Zarówno w kościelnym roku liturgicznym, jak i w obrzędowym kalendarzu wsi polskiej to właśnie Wielkanoc jest najradośniejszym świętem. W niedzielę wielkanocną dzwony biją szczególnie, bo oznajmiają zmartwychwstanie Chrystusa. Jak wierzono na Podhalu, mogły one obudzić śpiących w Tatrach rycerzy, by szli walczyć o wolność Polski, tymczasem ludzie, słysząc ich dźwięk, wyrzucali nienawiść ze swoich serc.
Od XVIII wieku msze rezurekcyjne odprawiało się nie o północy, lecz o świcie, a towarzyszyła im kanonada ze strzelb, pistoletów, petard, armat i moździerzy (prawdopodobnie w celu przebudzenia świata do życia).
Gdy zakończono wszelkie przygotowania można było zasiąść do stołu, by złożyć sobie życzenia oraz podzielić się „święconym”; królowały na nim oczywiście jajka – symbol początku i źródło życia (w mitologiach wielu ludów można znaleźć opowieść o jaju, z którego powstał świat). W ludowych wierzeniach było ono lekarstwem na chorobę (taczanie jaja po ciele chorego miał w niego „wlewać” nowe siły), chroniło przed pożarem (wystarczyło wrzucić je w płomienie), przed szkodnikami (w tym celu wydmuszki pisanek wielkanocnych ustawiano pod drzewami owocowymi), zapewniało urodzaj, szczęście (więc wkładało się je do kąpieli noworodka), pomagało zdobyć upragnionego partnera. A od XVIII wieku, w wytwornym towarzystwie, obdarowywano się drogocennymi, wykonanymi ze złota oraz kamieni szlachetnych lub z czekolady i marcepanu (czasem panny znajdowały w nich pierścionek z brylantem). Z jajkami wiąże się również zabawa „na wybitki” (wybitka, walatka), która polegała na toczeniu pisanek (jaj barwionych na różne kolory po wcześniejszym narysowaniu wzorów woskiem, wydrapanie ich bądź po prostu namalowanie za pomocą farby i pędzla) czy też kraszanek (malowane jednobarwne jaja) albo uderzaniu nimi o siebie; stłuczone stawały się własnością posiadacza nienaruszonego jajka. W ogóle malowanie jaj, którym zajmowały się wyłącznie kobiety, ma znaczenie symboliczne; uważano, że jest to jeden z warunków istnienia świata. Kobiety wypędzały z izby każdego mężczyznę, bo mógł on rzucić urok na pisanki, po czym na wszelki wypadek odczyniały go słowami: „Sól tobie w oczach, kamień w zębach. Jak ziemia woskowi nie szkodzi, tak twoje oczy niech nie szkodzą pisankom”. Na wsi, wśród najbliższych, panował zwyczaj obdarowywania się jajkami (gdy jakiemuś chłopakowi spodobała się dziewczyna, to wręczał jej pisankę. Jeśli dziewczyna ją przyjęła oznaczało to, iż odwzajemnia uczucie). Pisankami obdzielano również zmarłych (toczono je po mogiłach lub zakopywano w ziemi). Pozostałością dawnych świąt zadusznych był krakowski zwyczaj rękawki, obchodzony we wtorek po Zmartwychwstaniu Pańskim. W tym dniu bogaci mieszkańcy Krakowa udawali się na wzgórze na Krzemionkach, niosąc pozostałości świątecznego pożywienia (ciasta, orzechy, jajka, pierniki), które zrzucali zgromadzonym u podnóży biedakom i wiecznie głodnym studentom. W niektórych regionach Polski (Śląsk, Pomorze) dorośli chowali w domu czy ogrodzie koszyczki z jajkami i słodyczami, na których poszukiwania wyruszały dzieci w niedzielę wielkanocną – wierzyły, że przynoszą im je wielkanocne zajączki. A zając, już od starożytności, był symbolem odradzającej się przyrody, wiosny, płodności, tchórzostwa oraz zmysłowości. Wierzono również, że pod jego postacią, na rozstajnych drogach, ukazują się wiedźmy. W XVII wieku skojarzono go z jajkiem wielkanocnym, jednak nie stał się on bohaterem obrzędu a raczej świątecznym rekwizytem. Do Polski przywędrował najprawdopodobniej z Niemiec na początku XX wieku.
Jeśli zaś chodzi o śmigus-dyngus (lany poniedziałek, Dzień Świętego Lejka) to były to kiedyś dwa odrębne święta; dyngus był wymuszaniem datków pod groźbą przymusowej kąpieli a śmigus oznaczał smaganie rózgą (choć na przykład na Śląsku Cieszyńskim najpierw polewano panny wodą, a później „suszono” je żartobliwymi uderzeniami bata z wierzbowych witek) – z czasem te zwyczaje połączono w jeden – naturalnie najchętniej spryskiwano ładne i lubiane dziewczyny, a te, których nie wrzucono do rzeki, stawu czy nawet koryta do pojenia bydła czuły się obrażone.
Topielce, rusałki, mamuny wywodziły się z dusz ludzi zmarłych gwałtowną śmiercią (samobójcy, dziewice zmarłe przed ślubem), dlatego nie mogły przejść do krainy śmierci i przebywały w strefie pośredniej; miejscem ich bytowania były stawy, jeziora, bagna. I o ile na co dzień nie sprzyjały ludziom, to w wielkanocnym okresie korzystano z ich pomocy, by zapewnić przyszły urodzaj. Bo to właśnie w poniedziałek wielkanocny, o świcie, gospodarze (do dnia dzisiejszego na południu Polski) kropili swoje pola święconą wodą, żegnali znakiem krzyża, po czym modląc wbijali w ziemię krzyżyki z plam w celu zapewnienia sobie pomyślności w pracy, obfitych plotów, a także ochrony zasiewów przed gradem.
Po śmigusie-dyngusie był zwyczaj wychodzenia z kurkiem (niegdyś był nim żywy kogut nakarmiony nasączonym spirytusem ziarnem – był spokojny, ale głośno piał – z czasem zastąpiono go ptakiem wypchanym, ulepionym, upieczonym z ciasta lub wyciętym z deski), co miało gwarantować zdrowie i szczęście (kogut, w wielu kulturach jest symbolem Słońca, męskości, sił witalnych).
Niestety w tym roku wiosna na święta się nie popisała (ewentualnie to spóźniony o kilka dni kwietniowy żart), bo zamieniła się z zimą miejscami; czasem padał deszcz, czasem śnieg (więc lany poniedziałek odklepany), a nawet i grad (mnie właśnie ten okrutnik dopadł w dyngusa) poszczycił świat swą obecnością, a nieodłącznie towarzyszył im przeszywający (niby-ciepłe kurtki – ważne, że ładne, że kołnierz klasa, krój talię podkreśla, mankieciki idealnie podwinięte, materiał szlagierowy) mroźną nicią wiatr. Pamiętam, że chyba dwa lata temu, z tej samej okazji, ziemię również ozdabiał biały puch, toteż co raz można było natknąć się na śniegowego królika (no jeśli tak każesz przyrodo). Powędrowałam do kościoła, oczy po raz drugi (pierwszy na Boże Narodzenie) rozwarłam szeroko, bo wejść się nie da: tłok, wężyki ustawione do spowiedzi, każdy koszyk ściska, bo tradycja. Stoję-czekam-w dalszym ciągu czekam, a tu: NIC, księdza brak. Rozglądam się zaskoczona, bo jak to go nie ma, jeśli być musi? Patrzę, a „rozgrzeszeni” pomykają gdzieś bocznymi drzwiami, więc ruszam za wszechwiedzącymi, bo jasna sprawa: ja nie wiem. A tam na dworze ławeczki rozstawione, ksiądz czapką z daszkiem od deszczu się odgrodził, mikrofon próby odbioru przechodzi, wiklinowe wdzięczą się bukszpanami, borówkami, żakardowymi serwetami, zza których wyglądają czekoladowe baranki, szyneczki, chlebki, babeczki, jajeczka, jakaś pani czekolady darmo rozdaje, bo lubi dzieci, jedni się śmieją, inni obgadują, jeszcze inni ziewają znudzeni: święci czy nie? no ile można – człowiek do spowiedzi poszedł i już trzeba się denerwować. Słów kilka od współczesnego apostoła, kropidło wodą pokarmy uświęca, szybki gest przeżegnania, bo i na nas trochę spadło, ale hola hola, nie tak prędko, bo jak już jesteście to: OGŁOSZENIA PARAFIALNE, tra-ta-ta, ludzie się kręcą, każdy chce do siebie, obowiązki i te sprawy, żurek-mazurek, ulubiony serial, pies na spacer, auto umyć, bo na drugi dzień święcą, więc musi być szyk-błysk pośród innych, skończył, prędzej wychodzimy niż przyszliśmy.
Tylko do czego my się tak naprawdę spieszymy? I czy to ma sens?
Mimo wszystko w moim osobistym odczuciu święta wielkanocne są mniej komercyjne niż te bożonarodzeniowe, ale… jeszcze i na to przyjdzie pora, cud-miód do czasu, będzie urok, bo pieniądz.