„Kiedy ofiara jest pożądana, pogoda się rozsierdza. Kiedy ofiara zostaje wybrana, gniew się uspokaja” – „Torfowisko” autorstwa Susanne Jansson

Noc zalała przestrzeń kruczą falą.

Nielitościwa.

I tylko zimne światło księżyca gdzieniegdzie rozrzedza jej bezdenność.

Poję oczy tym czarnym krajobrazem z pragnieniem upicia.

Gałęzie chropowatych drzew skrzypią niczym fotel bujany starca: zastraszająco opieszale.

Nad moją głową minorowo pohukują sowy.

A za woalką mgły tańczą żurawie.

Skrzydła ważek oraz motyli tną powietrze na niezliczoną ilość kawałków.

Dotykam kolczasto uskrzydlone ostrożnie, by potem złagodzić dłoń puchatą miotełką wełnianki.

Idę powoli zanurzona po kolana w mulistym podłożu, łapczywie wdychając ziemisto-roślinny zapach.

Składam sekrety, bo wiem, że pozostaną tu na zawsze i nie wyszepcze ich nikt.

 

Oczarowana tytułem i okładką sięgnęłam po „Torfowisko” autorstwa Susanne Jansson, by przez elektryzującą chwilę pobrodzić w błotnistej głębi – ta chwila niestety mnie nie zelektryzowała, lecz znużoną wypchnęła na brzeg.

To nie jest moje torfowisko.

 

Młoda biolożka Nathalie Ström pisze doktorat na temat wpływu globalnego ocieplenia na proces rozkładu w mokradłach, dlatego też postanawia na jakiś czas wynająć domek w urokliwym dworku Gustava i Agnety (spadek po pradziadkach), gdzie snuje się dziwny dozorca Alex, w niedużym szwedzkim miasteczku Mossmarken, do którego, jak się później okazuje, nakłaniają ją nie tylko badania, ale również duchy przeszłości.

Była to kraina, do której światło słoneczne zdawało się nigdy nie docierać, kraina, która nigdy nie wysycha, która nieustannie nurza się w wilgoci (…) Bezkresne pustkowie, sękata szara roślinność, miejsce wytrzymałe i osobliwe, nierzeczywiste, kruche, ale uwodzicielsko silne.

W trakcie pobytu poznaje biegającego pobliskimi ścieżkami sympatycznego studenta szkoły plastycznej Johannesa Ayeba, który staje jej się bliski, a wtedy… dopada go coś, co naznacza go woreczkiem wypełnionym złotymi dziesięciokoronówkami, o czym zatrwożeni lokalni ludzie mamroczą od lat; a tych lokalnych nie jest znowu tak wiele, bo zaledwie 4 rodziny na czele z Göranem Dahlbergiem, który wierzy, że zjawy trzeba ubłagać, by zaspokoić ich głód – pozostali, gdy tylko nadarzyła się okazja, czym prędzej stąd uciekli.

Jedno jest pewne: trzęsawiska zawsze otaczała zagadkowa, mistyczna aura. Dlatego też stanowiły one naturalną przestrzeń dla rytuałów i kontaktów ze światem duchów. We wcześniejszych epokach torfowiska postrzegano jako idealne miejsce do pochówku dla odszczepieńców. Nieurodzajna, nienadająca się do uprawy ziemia na peryferiach zarówno wsi, jak i świadomość ludzi, na dodatek okolica, gdzie rzadko ktoś się wybierał.

Mężczyzna cudem przeżywa (bo multum innych przed nim nie miało tego szczęścia) i wtedy na scenę wkracza komisarz Leif Berggren oraz fotografka policyjna Maya Linde, którzy starają się rozwikłać zagadkę „bagiennych mumii”, czyli osób, których w epoce żelaza pogrzebano na trzęsawisku i których skóra, włosy, paznokcie, wnętrzności oraz ubrania w różnym stopniu oparły się procesowi rozkładu.

W tym celu udają się do Muzeum Historycznego, by na własne oczy ujrzeć „Borówkową Dziewczynę”.

Kim ona właściwie była?

Kogo Maya uchwyciła na jednej z fotografii?

O co chodzi z woreczkami dziesięciokoronówek?

Co zwiastuje nagła zmiana pogody?

A co znajduje się na mapce wykonanej przez Alexa?

Jaką rolę pełni tu Tiny Gabrielsson?

Co było w pamiętniku Julii – starszej siostry Tracy (najlepsza przyjaciółka Nathalie z dzieciństwa), która zaginęła w tajemniczych okolicznościach?

Tego dowie się ten, kto przeczyta, ale jedno jest pewne: balsamowanie zwłok to desperacja, która dowodzi, że człowiek stawia ciało na piedestale i nadaje mu znaczenie, na jakie ono nie zasługuje i jakiego z założenia nie powinno mieć. Uwidacznia także, jak trudno nam ujrzeć siebie takimi, jacy naprawdę jesteśmy, nieograniczeni ciałami, w których przyszło nam żyć. Jak nie potrafimy odpuścić w życiu ani w obliczu śmierci.

 

„Torfowisko” to czasami (naprawdę czasami) ponura i lepka opowieść o bagnistym miejscu, w którym krążą przerażające legendy, a w zasadzie to jedna, ale niestety nie na tyle mroczna i zagadkowa, by… 306 stron (Wydawnictwo Marginesy) nie doprowadziło do znużenia, bo doprowadza; a może nawet nie tyle o znużenie chodzi, ponieważ fabuła jest dość ciekawa, ile o rozdrażnienie, wynikające z dramatycznie infantylnego języka, który rozdrażniał mnie tak bardzo, że zupełnie nie potrafiłam poczuć mglistego klimatu po brzegi wypełniającego otoczenie – nie czułam sękatych szarych sosen, wrzosów, krzewów dzikiej róży i dzikich jabłoni, ciemnego jeziora, płacht bezkresnego białego nieba, miękkich, porośniętych mchem skał, lśniących oczek wodnych, wełnianek połyskujących na cieniutkich rdzawoczerwonych łodygach, przytulnego pustkowia w zgaszonej palecie… – no nic z tego nie poczułam, a powinnam, bowiem przyroda odgrywa tu zasadniczą rolę i autentycznie mogłaby oszołomić, czego nie można już powiedzieć o samych bohaterach, którzy ani nie przyciągają ani nie odrzucają – są smutno nijacy, a przecież mogliby szeptać, mamić, szaleć i zatrważać, bo posiadają ku temu predyspozycje, zwłaszcza w takiej okolicy. Podobnie jest z tajemnicą głównej bohaterki: ani mnie ona nie porwała ani nie zaskoczyła, tak jak i zakończenie, którego racjonalności się spodziewałam.

Trochę nowinek ze świata biologii i chemii (to oczywiście na plus), trochę kryminału i dramatu – taki sobie miszmasz teraźniejszości poprzeplatany wspomnieniami z przeszłości.

Liczyłam na znacznie więcej grozy i niepokoju, a otrzymałam przewidywalną, nie wywołująca napięcia ani emocji historię, która UWAGA atmosferą i samym pomysłem miała potencjał na coś lepszego, ale zabrakło wyobraźni? doświadczenia? iskry? W każdym razie w ogólnym rozrachunku wyszło jak wyszło: po prostu mdło.

Muszę tutaj zaznaczyć, że to debiut autorki, więc wierzę, że spod jej pióra wyjdzie jeszcze coś posępnie fascynującego.

Nie można przecież orzec, czy ogień albo woda są dobre czy złe. Są tym, czym są.

Ziarno prawdy może tkwić tam, gdzie człowiek najmniej się tego spodziewa.

No cóż. Trudno być człowiekiem.

Najniebezpieczniejsi są inteligentni wariaci.

Kiedy się człowiek w coś porządnie zagłębi, w końcu staje się ekspertem.

Nic tak nie intryguje jak nierozwiązane zagadki, ale ludzie wolą się od nich trzymać z daleka.

Jak się wynieść od samej siebie?

Niczego nie da się porównać  do spotkania z człowiekiem, który właśnie stracił ostatnią nadzieję, nadzieję na to, że jego dziecko albo inny bliski wciąż żyje. Różne są okoliczności, detale, ale sama przestrzeń, w której porusza się człowiek dotknięty stratą, jest zawsze taka sama. Nie ma się czego uchwycić. Zupełnie.

W życiu nie wszystko jest proste. Czasami trzeba robić to, co należy. Tak już jest.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *