Niewielki fragment czasu temu dorwałam się do książki „Wielkie Szalone” (opracowały Sibylle Duda i Luise F. Pusch) i to właśnie dzięki niej sięgnęłam po książkę „Szklany klosz” autorstwa Sylvii Plath. A ponieważ „nieudawanym bólem” względem świata, siebie, ludzi wywarła na mnie spore wrażenie, to skoncentrowałam się na osobie, która ją napisała.
źródło ilustracji: http://i.dailymail.co.uk/i/pix/2013/01/19/article-2265000-17051E9F000005DC-349_306x517.jpg
źródło ilustracji: http://szuflada.net/wp-content/uploads/2012/11/10.jpg
źródło ilustracji: http://www.brainpickings.org/wp-content/uploads/2013/07/plath.jpg
Sylvia Plath urodziła się 27 października 1932 roku na Wschodnim Wybrzeżu Ameryki, w Jamaica Plain niedaleko Bostonu. Jej rodzice Aurelia Schober oraz Otton Emil Plath (dorastał w Grabowie, miasteczku w korytarzu niemieckim na terenie Polski) pochodzili z niemieckojęzycznych rodzin imigrantów. Swojego męża (starszego o 21 lat) Aurelia poznała studiując u niego język niemiecki, potrzebny do zaliczenia egzaminu magisterskiego, który umożliwił jej wykładanie niemieckiego i angielskiego w jednej ze szkół wyższych. Ambitne plany związane z pracą, wszelka satysfakcja runęły po zawarciu związku małżeńskiego, bowiem Otton okazał się despotycznym patriarchą, człowiekiem nieugiętym i nad wyraz ambitnym (pracował na uniwersytecie w Bostonie jako entomolog, specjalizując się w nauce o pszczołach); pokój jadalny przeznaczono do pracy, życie towarzyskie było bardzo ograniczone, rozrywki w zasadzie nie istniały, więc i o przyjaciołach nie mogło być mowy. Matka Sylvii, bez cienia skargi, pełniła funkcję gospodyni domowej oraz sekretarki, naukowej pomocy, która czytała literaturę uzupełniającą wskazaną przez męża, przepisywała oraz streszczała jego teksty, przygotowywała je do druku, tworzyła szkice, które on później przerabiał – w zupełności mu uległa (gdy pierwszy rok naszego małżeństwa był już za nami, zupełnie jasne stało się dla mnie, że jeżeli chcę mieć spokojny dom, a taki mieć chciałam, muszę się podporządkować jeszcze bardziej, chociaż było to wbrew mojej naturze). Dość męczącym momentem okazała się choroba mężczyzny, ponieważ panicznie obawiał się lekarzy i diagnozy, w efekcie zmarł po amputacji nogi, w 1940 roku na nieleczoną cukrzycę. Wtedy też Aurelia przejęła rolę żywicielki rodziny (bo poza Sylvią miała jeszcze syna Warrena), i z pomocą nieodzownych dziadków przeprowadzili się w pobliże Bostonu, z dala od morza. Ambitna matka w coraz to nowych szkołach wykładała rozmaite przedmioty, znajdując jeszcze czas na zachęcaniu swoich dzieci do czytania, malowania, pisania wierszy – wtedy też Sylvia poznała potęgę literatury, zapałała namiętną miłością do pisarstwa.
Już jako mała dziewczynka posyłała wiersze oraz opowiadania do pism dla panienek; jedno z nich, nowojorskie „Mademoiselle” nagrodziło jej nowelę „Niedziela u Mintonów” i w 1953 roku zaprosiło do pracy nad wakacyjnym numerem (tam też zrozumiała jak niewiele jeszcze umie). Sylvia wszystkie swoje przeżycia, emocje zapisywała w dzienniku określanym przez nią „litanią marzeń, wyznaczników i imperatywów”, nadała mu nawet imię: „Morze Sargassowe”, a więc miejsce, w którym mogła nakreślić wszystko, co wydobywa się z jej głębokiej podświadomości. Od razu można było zauważyć, że wszystko, co przelewała na papier było poddawane filtracji – miała ogromną świadomość artystyczną, niesamowity zmysł – nigdy nie pozostawiała po sobie „surowego”, niedopracowanego tekstu. Jej styl, zarówno jak i wygląd zewnętrzny (bo powierzchowność artystki była dystyngowana, nienaganna, wypielęgnowana, pełna wytworności), był chłodny, opanowany (tak też czytała swoje trudne i nadzwyczaj gwałtowne wiersze; bez żadnych wzburzeń, dzikości – chodziło o wydobycie artystycznego kunsztu), nie dopuszczała do siebie bólu ani wściekłości, choć można go wyczytać w samej treści – liczył się przekaz, jego forma. Niestety jej nieokiełznane treścią utwory, obfitujące w gniew, gorycz, sarkazm, ból, piętrzące się problemy, urazy, poufne wyznania nagminnie spotykały się z odrzuceniem; cenzurowano je, dokonywano skreśleń, opuszczano fragmenty, nazywano „niedozwolonymi”.
Wiele z tych tekstów nigdy nie ujrzało światła dziennego, a wszelkie autobiograficzne zapiski zostały spalone przez jej męża – poetę Teda Hughesa (wychował się na porośniętych wrzosem wichrowych wzgórzach hrabstwa York, był egoistą, awanturnikiem, lubił kobiety), z którym wzięła ślub, mając zaledwie 23 lata (pobrali się po 3-miesięcznej znajomości). Połączyło ich poczucie idealnej wspólnoty – byli zaprzysiężeni poezji. Wówczas Sylvia zaczęła podporządkowywać się swojemu mężowi; identyfikowała się z jego karierą pisarską, po wielokroć przepisywała liczne szkice (znała je na pamięć, wręcz gloryfikowała), starała się, by krążyły one po redakcjach, walczyła o pozyskiwanie życzliwości czytelników. Początkowo nie dostrzegła, iż ich uczucie jest toksyczne, że nie potrafi rozstać się z mężem nawet na chwilę, że wyniszcza ją zazdrość, czuje niepewność, obcość (którą tak naprawdę odczuwała zawsze względem całego otoczenia). W 1957 roku przenieśli się do Ameryki, gdzie swoje pisarstwo pragnęli połączyć z nauczycielskimi obowiązkami [Sylvia wykładała w Smith College (uważała się za złą nauczycielkę, zbyt nieśmiałą, jednak studentki po latach z zachwytem wspominały zajęcia przez nią prowadzone), w którym kiedyś się uczyła; jako studentka była sumienna, miała doskonałe oceny, odnosiła sukcesy na polu akademickim, więc otrzymywała hojną finansową pomoc]. Rok później postanowili porzucić uczenie i żyć jako wolni twórcy, a zachęciły ich do tego wysokie nagrody przyznane Tedowi za jego tomy wierszy „The Hawk in the Rain” i „Lupercalia”. W międzyczasie Sylvia trudniła się notowaniem wywiadów z pacjentami oddziału psychiatrycznego – od dawna fascynowała ją granica pomiędzy normalnością a odstępstwami od niej oraz uczestniczyła w kursie pisania (ze znajomymi: Anne Sexton i Georgem Starbuckiem) prowadzonym przez poetę Roberta Lowella. I właśnie tam dostrzegła jak ważna jest dla ludzi rywalizacja, którą sama traktowała jako wyzwanie, bo była zbyt słaba, by wygrać jakikolwiek pojedynek (czy to z ojcem, czy z własnym mężem, matką, której przez cały czas starała się okazywać wdzięczność, z bratem, w ogóle ze wszystkimi mężczyznami, którym akurat w tych czasach wolno było znacznie więcej – czuła się przyduszona, zazdrosna: niebezpieczna i subtelna zazdrość, która zrodziła się z pragnienia bycia aktywną i samodzielną, a nie bierną i posłuszną. Zazdroszczę mężczyźnie jego fizycznej wolności, która pozwala mu prowadzić podwójne życie – karierę, życie seksualne i rodzinne). Sylvia łaknęła kobiecej wolności, wyswobodzenia z narzuconych ról, antycypacji, co właśnie „krzyczało” z jej utworów (a pisała zwykle wcześnie rano); mrocznych, osobliwych, niesympatycznych, drastycznych, nieoswojonych, pełnych zdrad, przemian, zniszczeń, triumfów zdobywcy – tu mówiła własnym głosem, treść wynikała z autoobserwacji, była protestem, kierowała się do kobiet (ale zawsze w sposób stylistycznie chłodny, opanowany), jednak redakcje uporczywie wzbraniały się przed ich wydrukowaniem.
Niestety Sylvia po kolejnej przeprowadzce, tym razem do Londynu (w jednej z wsi hrabstwa Devon nabyli starą, pokrytą słomą plebanię z ogromnym ogrodem) coraz rzadziej zasiadała do pisania; rzuciła się w wir prac ogrodowych, remonty, uczyła się pszczelarstwa, jazdy konnej, zbierała jabłka z 70 jabłoni, wiosną sprzedawała setki narcyzów, szyła firanki, ubranka dla dzieci, których opiece oddała się całkowicie: urodziła syna Nicholasa i córkę Friedę (bardzo chciała mieć dzieci, i chęć ich posiadania sprawiła, że zapomniała o swoich wcześniejszych postanowieniach; że urodzi je dopiero po wydaniu swojej pierwszej powieści oraz po swoim pierwszym tomie wierszy).
I te niepowodzenia, niezrozumienie, żal, potworna samotność (bo Ted odszedł do innej kobiety, więc wynajęła mieszkanie przy Fitzroy Road 23, w domu, gdzie mieszkał kiedyś jej ulubiony poeta William Butler Yeats), bezsenne noce zatroskanej matki, brak miłości ojcowskiej, miłości jedynego mężczyzny, poczucie beznadziei, nieszczęścia, społeczna pętla na szyi, zżeranie przez tęsknoty, strach, ciągłe poczucie wdzięczności oraz współczucia względem matki, wyrzuty sumienia, że sama musiała tak dużo pracować, pragnienie sukcesu, zbyt duże, niezadowolone ambicje, chęć towarzyskiej aprobaty obojga płci, bycia pierwszą, najlepszą, niespełnione pragnienie rozwoju i uznania w pisarstwie doprowadziły ją do głębokiej depresji; dokuczały jej przy tym dolegliwości psychosomatyczne, panika, bezsenność, nieuzasadniony strach, brak apetytu, wahania nastrojów, napady wściekłości – i tutaj zgładzenie samej siebie okazywało się dla niej najlepszym rozwiązaniem, będącym zawsze pod ręką.
W sierpniu 1953 roku po raz pierwszy próbowała odebrać sobie życie; z zamkniętej na klucz apteczki matki wykradła 50 tabletek nasennych i zaszyła się z nimi w piwnicy. Zniknęła na dwa dni. Poszukiwano jej w całym kraju, przy pomocy mediów. Odnalazł ją brat i tylko dzięki niemu, ale też temu, że zwymiotowała, ponieważ jej żołądek nie przyjął aż tylu tabletek udało się ją uratować. 20-letnia wtenczas Sylvia uważała, że ma dostateczne powody by umrzeć; nie mogła spać, jeść, pisać. Dodatkowo fascynowała się osobą Virginii Woolf, istotą jej samobójstwa, zastanawiając się także nad tym, czy w umysłach pisarek nie istnieje czasem pierwiastek neurotyzmu, a pisanie jest ich sposobem na zrównoważenie niespełnionych pragnień.
Doktor Horder na gwałt szukał dla niej miejsca w klinice psychiatrycznej, nie zdążył. 11 lutego 1963 roku (w najsurowszą od 1813 roku zimę) przygotowała dla dzieci śniadanie (chleb z masłem i dwa kubki mleka), otworzyła okno w ich pokoju, od zewnątrz uszczelniła drzwi, po czym zamknęła się w kuchni, otworzyła piec gazowy i złożyła na nim twarz. Tym razem samobójstwo się udało.
Dlaczego dopuściła się samobójstwa? Hipotez jest kilka; od dzieciństwa cierpiała na „chorobę śmierci”, toteż jej samobójstwo było tylko kwestią czasu? odczuwała egzystencjalne zmęczenie, a silne leki antydepresyjne, które ze względu na ewentualne skutki musiały być zażywane pod kontrolą lekarza plus wiele nieszczęśliwych zdarzeń, poczucie samotności, bezsilność, artystyczne niespełnienie doprowadziły do tego nieszczęścia? Teraz nie dowie się już nikt, zwłaszcza, że najważniejsze zapiski zniknęły bez śladu.
W każdym razie bazą poczucia jej własnej wartości było pisanie, poprzez które chciała przekonać świat o swoim powołaniu – za życia to się nie udało, była niedoceniana, ale po śmierci o prawo publikacji jej utworów walczyli ci, którzy nie chcieli ich wydać. Sławę zyskała więc pośmiertną.