źródło ilustracji: https://www.facebook.com/ankacygaaaanka/
Jakiś czas temu napisałam o kilku skandynawskich książkach, które mnie pochłonęły, dlatego też dzisiaj przedłużę tę listę, bo zdecydowanie jest ona warta przedłużenia 😉
TUTAJ ta wcześniejsza lista, a poniżej kontynuacja.
1.”Pewnego dnia w październiku”, Sigurd Hoel, 232 strony (Wydawnictwo Poznańskie).
W wyjątkowo piękny, słoneczny piątek, 10 sierpnia 1930 roku, w Oslo, w pomalowanej na żółto kamienicy czynszowej, usytuowanej w pobliżu parku St. Hanshaugen, przy bocznej, cichej, zwykle pustej ulicy Ullevålsveien, między godziną 17.00 a 18.00, z mieszkania numer 27 rozlega się przeraźliwy płacz i krzyk, który gromadzi rzeszę gapiów – zbiegowisko się powiększyło. Wielu mówiło równocześnie, wszyscy byli podnieceni i zachowywali się tak, jakby się dobrze nawzajem znali. Wszyscy czuli się świadkami jakiegoś wydarzenia – wszakże gdy nastaje cisza: zbiegowisko się rozprasza.
Krzyk: nie! nie! zabierz mnie do domu! chcę wrócić do domu! wydaje z siebie młoda, atrakcyjna Tordis Ravn, która postanowiła odejść od męża, ponieważ ten nie okazywał jej wystarczającej uwagi, gdyż fanatycznie oddawał się pracy chemika (doprowadziło to do kilku nieprzyjemnych zdarzeń), toteż wprowadziła się tu całkiem niedawno, podnajmując pokój u wdowy Welland, samotnie wychowującej 15-letnią Ellinor i błyskawicznie stała się obiektem zazdrości oraz oszczerstw, co z powodzeniem podsyca wstrętna, ciekawska, zawistna baba Gabrielsenowa o głosie ostrym jak piła – kobiety zawsze jej nienawidziły, zwykle już od tej sekundy, gdy ją zobaczyły. Chyba że się w niej zakochiwały. Chyba że i jedno, i drugie równocześnie. Jak to ona kiedyś powiedziała? Kobiety są złe – ale mężczyźni są gorsi – nie, kobiety są najgorsze – do firmy, gdzie pracuje, zaczynają napływać obrzydliwe, anonimowe listy,w konsekwencji czego zostaje zwolniona, do gospodarza budynku dociera pismo o jej złym prowadzeniu, na drzwiach mieszkania ktoś wypisuje ordynarne słowa, ktoś inny nasyła policję; kobieta na co dzień spotyka się z trudnościami, obelgami, prześladowaniami, alienacją, w końcu ją to przerasta: czuje się bardzo osamotniona, doznaje załamania i ostatecznie popełnia samobójstwo, wyskakując przez balkon – nie umie się urządzić, dostosować do warunków. Jest zbyt – tak, pod pewnym względem jest zbyt niewinna, oczywiście. Romantyczka – co przyczynia się do niewygodnego poczucia winy u mieszkańców „tak zwanej porządnej kamienicy”, gdzie każdy, oj każdy, ma coś na sumieniu, do tego nikt nie jest tak szczęśliwy, jak pokazuje światu – istna gra pozorów; stali pełni żalu, uznając swoją winę i przez krótką chwilę byli jakoby lepszymi ludźmi, jednak nie trwało to długo, bo zaledwie tę jedną noc, a potem, potem powrócili do starych siebie, bo przecież zmiana wymaga od ludzi zbyt dużo wysiłku.
Perfekcyjne portrety psychologiczne bohaterów.
Przerażająca prawda o nas samych.
Fałsz. Nakładanie masek. Gra pozorów.
Akcja toczy się niespiesznie, ale dzięki temu jeszcze mocniej można poczuć ludzką marność i ludzie okrucieństwo.
Boleśnie intrygująca pozycja.
Jesienią czasami wydaje mi się, że mieszkamy w mieście dotkniętym zarazą… jakby jakieś plugastwo zostało tu pogrzebane w zamierzchłych czasach i teraz powoli wyłazi z ziemi, z otaczających pagórków… i paruje… i zgodnie z prawem wiecznego krążenia materii znów opada w postaci jakby mgły – złośliwość, zazdrość, nędza, nienawiść, podłość, kłótliwość, szukanie dziury w całym (…) Czy sądzisz, że istnieje drugie takie miasto, tak bardzo cieszące się cudzym niepowodzeniem, tak zazdrosne… drugie takie miasto, gdzie tylu ludzi cieszy się z niepowodzenia jednostki? Mówię ci: oni się tym karmią… w kiepskich czasach, gdy muszą ssać sobie łapy, wówczas ssą tę uciechę z cudzego nieszczęścia, jak ekstrakt, jak cukierek. Jak myślisz, czy może istnieć drugie takie miasto?
– No, a Kopenhaga? Tam też tego nie brakuje.
– Prawda… tak… Kopenhaga… naturalnie. Kopenhaga! Ale…
– I Sztokholm! Tam też…
– Tak, naturalnie…
– I Berlin, i Wiedeń, jak mówią… I…
– Ależ oczywiście.. ty ośle, ja przecież doskonale wiem, że wszystkie miasta są jednakowe. Ale pytam: czy widziałeś drugie takie miasto jak tu? Miasto z wielkim sercem, tak sami siebie nazywają. Tak sami się nazywają! Świnie! Ale powiedz, czy wiesz ilu ludzi w tym mieście padło ofiarą szykan, szczucia psami, ostracyzmu, kopania – ilu się załamało? I zawsze są ci najlepsi… w tym mieście z wielkim sercem.
Człowiek nie może się aż tak liczyć z innymi, żeby samemu sobie szkodzić.
Żeby tak ludzie nie wtrącali się do spraw innych, jeżeli ci nikomu nie zawadzają.
O, jaki niesprawiedliwy jest ten świat.
Przecież samo życie jest w gruncie rzeczy tylko małym zamieszaniem.
Życie składa się właściwie z rozmaitych ważnych reguł, których nie można się nauczyć z książek, trzeba je samemu wyszukiwać, trzeba mieć instynkt.
Przypadek igra sobie z losami ludzkimi.
Dusza ludzka – dziwny świat – pełen świateł i cieni.
Zło i dobro przeplatają się na kobiercu życia.
2.”Ulica dzieciństwa”, Tove Ditlevsen, 287 stron (Wydawnictwo MARPRESS).
Lata 30. XX wieku. Kopenhaga. Uboga, robotnicza dzielnica Vesterbro. 12-letnia Ester rezyduje ciut bliżej Vesterbrogade, czyli tej lepszej części (ta gorsza to Istedgade), ale tu i tak wszystko wydaje się posępne, beznadziejnie szare, niemające końca, na 4 piętrze brudnej, cuchnącej, wytartej kamienicy. Naprzeciwko niej mieszka Lisa, z którą dzieli słodkie i straszne sekrety – Lisa zawsze robi to, na co ma ochotę, jest dziarska, przebiegła i nieustraszona: nie ma nigdzie ukrytych żadnych ran, które w każdej chwili mogą zacząć krwawić, jeśli się ich dotknie, z kolei Ester ma dziwną potrzebę, żeby brać udział we wszystkim, co dzieje się na podwórku. Odczuwa strach przed izolowaniem się, pozostawaniem poza grupą, boi się tej nieokreślonej atmosfery nieufności, którą wyczuwa ze strony innych dzieci (…) Nie ma natury samotniczki, która, silna i dumna, chadza własnymi ścieżkami. Tak bardzo pragnie zbliżyć się do innych dzieci w naturalny sposób, ale one odsuwają się od niej dzięki znakomitemu dziecięcemu instynktowi. wyczuwają, że nie bawią jej ich zabawy, a jej myśli podążają innym torem. Dziewczynka dostrzega u siebie dwie strony: dzienną i nocną, bo za dnia jest wesoła i nieokiełznana, ale tuż po zmierzchu robi się zamyślona i smutna (…) Strach ją otacza, jest w niej i przyjmuje wiele postaci, najgorszy jest jednak wtedy, kiedy nie ma żadnego kształtu (…) cisza szumi w uszach, serce bije ciężko i głośno, coś zaciska się na skroniach, powstrzymując myśli przed podążaniem utartymi szlakami. Wszystko ulega przesunięciu i rozszerzeniu. Przeszłość i przyszłość toną w wiecznym mroku (…) Prawdziwie szczęśliwa Ester nie czuje się nigdy. Otacza ją zbyt dużo strachu, smutku i zmartwień (…) Przez całe życie będzie ją ciągnąć ku przepaści, balansowaniu z zamkniętymi oczami nad krawędzią w niezrozumiałej, tajemniczej sprzeczności ze swoją naturą.
Ester wstydzi się swojego pochodzenia, ma ochotę wyprzeć się własnej tożsamości, z jednej strony pragnie łamać normy i przekraczać granice, z drugiej lęka się gonić za tym, co niepojęte, mimo że utarte schematy jej nie satysfakcjonują; bowiem ona sama jest dzieciństwem, ciemnością i czymś głębokim niczym rzeka, w której sama nie ma odwagi się przejrzeć.
Skrycie zazdrości niskiej, pulchnej Ellen, o małych, złośliwych oczkach, która jest najelegantsza i najbogatsza, bowiem mieszka we frontowej kamienicy, ma własny pokój, wymachuje różową torbą, nosi lśniące kalosze, białe pończochy, lakierki i aksamitne płaszcze, do tego uczęszcza na tańce do Domu Ludowego. Zazdrości również wyrafinowanej oraz nieopisanie pięknej pannie Thomson o bladej i pąsowej twarzy, uszminkowanej, z pomalowanymi paznokciami, w jedwabnym kimono i zielonych pantoflach obszytych puszkiem. W jej oczach wydaje się być przecudowana i nadzwyczajna. W takim towarzystwie ogarnia ją podziw, miękkość i błogostan, jednak i ona posiada swoją ciemną stronę, ponieważ wokoło wspaniałe dywany, żyrandole, kwieciste filiżanki, niebieski dzbanek z kawą, czekolada, patera pełna ciastek i drożdżówek, a w pokoiku od podwórza matka na łóżku z kutego żelaza, przykryta tylko kocem, żyjąca niezauważalnym i niemalże bezszelestnym życiem, w którym to przemyka, przyjmując rolę służącej swojej córki, dlatego też Ester czasem dręczy pytanie czy ta perfumowana panna Tomson jest w końcu kimś złym czy dobrym?
Ostatecznie, w dorosłym życiu, udaje jej się odciąć od korzeni, bo wreszcie pojmie, że chociaż nigdy nie była kimś samym w sobie, ale nieustannie czerpała z tożsamości innych, do tego stopnia, że wszyscy którzy przewinęli się przez jej życie, odcisnęli na niej pospiesznie, umykające piętno. Nie widziała swego celu, nie była już sobą. Znikała w słowach innych, ich ruchach i zapatrywaniach, jakby wykonano ją z miękkiej, łatwo formowalnej materii, elastycznie dopasowującej się do otoczenia i niemającej własnego kształtu, to teraz, po latach, ogarnia ją spokój i powaga, bo uświadomiła sobie, że dzieciństwo, jakie by nie było, szybko przemija, a ona jako jednostka ma wpływ na swój los, więc może podejmować własne decyzje i że człowiek musi mieć w sobie jakieś jądro, jakiś zarodek, z którego może wyrosnąć i się rozwinąć, inaczej wszystko co sądzi, czym się jest i czego się pragnie pozbawione będzie korzeni i swojego stałego miejsca. Trzeba mieć coś niezmiennego, czego można się uchwycić w świecie rozpadającym się na kawałki – coś, co sprawi, że nie będziemy nieszczęśliwi, mimo że opuszczą nas ludzie i rzeczy.
Senna atmosfera i trochę paranoiczny styl.
Intensywna i drobiazgowa analiza psychologiczna.
Zwidy. Lęki. Obsesje. Marzenia. I sekrety.
Skrupulatne obserwacje oraz wynikające z nich głębokie refleksje.
Wieczny brak, wieczna frustracja i wieczna tęsknota za szczęśliwszym i lepszym życiem.
Jednocześnie niewiara, że to życie faktycznie może stać się szczęśliwsze i lepsze, bo przecież dzieciństwo kształtuje, zatem tu przynależność do biedoty warunkuje tożsamość.
Wyobcowanie, samotność, poczucie gigantycznej rozbieżności, między tym, co można, a tym, czego się pragnie.
I ogromny bunt dlaczego właściwie trzeba się dopasować, przyjąć określoną rolę czy wcisnąć się w schemat? Dlaczego niby nie można postąpić tak, jak podpowiada wyobraźnia? Bo może potrzebuje się inaczej, by poczuć spełnienie?
Smutna to powieść. Bardzo smutna. I bardzo ciemna. Ale jest w tym jakieś piękno i jakaś finezja. Może to ta nadwrażliwość właśnie?
Życie to coś przerażającego: długa, mroczna droga pełna niebezpieczeństw i pułapek.
Trudno jest, w rzeczy samej, coś zrobić, kiedy nieszczęście się już stało.
Z niektórymi ludźmi lata tak dziwnie się obchodzą.
Głos nocy brzmi niekiedy łagodnie i skomląco, wywołując tęsknoty w niewinnych sercach, które budzą się, a wtedy ciemność oślepia je i pochłania. Jednak ci, co doświadczyli krzywd i upokorzeń, ukazują nocą swą prawdziwą twarz, nie potrzebują skrywać nienawiści. Wchodzą w ciemność zahartowani brakiem i przepojeni nieszczęściem rodzącego się zła.
Rzeczy mogą się zmieniać i znikać. Nic nie jest pewne.
Smutek wywołuje prawdziwy lód.
Z poezją trzeba obcować sam na sam, tak jak się przebywa ze swoimi najskrytszymi myślami i wszystkim, co sprawia ból.
Człowiek głęboko wewnątrz potrzebuje rytmów niosących mu ukojenie.
3.”Ostatnie stadium”, Nina Lykke, 298 stron (Wydawnictwo Pauza).
Elin to atrakcyjna kobieta, która przekroczyła 50-tkę, na co dzień pracująca jako lekarz medycyny ogólnej – jej gabinet mieści się na 2 piętrze starej kamienicy na Solli plass, w Oslo, gdzie potajemnie mieszka od prawie 3 tygodni, a partneruje jej Tore, czyli wykonany z plastiku naturalnych rozmiarów model ludzkiego szkieletu, który stoi w rogu, między umywalką a drzwiami. Dla zgrywy ma na głowie czarny, męski kapelusz, bo został nałożony w czasie, gdy przejmowała się takimi „głupotami”, jak rola humoru w relacjach lekarz-pacjent – i to właśnie on jest jedynym świadkiem i komentatorem nie tylko tego, co się tutaj w środku dzieje, ale też decyzji podjętych przez Elin oraz jej licznych rozważań.
Z początku próbowałam sobie wmawiać, że to łagodna, niemal ojcowska postać, ktoś w rodzaju starego, mądrego pastora, ale ostatnio coraz częściej do mnie dociera, że on wcale nie życzy mi dobrze.
Bowiem Tore ma w sobie sporą dawkę ironii, aczkolwiek tej ironii, sporego dystansu i czarnego humoru nie brakuje również lekarce, która wdała się w bardzo nieprzemyślany romans z dawnym chłopakiem Björnem (przypadkiem wysłała mu zaproszenie do znajomych na Facebooku, a gdy po latach się spotkali, to okazało się, że jego powszedniość po pierwsze nie jest tak perfekcyjna jak ukazują zdjęcia, a dwa, że on jej po prostu słucha) i wyprowadziła z domu na Zaciszu, nawet zrzekła prawa do swojej części na rzecz córek Idy i Silje (obie studiują medycynę: jedna przebywa w Bergen, druga w Tromsø), zostawiając męża Aksela, cenionego ortopedę, zapalonego miłośnika jazdy na nartach i nartorolkach oraz biegania po lesie, w wolnych chwilach przesiadującego w warsztacie (w zasadzie od zawsze robi tylko to, co go interesuje, a ona wszystko inne, co zrobić po prostu trzeba), z którym doszli do takiego punktu, że nie czerpią przyjemności ani ze wspólnych rozmów, ani nawet z przebywania razem. Elin jest zmęczona i sfrustrowana, nie ma siły ani ochoty wysłuchiwać utyskiwań swoich pacjentów, którzy i tak lekceważą zalecenia, raz w miesiącu musi odwiedzać w domu opieki chorującą na demencję matkę, która zaczęła zagrażać sobie i pozostałym, i do której nosi w sobie wiele żalu, nie czyta już książek, nie ogląda wiadomości i nie prowadzi życia towarzyskiego (zresztą nigdy nie lubiła tego robić na taką skalę i w taki sposób, w jaki się od niej tego oczekiwało), a to seksualne umarło śmiercią naturalną, czuje, że nie ma żadnego celu, żadnych marzeń, że stosuje się do obowiązujących norm tudzież zasad społecznych na sztywno, a nie z właściwą miejscowym naturalnością, więc pozostało jej tylko zapijanie się białym winem i śledzenie głupkowatych seriali.
A ponieważ w domowej harmonii dopadała ją szarość, samotność, pustka i związana z tym irytacja, zatem zdrada stała się czymś w rodzaju wentyla, czymś, co nie mogło ujrzeć światła dnia, a mimo to rozświetliło całe jej życie, czymś, co jest nielegalne i ukryte; chodzi o rzecz, która nie wychodzi na światło dnia, taka, która – jeśli ktoś nas nakryje – pociągnie za sobą poważne konsekwencje (…) jest coś pociągającego w tej tymczasowości, a także tej nielegalności, może właśnie szczególnie w niej. Dziecięca radość skradania się i omijania radarów, cała ta gimnastyka, by nie zostać zdemaskowaną (…) Mam ponad pięćdziesiąt lat, a mimo to znów jestem w fazie dawnego młodzieżowego buntu, zupełnie jakby nagle obudziła się do życia drzemiąca dotychczas nastoletnia część mojej natury. Jakby po prostu wstała i połknęła dorosłą część mnie jednym kłapnięciem paszczy.
Powieść wielopłaszczyznowa, bo niby na pierwszy plan wysuwa się wypalenie, monotonia i próba walki o własne szczęście, jednakże można doszukać się trafnych refleksji także o braku szacunku pacjentów do lekarzy, o ich nadętej pewności siebie, o tym, że są bezczelni i roszczeniowi, wymagając od lekarza rodzinnego, by był specjalistą od wszystkiego, a najlepiej, żeby zagwarantował im wieczną młodość i brak jakichkolwiek dolegliwości, ale też o tym, że istnieje szpitalna hierarchia, którą lekarze lubią wykorzystywać, tworząc podziały nie tylko między nimi a pacjentami, ale również między sobą nawzajem, o strachu przed samotnością, prymitywizmie, chciwości, spełnianiu wymyślonych i męczących standardów, o tym, że kluczową siłą napędową niektórych osób jest doszukiwanie się złych intencji, o grze pozorów, fałszywej tolerancji, uwznioślaniu człowieka po śmierci, trudnych relacjach rodzic-dziecko oraz stary-młody i wzajemnym niezrozumieniu, które wynika z nieumiejętnej komunikacji (nie słuchamy, bo nie chcemy słuchać, brak nam empatii i cierpliwości), o niedołężności, cierpieniu, uzależnieniach, rezygnacji, zbyt szybkim dorastaniu, nienawiści do Internetu, esemesów i w ogóle wszystkich gadżetów, które wiodą nas tylko na pokuszenie i doprowadzają do złego i z pewnością jeszcze o kilku innych ważnych rzeczach, które każdy w trakcie lektury wyłapie indywidualnie.
Uwielbiam styl tej autorki: ciężki, ale lekki, kąśliwy, cierpki, satyryczny i ironiczny – no genialny. Można się i pośmiać i posmucić, i powstydzić za to jakim się jest.
Pacjenci w średnim wieku nie rozumieją, czemu są cały czas zmęczeni. »To dlatego, że zaczynacie się starzeć« – tłumaczę, ale im się wydaje, że cała ta heca z upływem czasu ich nie dotyczy, są zresztą przekonani, że nie dotyczy ich również śmierć. Myślą, że ktoś zrobi dla nich wyjątek.
Z latami wszystko się kuruszy i słabnie, umiejętność sortowania wrażeń też zaczyna zawodzić.
Jeśli człowiek dość długo utrzymuje się w stanie milczenia i pasywności, wydarzenia zaczynają następować zupełnie same z siebie.
Bo pod wszystkim można się doszukać czegoś innego, a pod tym znów czegoś jeszcze – to się nigdy nie kończy.
Jeśli ma się coś do ukrycia, lepiej trzymać się prawdy w takim stopniu, w jakim to możliwe.
Każdy z nas ma jakąś słabość, czuły punkt, piętę Achillesa, strefę niestrzeżoną. Strefę, której nie jesteśmy świadomi, dopóki ktoś nie przypuści na nią ataku, a wtedy może być już za późno.
I tak się bawimy: udajemy, że zależy nam na rzeczach, na których nam nie zależy, udając jednocześnie, że nie zależy na na tym, co dla nas ważne.
Czasami można odnieść wrażenie, że jest się różnymi osobami o różnych porach dnia i nocy i te wszystkie osoby walczą z sobą o dominację.
Na odległość niemal wszyscy ludzie wydają się normalni i zwykli. Prości, niewinni, bez ukrytych intencji. Ale wystarczy podejść do nich nieco bliżej, a ten obraz zaczyna się zmieniać.
Ciało to klatka, w której żyjemy, i tylko czasem, nie wiedząc dlaczego, podchodzimy do krat i szarpiemy za nie, aż wszystko wokół się trzęsie.
Łazimy po świecie, udając, że jesteśmy nieśmiertelni i nietykalni, ale w naszych żyłach płynie krew i cały czas wisi nad nami potencjalna katastrofa. W każdej sekundzie i minucie wszystko może runąć, nikt nie powinien się czuć bezpieczny w tak zwanej codzienności, pozornie wyrytej w kamieniu, lecz tak naprawdę spisanej na mokrym piasku plaży, którą wkrótce zmyje fala tsunami. Z oddali fala ta wydaje się zupełnie niegroźna. Dopiero gdy się nad tobą spiętrzy dociera do ciebie jej ogrom – lecz wtedy jest już za późno (…) W jednej chwili jesteśmy tam, gdzie zawsze, pochłonięci umowami, obowiązkami i grafikiem zadań do wykonania, w następnej zaś kuśtykamy pośród gruzów i ruin.
Istnieje cały drugi świat wydarzeń i epizodów źle znoszących światło dzienne, a mimo to rozgrywających się w najlepsze, z pewną regularnością, rok za rokiem, gdzieś z dala od jakiejkolwiek logiki i produktywności. Przypomina to osobny wymiar, przeważnie ukryty przed ludzkim wzrokiem, ale od czasu do czasu da się wejrzeć w ten chaos, to perwersyjne pożądanie i wszystko inne, co irracjonalne i zagadkowe, to, czego zalążki nosimy w sobie wszyscy, ale jesteśmy nimi tak przerażeni, że ukrywamy je pod grubą warstwą żartów, jedzenia, środków odurzających, Internetu, sportu, pieniędzy, remontów, nieruchomości, prac domowych i tysiąca innych dystraktorów.
Wszelkie noszone przez nas wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać świat, kumulują się w końcu, obciążając nas coraz bardziej z dnia na dzień.
To dziwne, jak głęboko w człowieku siedzą stare przyzwyczajania.
4.”O zmierzchu”, Therese Bohman, 207 stron (Wydawnictwo Pauza).
Końcówka sierpnia. Ciężki i lepki upał. Profesor Historii Sztuki Karolina Andersson jest kobietą po 40-stce, na co dzień wykładającą na Uniwersytecie Sztokholskim, który postrzega jako urokliwy, porośnięty bluszczem budynek z czerwonej cegły, jednak wewnątrz chłodny i cichy, gdzie z okna swojego gabinetu może podziwiać Muzeum Historii Naturalnej, którego widok nigdy jej się nie znudzi. Karolina najwięcej uwagi poświęca sztuce przełomu wieków, zwłaszcza manieryzmowi – epoka rozpoczęła się równie jasno i świeżo, jak wiosenny poranek, czysta i harmonijna, pod koniec stała się sztuczna i niesforna, ciała na manierystycznych obrazach były rozciągnięte i wykręcone, a barwy ostre. Podobała jej się myśl o początkach, rozkwicie i upadku okresów w sztuce, cykliczność była pocieszająca. Zawsze pojawi się coś innego, choć za każdym razem stanie się to w zupełnie nowej formie. Manieryzm był ostatnim okazałym, pełnym przepychu tchnieniem, w czasie gdy przejmowanie się umiarem nie miało już sensu. Jak gwałtowne więdnięcie bukietu tulipanów: ostatnia, niepohamowana faza, zanim skurczą się i umrą, stając się wówczas karykaturą tulipanów, podobnie jak manieryzm stał się karykaturą sztuki renesansowej – i jeszcze sposobom prezentacji kobiety w poszczególnych epokach: kobieta jako dobra matka i anioł domowego ogniska. Kobieta jako natura. Kobieta z różnymi zwierzętami. Kobieta jako sfinks i jako wampir. Kobieta jako syrena i »femme fatale«. Kobieta potępiona. Kobieta lesbijka. Szalona kobieta. Chora i śpiąca kobieta. Kobieta topielica i martwa kobieta. Kobieta jako śmierć.
Karolina po 11 wspólnie spędzonych latach rozstała się z Karlem Johanem, co wiąże się nie tylko ze zmianą stanu cywilnego, ale również z przeprowadzką z przestronnego mieszkania w Vasastanie do niewielkiego, usytuowanego w kamienicy na Södermalmie, w pobliżu którego może upajać się… stacją benzynową – nie jest to upragnione lokum, aczkolwiek szybko poczuła się w nim jak w oazie: uznała je za własną przestrzeń na nowy początek. Kobieta generalnie traktuje Sztokholm jako konieczność, nie lubi go, nie czuje się tu dobrze, nie tyle przez wzgląd na miasto, co ludzi, bo są według niej zarozumiali, nerwowi, oziębli oraz pozbawieni indywidualizmu. Nie lubi też podróżować, bo to wiąże się z nadmiernym stresem i jeszcze większym odczuwaniem samotności. Kiedyś wyobrażała sobie, że ludzie z wiekiem stają się bardziej skomplikowani, ich myśli są nieprzeciętne, mają bardziej zawiłe życie uczuciowe, ale potem zrozumiała, że dążenia i mechanizmy pozostają takie same (potrzeba akceptacji i uznania): ma wrażenie, że ciągle udają, tworzą jakieś fasady, dystans, jakby egzystowali, nie angażując się zbytnio we własne życie, ponadto zawsze przerażały ją utopie, rodzaj wyzywającej i bezkompromisowej życzliwości, ale może to niewłaściwa reakcja, niewłaściwa dla niej, z jej temperamentem i psychologicznymi możliwościami, dla kogoś, kto zbyt łatwo zanurzał się we własnych emocjach jak w najbardziej śmierdzącym bagnie. W coś powinno się wierzyć, coś większego od siebie. W co wierzy się z braku Boga, z braku ideologii i wspólnoty?
Kilka dni przed rozpoczęciem roku akademickiego otrzymała maila od Antona Strömberga, który już rok temu dostał się na studia doktoranckie, jednakże do tej pory się nie spotkali, gdyż ten przez większość czasu znajdował się w Berlinie, gdzie, jak twierdzi, gromadził materiały do swojej jakże fascynującej pracy, dotyczącej nieznanej i niedocenianej twórczości szwedzkiej artystki Ebby Ellis. Początkowo Anton irytuje Karolinę beztroską i nadmierną pewnością siebie, ale potem ta nonszalancka, nieco prowokująca postawa w połączeniu ze świeżym, zielonym zapachem z domieszką czegoś słodkiego coraz mocniej jej się podoba, co w efekcie doprowadza do krótkiego romansu, dzięki któremu czuje się szczęśliwa, że ponownie posmakowała młodości, że wybrał ją, coś w niej dostrzegł, ale ta głęboka satysfakcja jakoś błyskawicznie znika, ponieważ kobieta tak naprawdę tęskni za stałą obecnością kogoś, kto chce z nią po prostu być, kto pragnie jej tak intensywnie, że chce rozmyślać o przyszłości, ponadto uważa, że samotność wydziela wokół niej nieprzyjemną woń, jest zdesperowana, zrezygnowana, nieporadna, nieprzystosowana do ludzi, bytu i otoczenia; niby cieszy się ze swoich naukowych osiągnięć, ale sama już nie wie czy właśnie o to jej w życiu chodziło, bo czasem wszystko, do czego doszła, wydaje jej się bezsensowne, a ona sama „potwornie nieistotna” i zastygła w środku.
Co tak naprawdę cieszyło ją w życiu, które zbudowała? Samorealizacja wydaje się godna podziwu w stosunku do swojego przeciwieństwa, ale jako jedyny wybór nie była szczególnie pociągająca. Nagle poczuła, że tabliczka na drzwiach do jej gabinetu szydzi z niej, że KAROLINA ANDERSSON, PROFESOR, HISTORIA SZTUKI to żałosny widok. Oto jej życie, streszczone w pięciu słowach. Życie powinno zawierać więcej niż to, co mieści się na tabliczce z nazwiskiem.
Akcja toczy się niespiesznie i nie należy do tych, gdzie można liczyć na wzrost podskórnego napięcia, co nie oznacza, że jest nużąca. Przynajmniej mnie nie znużyła.
Intymne, gorzkie rozważania głównej bohaterki, która może wydawać się nieco denerwująca, ale według mnie to kobieta inteligentna, ambitna, do tego uważna, emocjonalna obserwatorka, tylko po prostu na wskroś nieszczęśliwa, prywatnie niespełniona (bo zawodowo jak najbardziej), zagubiona, samotna, rozczarowana bytem, ludźmi, relacjami, wartościami, itd., być może właśnie przez to uciekająca w krótkotrwałe, powierzchowne przyjemnostki typu przygodny seks czy któraś z kolei butelka wina; siła i wyzwolenie są pozorne, pasja nie wystarcza, bo do autentycznego szczęścia pragnie uczuciowej stabilizacji, obecności kogoś, dla kogo jest ważna.
O toksycznych relacjach. Utrwalaniu stereotypów i przyzwyczajeń. Manipulacjach. Psychicznej, zawodowej i społecznej roli, kondycji kobiety, która jest singielką; jej postrzeganiu przez samą siebie i przez świat, jej miejscu w tym świecie.
Intrygujące refleksje o sztuce i akademickim środowisku.
Smutna, przepełniona rozżaleniem, ale też dla zachowania równowagi przepleciona ironicznym humorem atmosfera.
Próba rozliczenia z podjętymi przez siebie decyzjami, pogodzenia z nimi i próba określenia, zdefiniowania samej siebie na nowo: już z perspektywy dorosłej osoby.
Zaskakujące zakończenie.
I przecudowny, niezwykle barwny oraz bogaty język, no bo jak się nie zachwycić, czytając, że jeż ma piernikowe oczka, że światła lamp są namalowane rozwodnioną akwarelą, niema i szorstka zieleń znajduje się w koronach drzew, powietrze jest różowe i drżące, wzgórze błękitnieje jak na renesansowym krajobrazie, a turkusowe wieżowce połyskują niczym szlachetne kamienie? No jak?
Nie każdy mężczyzna, który potrafi zbudować dom, odbuduje ruinę.
Atrakcyjność potrafi przybierać różne formy.
Historia pełna jest ślepych uliczek.
Wytwarzanie bliskości należy do wielkich tajemnic człowieka – a przy ty jest to taka piękna tajemnica, taka pierwotna, taka rozedrgana i intymna: cicha zgoda na to, że obok siebie leży dwoje ludzi tak bardzo autentycznych wobec siebie jak to tylko możliwe.
Dziś dużo trudniej jest być zwykłym człowiekiem, który chce pracować i być uczciwy (…) Jeśli człowiek nie jest bogaty, o wszystko musi się bić, o wszystko, co kiedyś z automatu było częścią przyzwoitego życia.
Sprawiedliwość emocjonalna to sprzeczność sama w sobie – jest czymś, co oczywiście nigdy nie istniało, chyba że w formie, która nikogo nie zadowoli.
Być może najlepsze związki to te, które nigdy nie są romantyczne ani seksualne, ale mają ten potencjał. W których tli się jakieś wyparte napięcie, o czym nigdy się nie wspomina ani go nie ujawnia, a które wznosi taki związek na wyższy poziom.
Po tym, jak człowiek uświadomi sobie własną śmiertelność, bezinteresowne patrzenie przestaje istnieć.
Człowiek może uważać, że zasłużył na ocenę albo pochwałę, jeśli ciężko na coś pracował, ale w rzeczywistości życie składa się z sytuacji, w których wkład i wysiłek nie stoją w żadnej proporcji do rozdania.
To potworne, że niczego w życiu nie da się przewidzieć.
5.”Ta druga”, Therese Bohman, 189 stron (Wydawnictwo Pauza).
Szwecja. Miasto uniwersyteckie Norrköping. Mglisty listopad: surowy i zimny, z ognistożółtymi lipami i łagodnym powietrzem. Bezimienna, młoda, wywodząca z ubogiej klasy robotniczej dziewczyna robi przerwę w studiach, ponieważ nie stać jej na opłacenie czesnego i podejmuje pracę w charakterze pomocy kuchennej, w lokalnym szpitalu – odczuwa do niej niechęć, ale by przetrwać w przygnębiających warunkach, w poczuciu „nieegzystencji”, do tego będąc uprzejmą, a nie zgryźliwą dla otoczenia stara się poprawiać sobie nastrój smarując skórę samoopalaczem, spryskując szyję przyjemnymi perfumami oraz nakładając ładną, koronkową bieliznę, która wystaje spod nieforemnego mundurka –to przypomnienie, że jestem kimś więcej niż osobą tkwiącą w takim położeniu, mającą na sobie tę ohydną bluzkę.
Bohaterka nie lubi jednostajności i beznadziei swojego życia – w gruncie rzeczy to moje życie jest albo do zniesienia, albo odstręczające, w zależności od punktu widzenia, ale co to za życie, jeśli w najlepszym wypadku potrafi być znośne – pragnie, by stało się tym z marzeń, jednakże denerwuje ją rozstrzał możliwości między tymi, którzy wywodzą się z zamożnych rodzin, a tymi, co są z biednych, wie, że nie jest elegancka ani luksusowa jak chociażby jej przyjaciółka Emelie, do tego obawia się ugrzęźnięcia w tym miejscu na zawsze i tego, że nie będzie miała ani mocy ani warunków, by cokolwiek zmienić, odczuwa gorycz i pustkę, jednocześnie ma odwagę, by zawsze być sobą, by czynić wedle tego jak czuje ona sama, a nie jak wymaga od niej tego określona grupa społeczna czy koncepcja: nie rozumie irytacji, braku aprobaty dla postępowania, które nie pasuje do powszechnie stosowanego schematu, do konstrukcji, spektaklu odgrywanego zwłaszcza przez kobiety, bo nie ma zamiaru dystansować się wobec życia za pomocą sztywnych ideologii i teorii, nie chce zadowalać się granicami ustanowionymi przez płeć, porusza ją mieszanka powierzchowności i głębi, radość życia i melancholia, szczerość, bowiem ona nie potrafi udawać – Jako feministka jestem porażką. Niespecjalnie umiem też być zupełne zwyczajną kobietą, jestem na to zbyt mądra (…) Siostrzeństwo wymagało ode mnie wyrzeczenia się samej siebie (…) A ja zawsze czułam się jak zdrajczyni. W każdym obozie jestem zdrajcą. To dlatego, że tak naprawdę nie potrzebuję ludzi. To największy zawód wobec siostrzeństwa – poczucie, że się go nie potrzebuje (…) naprawdę czułam, że nie mam z nimi nic wspólnego (…) Często myślałam o podstawach kobiecej wspólnoty, o tym, jak to się dzieje, że wydaje mi się klaustrofobiczna i dusząca, dlaczego zawsze było mi niewygodnie w towarzystwie kobiet. W pewien sposób zazdrościłam tym, które to potrafiły, wydawało mi się przyjemne to, że daje poczucie bezpieczeństwa: móc oprzeć się na jakiejś wspólnocie, mieć pewność, że zawsze jest pod ręką ktoś, kto cię wesprze, ktoś, komu można się zwierzyć, nawet gdy jednocześnie istniała zamknięta lista spraw, z których wolno się zwierzać (…) one wszystkie są jednakowe, ja zaś jestem dramatycznie odmienna. To egoistyczna myśl. Nic dziwnego, że lubię człowieka z podziemia Dostojewskiego – myślałam z uśmiechem, po czym z ulgą stwierdzałam, że jestem świadoma choroby, nie żebym była szalona, ale że cierpię na to niewielkie narcystyczne zaburzenie, które ma każdy pisarz, a to może lepiej.
Dziewczyna nocami odczuwa niepohamowaną potrzebę odbywania spacerów, bo jakiś niepokój w duszy nakłania ją do wyjścia, bowiem wszystko: życie, mieszkanie, mózg wydają jej się ciasne, a nocne spacery pomagają tym, że wprawiają w niemal bezcielesny stan – jestem tylko ja i miasto, i zapach jesieni, muzyka i mój własny strumień świadomości, który jak sejsmograf reaguje na każdy cień, zapach, na każdy nastrój.
Często czuje się samotna, inna, wyobcowana, mimo to odczuwa płonący apetyt na życie, więc dramatycznie chce wypełnić pustkę i nadać jakikolwiek sens swojej egzystencji – może dlatego tak mocno wczytuje się w poezję Baudelaire’a i utożsamia z „człowiekiem z podziemia” Dostojewskiego, co jednocześnie daje jej poczucie wyjątkowości? Może dlatego tak zachłystuje się znajomością z piękną, nieco egzotyczną, pewną siebie, fascynującą, wręcz nierzeczywistą Alex? A może z tego powodu staje się „tą drugą”, decydując na romans z ordynatorem Carlem Malmbergiem?
Historia dość banalna, ot romans młodszej, niższej klasą społeczną kobiety ze starszym, poważanym mężczyzną, jednak poprzetykana naprawdę mądrymi, skłaniającymi do refleksji rozważaniami.
Brutalnie autentyczna. Trochę mroczna.
Bardzo poufna, dogłębna analiza wewnętrzna bohaterki, jej myśli i rozterek – takie powolne wgryzanie: bez szczególnych zaskoczeń, ale bolesne, bo smakuje melancholią, dezaprobatą, osamotnieniem, bezsilnością oraz zwątpieniem.
Nie jest tu duszno od zagęszczenia emocji, raczej ciężko od uczucia przygnębienia.
Nieprzyzwoite przesuwanie granic moralności.
Liczyłam na inne zakończenie, to nieco mnie rozczarowało.
Język, styl, jak zawsze w przypadku tej autorki, po prostu świetny, co sprawia, że treść dosłownie przelatuje przed oczami.
Kobiecość to zawiła siatka reguł, w której przestrzeń do gry jest minimalna, poza tym wszystko jest niewypowiedziane.
Sztuka musi wznosić się ponad codzienność, musi porzucić wymóg reprezentatywności i realizmu, musi być czymś więcej.
Prawie nic nie jest szczere, jeśli szukasz szczerości, przygotuj się na to, że będziesz sam.