„Niewiele wspólnego mam z ludźmi, odkąd pamiętam, jestem jak lalka (…) udaję coś żywego, porządnie udaję. Robię to tak, że diablo boli” – „Balsamiarka” autorstwa Izabeli Kawczyńskiej

A czy Ty wiesz, że gdy zbyt mocno palcem dotknie się niebo, to skruszy się jak cieniutka warstwa lodu osnuwająca jezioro?

Że można je zagarnąć jednym ruchem ramion i przytulając intensywną rozpaczą uczynić kulkę, kuleczkę, kuleńkę dosłownie, na kształt tej papierowej z zeszytu o formacie A5, która po rozłożeniu już zawsze będzie w blizny nagniecenia?

Że da się zmieść gwiazdy miotełką niewiary, a chmury rozdmuchać pogardy chuchnięciem?

Wiesz, że niebo stale może być czarne?

Wiesz.

A jak jeszcze nie wiesz, to i tak nie naruszaj innych niebios, bo Twoje jest równie delikatne, ale czy wymarzone? Czy to wiesz?

 

Patrzę na zaklętą w porcelanie lalkę.

I chociaż nie mruga, to wierzę, że ma Duszę.

 

Duszę się często.

Mrugam okazjonalnie.

Czytam zawsze.

 

Tym razem sięgam po szaleństwo totalne, bo taka jest właśnie „Balsamiarka” autorstwa Izabeli Kawczyńskiej.

 

W wieku 4-5 lat główna bohaterka zrozumiała, że została naznaczona śmiercią, a stało się to za sprawą „rybionosego oblicza” umarlaka, w którego źrenicy niedomkniętego oka dostrzegła „puste nic”; odtąd wszędzie dostrzega jej rozmaite oblicza (wielobarwne skrzydła motyli miażdżone butami i wcierane w ziemię, koty z rozprutymi brzuchami, ścierwo rozjechanego psa, mięso na sklepowych ladach, woń roztopionej stearyny i octu, wieńce, świece, trumny, pochody, karawany, groby, fioletowe uszy, niebieskie żuchwy, woskowa skóra, ostre rysy, chłód dłoni). Zresztą, odkąd tylko sięga pamięcią czuje się jak „zerwana róża”, bo już w kołysce leżała z otwartymi oczami, patrząc na świat bez ciekawości i bez niechęci, niczego nie dając i nic nie chcąc w zamian, ale to dopiero nad grobem babki, która za życia na siłę ciągała ją po kościołach, urządzała kursy katechezy, klepała różańce, ubierała przyzwoicie i nakazała chronić dziewictwa, „wpełzła w nią śmierć”, a ona zdała sobie sprawę, że ludzie boją się nią zarazić; tak, jakby mieli na to jakiś wpływ i jakby mogli wygrać z nieodwołalnym. Wtedy też miewa wrażenie niekompletności, ataki paniki, duszności i dziwne sny, pragnie stać się nieważka, a najlepiej zniknąć, bowiem wokół jest tyle ciemności, ocean ciemności. I we mnie. I we mnie, snuje się po domu, po klubach, pije, ćpa, cudem unika gwałtu, odbywa kilka wizyt u psychiatry, nie dogaduje z matką, znakiem, że jej staruszek w ogóle istnieje są jedynie brokatowe pocztówki, wchodzi w związek z poznanym w autobusie malarzem, z którym przeżywa pierwszy raz w nieświeżej pościeli, w wynajętym domku, co wspomina nie przyjemniej niż wypadek samochodowy, pozuje do aktu, zdaje maturę, odbywa wolontariat, dostaje się na studia psychologiczne, tam z „żabim chłopcem” idzie na randkę do prosektorium, widzi okrutne eksperymenty przeprowadzane na zwierzętach, znosi powrót „ojca marnotrawnego”, co to zaciągnął ją kiedyś na polowanie, następnie jego śmierć i amok matki, zabójstwo jednej koleżanki, chorobę i samobójstwo drugiej, dzikie namiętności wychudzonej trzeciej, aborcję czwartej i nekrofilskie skłonności piątej, która chce złapać faceta na dziecko, zaprzyjaźnia się ze striptizerem, zakochuje w kuzynie, po jakimś czasie w lekarzu ze szpitala psychiatrycznego, w którym dostaje pracę, bierze szybki ślub i równie szybki rozwód, pielęgniarki z oddziału są złośliwe, traci dziecko, traci pracę i popada depresję:

Byłam jak gałąź niesiona przez rzekę, popychana raz w jedną, raz w drugą stronę, klinująca się między kamieniami, spadająca w dół wodospadu, nieświadoma, że wszystko, co ją spotyka, jest jedynie czymś chwilowym i nieważnym w drodze do morza, do jego bezkresnej, niczyjej wieczności .

Sytuacja zmienia się, gdy nadchodzi ta dziwna niedziela, tak podobna do innych niedziel, kiedy to ubrana na czarno, niczego nie przeczuwając, poszłam na przypadkowo wybrany pogrzeb.

A to nie było trudne, ponieważ prosto z akademika przeprowadziła się na ostatnie piętro do kawalerki z widokiem na cmentarz.

Ludzie nie lubią rzeczy, które przypominają im o śmierci; z tego powodu mieszkania obok cmentarzy, kostnic czy rzeźni nie są specjalnie popularne.   

Ale ona lubi cmentarze, wszakże to jedyna przyszłość, jakiej możemy być pewni.

Ludzie, chcąc znać przyszłość, czytają horoskopy, ja jeżdżę na cmentarz. Przysiadam obok zmurszałych grobów. Wsłuchuję w odgłosy stetryczałego miasta. Z daleka gorączkowa kakofonia przypomina dźwięki pod wodą: szum ulicy, brzęczenie tramwaju, śmiech dziecka, nawet płacz – wszystko wytłumione i bezbolesne. 

Wtedy też staje się specjalistką od śmierci, bo rozpoczyna pracę w łososiowym zakładzie pogrzebowym, dalej przechodzi do prosektorium i błyskawicznie się w tym odnajduje, ponieważ zwłoki, kiedy już oswoimy się z ich obecnością – nie uwierzycie, jak szybko to idzie – okazują się wymarzonym wprost towarzystwem, o niebo lepszym od golasów ze swingers party albo pensjonariuszy z domu starców. Martwi niczego ode mnie nie chcieli, nie można ich było zranić, nie odczuwali bólu i nie bali się starej poczciwej śmierci; właściwie wyglądali uroczo. A co najważniejsze, byłam im całkowicie obojętna. Mogłam nucić piosenki z reklam albo dłubać w nosie, słowem – robić wszystkie te rzeczy, za które zabieramy się dopiero wówczas, gdy świat zostawia nas w spokoju. Zmarli pozostawali zaskakująco życzliwi; zimni jak szkło albo metal, po prostu leżeli na zimnych metalowych blatach, niczego nie dając i nic nie chcąc w zamian (…) Zrozumcie mnie dobrze: widok martwych ludzi jest na swój sposób straszny. Twarze przybierają charakterystyczny, trupi wygląd: wyostrzają się rysy, zapadają usta i oczodoły. I mogłabym właściwie wziąć to za kiepski horror, taki, na którym mimo wszystko trzeba się jednak choć trochę bać, dla zasady. Nasza kostnica nie miała w sobie nic z horroru, a to dlatego, że martwe ciała były zupełnie, ale to zupełnie bezbronne. Nie wywoływały we mnie strachu, który podobno jest naturalny. Jeśli się zastanowię, muszę dojść do wniosku, że to była raczej czułość.

Ale gdy zaczyna pracować przy martwych dzieciach: pęka, przechodzi załamanie nerwowe, próbuje się zabić, podstępem opuszcza klinikę i wyprowadza na wieś, gdzie odzyskuje jako taki spokój, bo zimą las jest taki przytulny, z rozwieszonym wyżej błękitnym niebem. Na tle ciemniejącego horyzontu wierzchołki świerków i sosen tworzą misterny koronkowy wzór. I wszędzie ta biel. Tygodnie pod śniegiem, miesiące pod śniegiem. W na wpół uśpionym lesie jest cicho jak w katedrze. Jakby życie było świętem. Bywały chwile, gdy czułam, że jest (…) I pomyślałam, że jednak wolę zimę: wtedy rzadko widuję ludzi, mam za to niebo, tyle nieba, z którym nie wiadomo, co zrobić.

Mimo to świadomość nieuchronności śmierci, jakaś taka osobliwa z nią zażyłość prowadzi jej kroki do zakładu „Niebiańska Radość”, gdzie ponownie staje się „dziewczyną od trupów”; pewnie to coś w rodzaju pogodzenia, pokory, ewentualnie sposób na oswojenie z ostatecznym.

Kosą przez gardło przejedzie, każdemu ślepka zamknie, ożeni na zawsze z zieloną murawą.

 

„Balsamiarka” to specyficzna książka, zatem niezbędne są tu specyficzne upodobania, specyficzne czucie i postrzeganie, świadomość różnych rzeczy (a może nie tyle świadomość, co w ogóle dopuszczanie do siebie takich myśli) i pogodzenie z tymi rzeczami również; potrzeba ponurej Duszy, dużej dawki obłędu i dystansu, zjadliwego smutku, umiłowania dziwaczności i ohydy, jednocześnie braku wrażliwości  oraz jej nadmiaru, bo w innym wypadku nie przebrnie się aż przez 402 strony (Wydawnictwo Videograf) w takim właśnie naturalistyczno-brutalno-cynicznym klimacie  – jeden poczuje się obrażony, drugi zniesmaczony, trzeci się rozgniewa, czwarty wystraszy, piąty popuka w głowę, szósty straci przytomność, a siódmy wpadnie w zachwyt. Ja wpadłam w zachwyt, ale ten zachwyt znowuż jest osobliwy, bowiem nie mam na myśli tego odbierającego dech, wzruszającego, przyspieszającego bicie serca do tego stopnia, że w głowie szumi i na stałe zasiedla się w człowieku, tylko taki bardziej groteskowo-paranoidalny, ale też nie w typie Gombrowicza czy Mrożka, lecz lżejszy (coś na zasadzie komiksu zaprawionego czarnym humorem, ale z przestrogą, żeby chronić przed oczami i umysłami małych dzieci). Tutaj sarkazm, ironia, absurd, przerysowanie i makabra są podane w sposób niebywale dosadny, ociekający wulgaryzmami oraz kolokwializmami, ale i poetycki, poprzetykany metaforami, porównaniami, neologizmami, bo jak tu nie westchnąć, gdy pośród szkaradzieństw robactwa, rozkładu, gnicia, śmierdzenia, puchnięcia, pękania i wylewania wyłaniają się drzewa ociekające słońcem, szklane paciorki, pudrowe światła, pantofelki przyozdobione błękitnym kwiatkiem, pióropusze wodorostów, truskawkowo-malinowe pocałunki, kwiaty dzikiej róży niczym delikatne różowe filiżanki bądź wyłania się lemoniadowe światło przesączone przez gruby plaster miodu, koronka szronu, życie ze snu rozwijające na podobieństwo papierowych kwiatów, niebo nasiąknięte brzoskwiniowym blaskiem albo świt różowiący je na wzór szlifowanego agatu, no jak? Albo to, że spożywa się posłodki poczęstunek a coś jest na wieki wieków bławatne, no jak? Oczywiście nie brakuje tematów kontrowersyjnych i drażliwych (akurat mnie ten nadmiar nie nudzi ani nie szokuje), różnolitych dewiacji tudzież okrucieństw, rozczarowań, lęków i przygnębień.

Ta pozycja może fascynować, a może obrzydzać, jednak bez wątpienia dojmująco traktuje o poszukiwaniu siebie i formowaniu poprzez podejmowane decyzje oraz przebyte doświadczenia (jedne i drugie z własnej i niewłasnej woli), o wielopostaciowym braku, wyniszczających emocjach, obawach, złych relacjach, a przede wszystkim o zaskoczeniu, że to tak, że to już, że to wszystko takie krótkie, kruche, brzydkie oraz banalne i o tym, że pewne sprawy czy tam etapy są nieuniknione, choćby nie wiem jak bardzo chciało się ich uniknąć.

Życie jest niewyobrażalnie kruche.

Życie przypomina obowiązkowy zastrzyk w gabinecie higienistki: »Zaraz się zacznie« – myślisz, nawet nie poczujesz i jest już po wszystkim.

Być może kiedy obiecujemy sobie zbyt wiele, musi nas spotkać rozczarowanie.

To wszystko jest sen, a kiedy się obudzisz, obudzisz się da dnie Martwego Morza i nikt nie przyjdzie cię uratować.

Bogowie, patrząc na nas, milczą. Ale czy płaczą? Czy drwią?

Starość to w gruncie rzeczy powolne przyzwyczajanie się do śmierci.

Kiedy żyjemy, jesteśmy pionowi. Horyzontalne jest wczesne dzieciństwo i starość, i sen. Śmierć – ta jest pozioma w sposób wieczny.

Co jak co, ale na własnym pogrzebie człowiek powinien wyglądać pięknie!

Za życia nikt dla nikogo nie ma czasu, ale na pogrzeb – o, to co innego, zaraz się wszyscy zlecą.

Żeby zrozumieć czym jest przepaść, trzeba się znaleźć na krawędzi przepaści.

Gdziekolwiek odejdziesz, będzie staw uśpiony, na brzegu zwierzęta łagodne i ciche.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *