zawalczyć nawet o to, żeby goście zdejmowali buty. Rękę i głos podnosiła tylko na mnie, bo ja należałam do niej, byłam cząstką jej samej. To tak, jakby uderzyła samą siebie, jakby samej sobie robiła wymówki, jakby polewała się w wannie zimnym prysznicem. Żadnego chuchania-dmuchania, za karę, niech to będzie nauczka.

Dziewczynka jest tak strasznie osamotniona, że ogromna potrzeba rozmowy i bliskości kogoś żywego i dużego opada na nią niczym mgła, bowiem na każde spojrzenie Lucii musiałam sobie zapracować. Harowałam, mydliłam, żeby tylko nie dać jej pretekstu do odtrącenia. Przez całe dzieciństwo nie robiłam nic innego, tylko starałam się, żeby wszystko było tak, jak chce Lucia. Nauczyłam się odczytywać jej życzenia z ruchu warg, żeby móc je spełnić, zanim je wypowie. Ale jej życzenia zwykle były tak ekstrawaganckie, że w swojej infantylności nie byłam w stanie ich pojąć.

W efekcie całymi dniami bezczynnie włóczy się po okolicy, jeździ tramwajami, wymyśla cudowne światy (zwłaszcza na zapuszczonej działce z niebieską altanką, którą odziedziczyły po dziadku) i doszukuje jakiegokolwiek od kogokolwiek przejawu czułości, który chyba najbardziej znajduje u ojca swojej koleżanki Doroty – zrównoważonego i opiekuńczego Petra, bo to on uczy ją obsługi pralki, zabiera na przejażdżki i pyta co słychać; marzyłam, żeby mieć go w domu, siedzieć mu na kolanach, wsłuchiwać się w jego oddech i wtórować mu w tym oddychaniu. Zarzucić mu ręce na szyję, jeść kanapki, które przygotował.

Bo poza nimi natyka się jeszcze na Majkę, nieustannie starającą sprostać oczekiwaniom ojca, który przecież chciał mieć syna, na chudziutkich oraz słabych bliźniaków Peto i Mato, po nocach szukających w spelunach pijanych rodziców i na małego chłopca z bloku naprzeciwko, Kristiana, któremu pozornie niczego nie brakuje, a pomimo to wbija sobie pinezki za paznokcie, korzysta z pomocy psychologa i nie ma przyjaciół, gdyż wyśmienita mama wymarzyła sobie krystalicznie czysty, precyzyjna plan na jego przyszłość. Ma w głowie każdy szczegół i nie zdaje się na przypadki. Pilnuje go na każdym kroku, wtrąca dosłownie we wszystko, mówi co, jak i kiedy ma zrobić oraz powiedzieć – boi się, że bez jej nadzoru synek  nie przeżyje, nie poradzi sobie – tą nadopiekuńczością go przydusza, poza tym wprowadza w stany lękowe, bo jeśli będzie nieposłuszny, to rodzice się rozwiodą (ojciec w sumie nie chciał dzieci, ponieważ są drogie, hałaśliwe i plączą się pod nogami), a on wyląduje w domu dziecka, a „tam go wychowają jak należy”.

Był zbyt ufny, dlatego nieostrożny, co od razu rzucało się w oczy. Mama chroniła go przed każdą nieprzyjemną sytuacją tak zapobiegliwie, że Kristian praktycznie nie miał szansy się zbuntować, nauczyć się mówić »nie«, podejmować szybkich decyzji bez niczyjej pomocy, nie miał okazji się sparzyć. Przypominał uśpioną roślinkę kiełkującą w twardym, hermetycznie zamkniętym opakowaniu. Nigdy nie był głodny, spragniony, nie doświadczył nieprzeniknionej ciemności, nie widział strzelaniny w telewizji, nie tknął kijem zdechłego psa. Jego upiory rodziły się tylko i wyłącznie w nim samym (…) Śliczny chłopczyk, który w każdych okolicznościach musiał być dobry i grzeczny. Nadstaw drugi policzek, odpłacaj dobrem za zło. W każdych okolicznościach… Nie bij się. I tak nie znajdziesz słabszych od siebie. Zawsze dostaniesz po buzi. Wyprostuj się, będziesz wyglądał doroślej. Nie rób nam wstydu. Bądź dobrym chłopcem, Kristianku.

W końcu nadchodzi taki moment, że każde na swój sposób pęka: Jarka postanawia uformować coś lepszego, w związku z tym, w wyniku splotu wydarzeń, zabiera z dworca wózek z bliźniakami, Jakubem oraz Anielką, i wywozi je na działkę, a Kristian, który uciekł z domu, dołącza do nich – chcą stworzyć nową, idealną rodzinę.

Miałam potrzebę zajęcia się czymś pożytecznym, planowania i dyrygowania biednym chłopcem. Byłam z gatunku wiecznie niedocenianych i oszczędnie chwalonych dzieci, które z braku sensownego zajęcia czują się zbędne i jeszcze bardziej opuszczone. On zaś był z gatunku tych, co wszystkiego strasznie chciały spróbować i udowodnić, że dadzą radę, ale nie było im wolno, bo między nimi a potencjalnym ryzykiem wypadku przy pracy stała odpowiedzialna osoba.

Niestety, choć początkowo opieka nad dzieciakami jest dla niej odprężeniem, opanowaniem, harmonią, błogostanem, odwagą i roztropnością, to ponieważ sama jest dzieckiem staję się  istną „jazdą bez trzymanki”, więc „wielka frajda ginie w pośpiechu”; to było jak jazda na ogromnej karuzeli z krzesełkami na łańcuchach. W kółko natrafiasz na te same przedmioty, w identycznej kolejności i w zbyt krótkich odstępach czasu, dlatego szybko przychodzi uczucie przesytu i znużenia.

 

„Piąta łódź”  to smutna, wstrząsająca i pozbawiona złudzeń zwyczajności historia spisana na 285 stronicach (Wydawnictwo Książkowe Klimaty), którą można opatrzyć hasłami:

Patologia. Dysfunkcjonalność. Zaniedbanie. Odrzucenie. Odosobnienie. Zagubienie. Lekceważenie. Chaos. Głód emocjonalny. Niespełnienie. Brak miłości, stabilizacji, troski, uwagi i bezpieczeństwa. Awantury. Kradzieże. Głód. Syf. Alkoholizm. Libacje. Pedofilia. Niedojrzałość oraz przedwczesne dorastanie.

Okrutna obojętność.

Tęsknota za normalnością.

To świat widziany i rozumiany przez dziecko (chociaż ze skrawków wspomnień już dorosłej kobiety, która nie potrafi się od nich uwolnić, co więcej „dla świętego spokoju i by nie musieć się w niczym babrać” ze wszystkimi chce mieć dobre relacje – brakuje jej śmiałości, by być sobą, mieć własne zdanie; nie potrzebowałam, żeby ktoś mnie zauważył, obejrzał mój profil, nie miałam ochoty niczego nikomu wyjaśniać, ani kolegom w pracy, ani sąsiadom, ani lekarzowi), zatem słowa są proste, oszczędne i autentyczne; rzeczywistość pełna gorzkich, jednak lirycznych opisów, a klimat duszny, mimo to oprószony magią i oniryzmem. Jarka jest bardzo wrażliwa, ale jednocześnie neutralna, bo taka być musi, by jako tako sobie poradzić, bowiem zawsze jest pozostawiona sama sobie: nikt jej nie słucha, nie radzi, nie przytula i nie pomaga. Nikogo nie obchodzi czego potrzebuje, co robi (i co jej robią), co jej dolega, gdzie jest (właściwie to może być, a może jej nie być; a może nawet lepiej jakby nie było?), co myśli i co czuje, dlatego też stara się trochę dostosować, trochę odnaleźć, umknąć, zapomnieć, zataić, zlekceważyć, ciut poukładać, selekcjonować, po swojemu zinterpretować i po swojemu stworzyć, więc gdy znajduje swój azyl, swoją przestrzeń w postaci altanki, to usilnie pragnie zbudować coś poprawnego – niestety ta rola przez wzgląd na wiek, nędzne warunki, liczne zaniedbania oraz brak nadzoru zwyczajnie ją przerasta.

I na pewno nie pomoże w tym 7-letni chłopiec, którego obraz codzienności oraz relacji międzyludzkich również jest zaburzony, choć na pierwszy i nawet drugi rzut oka ma wszystko, ale tutaj zarówno nadmiar, jak i niedostatek okazują się toksyczne.

Szukam piątej łodzi, która byłaby naprawdę pusta, łodzi przygotowanej dla mnie, z kabiną, solidnymi drzwiami i zamkiem.

Sen łączy ze sobą to, co na pozór nieprzystawalne, a później człowiek nad tym duma, szukając związku.

Koty są jak muszki owocówki, które wylęgają się, gdy na dno kieliszka spada pierwsza kropla wina. Będą drapać drzwi i miauczeć, a jak tylko dostaną swój przydział żarcia, w mig czmychną. Zawsze znajdują dziurę w ogrodzeniu, przeciskają się pod bramką, a potem odchodzą spokojnie, doniośle, z podniesionym ogonem, wyrażając pogardę dla kolejnego dzieciaka, który się podzielił swoim podwieczorkiem. Kolejnego smarkacza, zbyt tchórzliwego i ślamazarnego, by zdążył wymusić od kota odrobinę czułości.

Życia nie da się obejrzeć jeszcze raz jak filmu z odtwarzacza.

Poluzowanie zaworów raz na jakiś czas pomaga utrzymać równowagę.

Niekiedy nogi robią, co chcą, chodzą po chodnikach i ulicach, na przełaj przez trawnik, a człowiek zauważa tylko ślady, które po nim zostają. Nie panuje nad własnymi krokami, nie może dojść z nimi do porozumienia.

Przyjemnie jest nie myśleć, przyjemnie jest się zabawić. Cudownie jest zdać się na przypadek, trzymać się kierunku wiatru, podążać za lecącym papierkiem albo iść tropem bezpańskiego psa.

Płakać wniebogłosy to nic wielkiego, znacznie trudniej jest nie płakać. Trudno przełykać smutek i strach, samotność i niepewność, bezgłośnie i z kamienną twarzą, tylko dlatego, że inaczej nie wypada, że kogoś może to drażnić, że to niewłaściwy moment, czas, nastrój.

Starzy ludzie żyją powietrzem i wspomnieniami.

Dzieci są małe, żyją zbyt blisko przy ziemi i wiele dobrego w nich z tej ziemi zostaje. Wszystko wydaje im się olbrzymie i bardzo ważne. Nie słyszały jeszcze o kosmosie, nie mogą stanąć oko w oko z jego nieskończonością. Mają czyste dusze, łagodne i delikatne jak jedwabny papier. Nie można ich związywać ani zbyt mocno ściskać, bo się pogniotą. Nie wolno wtłaczać im swoich racji, marzeń i porażek, bo porwą się na strzępy i wszystkie krzywdy wysypią się na ziemię.

Niektóre lęki są w nas zakorzenione tak głęboko, że nie tracą na sile nawet po wielu latach odczyniania.

Rutyna potrafi złagodzić, uśmierzyć i zneutralizować nawet najokropniejsze rzeczy. W pewnych sytuacjach życiowych bardzo się sprawdza.

Dzieci nie myślą o konsekwencjach. Żaden koniec nie jest na tyle bliski, żeby zaprzątały sobie nim myśli. Nie przywiązują go do nogi jak kuli, która przy każdym kroku ma im przypominać, że wszystko się kiedyś skończy.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *