Samo słowo „grzech” nie jest ciężkie do zdefiniowania, ot: przekroczenie norm moralnych, religijnych, wystąpienie przeciwko komuś, czemuś lub samemu sobie. Brzmi banalnie. Prawda? Definicja jak znalazł. Wcześnie wkute, bo powtarzane na lekcjach, w kościele, przez rodziców, ciotki, babki, sąsiadów, znajomych, przyjaciół i wrogów. Niezmienne. Wyklepane na szybko. I do przodu. Jednak… schody zaczynają się wtedy, gdy wypadałoby JEDNOZNACZNIE stwierdzić: co jest a co nie jest grzechem kiedy nie napisano? Anooo właśnie: niby dekalog, niby grzechów głównych 7: zdradzasz, pożądasz zajętego, bliźniego nie szanujesz, kradniesz, w chciwości się taplasz, zazdrość drugie imię, lenistwo nie opuszcza – wszystko jasne: grzeszysz, bo wyszczególnione, wspólne dla wszystkich. Ale jak obyć się bez ściągi? Jak stwierdzić?
A co jeśli ja myślę, że mi wypada a tak naprawdę nie wypada albo na odwrót? To znaczy, że jestem najgorszy potwór, bezmyślny człowiek, czy istota złem przesiąknięta, bo je akceptująca od zawsze, na zawsze bądź od konkretnego momentu z winy jego, jej lub siebie? A co gdy on, ona i ja postąpimy identycznie, wszakże każdy z niepodobnego powodu, z mniejszą-większą inteligencją, znajdując się w odmiennej sytuacji, z różną historią, intencją? A przypadek tu wchodzi w grę? A nerwy? Mechaniczność? Spadek formy? Zbyt wiele jak na jednego? Za mało doświadczeń? Ten wyzbyty etyczności, tamten przeciwnie. Ten uważa, tamten nie chce. To już nie są czarno-białe karty, tylko szare, w płynnych odcieniach. Decyduj. Okropne, że sam, bo nie będzie na kogo zrzucić odpowiedzialności (a może? Się zobaczy). Istnieje jeszcze alternatywa: pójść na targ, znaleźć „Zbieracza grzechów”, nabyć kolorową fiolkę, wystawioną na zatracenie, na pośmiewisko, obiecującą polepszenie samopoczucia, bytu doczesnego, wiarę w marzenia, wypić i oczyścić się z tego, co nieodpowiednie bądź wrzucić mu grzechy do wora, by pozostawił je na nielegalnym wysypisku grzechów, a co tam. Ten to paskudnik, bezczelny: na czyichś grzechach się dorabiać. A my? My to dopiero paskudnicy: grzeszyć, fiolkę wypić, nieuczciwie odpucować, i heja, grzeszyć dalej! Brak winy był jedynym wytłumaczeniem. To czuwająca nad nimi opatrzność nie stanęła na wysokości zadania (…) Śmieszni prostacy oszukujący sami siebie, nie potrafiący trafić do własnego wnętrza. Wierzący w moc eliksirów, amuletów (…) Oczami wyobraźni widzieli swoją glorię i chwałę, świętowali odniesione sukcesy, utwierdzali się w pokucie, pragnieniu przyszłych zmian (…) Złodzieje, którym udało się ukraść własne szczęście.
Poza tytułowym opowiadaniem mieści się w tym zbiorze jeszcze 10. W drugim akcja przenosi się na cmentarz, gdzie przypadkowo napotkana kobieta pragnie „spowiedzi bez konfesjonału”, chce się zwyczajnie wygadać obcemu, bo tak często lżej, jednak tamta nie daje jej takiej możliwości, ucieka („Wizyta na cmentarzu”). Kolejne to przepiękne 2,5 stronicowe rozważanie na temat roli kalendarzy, w którym najbardziej urzekł mnie akt ich spalenia: Stare kalendarze powinno się wyrzucać nie na śmietnik historii, ale na najzwyklejsze w świecie wysypisko. Można ewentualnie je spalić, wkładając do ognia kolejne kartki, przyglądać się, jak krwawe języki obżerają ich krawędzie, a pośrodku niewidzialna dłoń maluje lekko unoszące się, rozrastające czarne plamy, pękające w środku jak mydlane bańki. Z powstałych dziur, niczym salwy armatnie, strzelają żółte płomienie. Niszczycielska siła zamienia w popiół naniesione drobnym pismem niepotrzebne już informacje, godziny dawno odbytych spotkań, nieaktualne rozkłady jazdy, pośpiesznie spisane przepisy kulinarne, wszystko to, co już się wydarzyło, odegrało przeznaczoną przez fatum rolę, zaistniało, zaiskrzyło i zgasło („Kalendarze”). Dalej platoniczna miłość pracownicy biura do „Herkulesa machającego łopatą” („Irlandczyk”), budowa tajemniczego obiektu, oddzielającego ogrodzeniem nudny, cichy świat od tego wzbudzającego zainteresowanie (może amerykańskie służby wywiadowcze, wypuszczające w powietrze substancję, mającą spowodować zanik pamięci? może wykopany przez kosmitów krater? może profesjonalny burdel?), który, gdy okazuje się po prostu „arkadią dla pary gówniarzy” (wygrali duże pieniądze) traci swoją aurę („Dekownicy”), relacja z obserwacji małych krajobrazów przyrody („Landszafcik”), wyrachowana para oszustów: odwiedzają warsztaty samochodowe, mówiąc, iż nagle coś się zepsuło, a spieszą się na pogrzeb, więc pożyczą samochód z komisu, za niewielką zapłatą, po czym zmieniają tablice rejestracyjne i auto ich („Awaria”). A potem o tym, że w każdym nawet najmniejszym miasteczku, mówiąc dosadniej, w każdej pipidówce, zaścianku, na największym zadupiu, mieszka chociaż jeden niespełniony poeta, izolujący się od współmieszkańców dziwak, i historia jednego z nich (na co dzień pracuje jako referent w ratuszu, dodatkowo pisze laurki z okazji urodzin kochanki burmistrza, za co dostaje 150 zł.): idzie na osiedle, pod trzepak, w poszukiwaniu inspiracji, otacza go banda wyrostków, biorą pieniądze na piwo, rządają, by stworzył coś na poczekaniu, przybywa ich guru (bo kiedyś grał na gitarze, więc zyskał uznanie), z dzieckiem w wózku i miażdży jego marzenia jednym zdaniem, w istocie uświadamiając, jaką mamy rzeczywistość: Widzisz, Poeta, z takiego gówna, w jakim siedzimy, trudno się wydostać. Tu talent nie wystarczy („Poeta”). Podobnie jest w opowiadaniu „Oblępil i Pistrzykle”, w którym młody muzyk fantazjuje o bursztynowo-srebrnej róży, potwierdzającej jego talent, ale: może innym razem, proszę się nie zniechęcać, widocznie pan na nią nie zasłużył. Natomiast w „Papierosie” są emocje, dokładniej: przerażanie, wynikające ze zbliżania się obcej osoby, zaś w „Drzewach w skrajni” młody policjant otrzymuje od szefa lekcję życia: Tu nic się nie ukryje, nie ujdzie karze. Biesy z lubością liczą występki i jeśli tylko wyczują smród popełnionych grzeszków, z wielką radością walą głowami niegodziwców o szare pnie topoli. Nie przepuszczą żadnej krzywdy, żadnego kurewstwa… I śmieją się… Śmiejąc się, walą łbami potępieńców… A potem przyjeżdżamy my, miejscowa policja, i zbieramy to, co po grzesznikach zostało. To nawiedzona droga. Przypomina nasze życie, z tym, co dobre i co złe. Uczy pokory i szacunku. Uważaj, młody, tu nigdy nie wiadomo, co nas czeka.
Opowiadania Krystyny Śmigielskiej są krótkie (cała książka ma 109 str. – Wydawnictwo Skrzat), ale życie też jest krótkie: krótkie są lata, dni, miesiące, godziny, minuty, momenty, uśmiechy, gesty, słowa – dlatego tak bardzo trzeba je doceniać, tym bardziej, że jest kruche oraz niepewne. Jestem absolutnie urzeczona językiem; magicznym, przecudownym malowaniem scenerii, zdarzeń, portretów. Refleksje są trafne, dotykające realnych, niezwykle ważnych aspektów. Tu nie ma perfumowania rzeczywistości, a mimo wszystko każde zdanie jest ucztą.