O istnieniu książki „Wielki Gatsby” autorstwa F.S. Fitzgeralda słyszałam tak dawno temu, że nawet nie pamiętam ile to już lat, a tak naprawdę nigdy nie wiedziałam o czym ona jest; podejrzewałam, że to dzieje jakiegoś bogacza, ale jakie i jaki jest ów bogacz dowiedziałam się kilka dni temu, kiedy wreszcie, otoczona psami, może nie z kieliszkiem szampana i sączącej w tle muzyki jazzowej, tylko z kubkiem gorącej kawy (z malunkiem zdobionego żyrandola, więc jako taki blichtr był), usiadłam w fotelu i w skupieniu wysłuchałam absolwenta uczelni Yale, Nicka Carraway’a, który przybył na Long Island (dokładniej do West Egg), by rozwinąć karierę maklera giełdowego w „Probity Trust”. Tam też wynajął skromny domek za osiemdziesiąt dolarów miesięcznie, jednocześnie stając się sąsiadem dalekiej kuzynki i właśnie tegoż owianego tajemnicą Jaya Gatsby’ego, zamieszkującego olśniewającą rezydencję, prawdziwą imitację normandzkiego ratusza, z wieżą, której nowiutkie mury ledwie przykrywał rzadki zarost bluszczu; do tego marmurowy basen i ponad czterdzieści akrów trawników, drzew i kwiatów.
Akcja zawiązuje się latem, 1922 roku, ciepłego, wietrznego dnia, kiedy to narrator zostaje zaproszony na obiad do Daisy i Toma Buchananów (tego z kolei znał z czasów studenckich w New Haven), by na miejscu dowiedzieć się po pierwsze, że są obrzydliwie bogaci, ale to tak bardzo, że aż ich samych doprowadza do znudzenia, zmieszanego z kokieterią, arogancją, pogardą, beztroską, niedbalstwem, zamętem i nieuzasadnioną złośliwością, a po drugie, że Gatsby’ego znają wszyscy, bo urządza oblepione przepychem przyjęcia, na które każdy przychodzi bez zaproszenia, często nawet nie spotykając gospodarza, wokół którego zresztą krąży wiele legend: że był niemieckim szpiegiem, zabił kiedyś człowieka, ponoć studiował w Oksfordzie, nie chce się nikomu narazić, jest skrupulantem, realistą, drugim Belasco, bowiem tajemniczy Gatsby działał na wyobraźnię, to nie ulegało wątpliwości: mówili o nim szeptem nawet ci, dla których mało co na tym świecie warte było zniżenia głosu – w istocie nikt nie wiedział o nim nic.
Jedynymi postaciami, mogącymi powiedzieć o nim coś sensownego są: Meyer Wolfsheim oraz słynna golfistka Jordan Baker, którzy to, wraz ze szczątkowymi informacjami od samego Gatsby’ego, utworzyli jego zupełny obraz. Mianowicie okazuje się, iż tak naprawdę nazywa się on James Gatz i pochodzi z Północnej Dakoty, z ubogiej, niezaradnej, farmerskiej rodziny, czego niesamowicie się wstydził, stąd w wieku siedemnastu lat zaczął łapać się wszelkich robót, chociażby przez dwa tygodnie na Uniwersytecie Luterańskim Świętego Olafa, w północnej części stanu Minnesota, pracował jako woźny, by w ogóle opłacić sobie naukę i dach nad głową, ale zrezygnował, bo nikt nie chciał dostrzec zapowiedzi jego świetlanego losu, bo w sercu jego panował nieustanny bunt i wrzenie. Po nocach nawiedzały go najbardziej groteskowe i fantastyczne urojenia. Wyobraźnia jego snuła obrazy niewysławionych wspaniałości (…) W ciągu nocy te rojenia stawały się coraz bogatsze, aż wreszcie na jakimś mocnym, jaskrawym fragmencie przerywał je ucisk snu, niosący zapomnienie. Takie sny na jawie dawały chwilowy upust jego imaginacji: dawały nadzieję, że rzeczywistość wcale nie jest rzeczywista, łudziły zapewnieniem, że opoka, na której świat zbudowano, to po prostu skrzydła dobrej wróżki. Następnie łapał ślimaki i łowił krewetki na południowym brzegu jeziora Superior, gdzie pewnego dnia, na przybrzeżnej mieliźnie, zarzucił kotwicę jacht Dana Cody’ego, który wzbogacił się na transakcjach miedzią z Montany. Tam też wskoczył rządny lepszej przyszłości chłopak i na przemian, opływając amerykański kontynent, pełnił funkcje majtka, kapitana, sekretarza i dozorcy, która dobiegła końca po nagłej śmierci Dana, zaś jego majątek, mimo że był przepisany na niego, przeszedł w całości do rąk kochanki, niejakiej Elli Kaye. W trakcie tych podróży powstała idealna koncepcja własnej osoby, jaką był elegancki, posługujący nienagannym językiem, majętny, niezależny, popularny Jay Gatsby, a jeszcze bardziej chciał ją zrealizować po poznaniu, w Louisville, pięknej, snobistycznej Daisy Fay, której codzienność naznaczona była zapachem storczyków i płatków róż, szelestem sukni wymuskanych paciorkami, stukotem setek pantofelków, przebojami streszczającymi uroki życia – był to świat sztuczny i wymuskany, lecz atmosfera cudowności, dostatku, bezpieczeństwa i wyższości nad ludźmi biednymi, w połączeniu z młodością i wibracją uczuć, kompletnie go oszołomiła. A trafił tam przypadkiem, z innymi oficerami z Camp Taylor, z którymi lubiła się umawiać, potem przychodził sam, aż do momentu wyjazdu na front, gdzie pędem błyskawicy z kapitana awansował na majora i dowódcę batalionu karabinów maszynowych, a po zawieszeniu broni, w wyniku zamieszania wysłano go na kilka miesięcy do Oksfordu, czego nie potrafiła pojąć rozkapryszona Daisy, więc rzuciła się w ramiona Toma Buchanana, który to dał jej jeszcze większy przepych. Gdy pogrążony w żalu Jay wrócił, samotnie spacerował ulicami, którymi wspólnie wozili się jej białym kabrioletem, następnie, zupełnie bez grosza, wsiadł do pociągu, a po odbytej podróży, skierował przypadkowe kroki do bilardów Winebrennera na Czterdziestej Trzeciej Ulicy, tam poznał Wolfsheima, który dostrzegł w nim dżentelmena wprost stworzonego do niekoniecznie uczciwych, ale finansowo opłacalnych interesów (na przykład zakup podrzędnych drogerii, gdzie sprzedają alkohol etylowy). A gdy po pięciu latach dorobił się fortuny, nabył dom nieopodal Daisy, pragnąc wrócić do punktu wyjścia; prześledzić przeszłość i odnaleźć to, co utracił. Jednakże niezdecydowana, chimeryczna kobieta, matka 3letniej Pammy oraz żona niewiernego, aroganckiego Toma sama nie wie, co czuje i czego chce, nie odróżnia prawdy od kłamstwa, w końcu stwierdza, że nic nie poradzi na to, co było, a jeśli było, to nie da się do tego cofnąć i sprawić, by było jak kiedyś. W całym tym szale, nerwach, wsiada z Gatsby’m do samochodu i pędzi ulicą, po drodze potrącając Myrtle Wilson, która nota bene jest kochanką Buchanana. Gatsby bierze winę na siebie, w której dodatkowo utwierdza jej męża George’a Tom, a tamten, rządny zemsty, pozbawia Jaya życia, oddając strzał z pistoletu.
A na pogrzeb? Na pogrzeb, poza Nickiem, panem Sowie Oczy, który czasem bywał na szykownych imprezach oraz skromnym ojcem Gatsby’ego nie przyszedł nikt, bo ci, których zniszczyły pieniądze, lekką ręką niszczą po drodze rzeczy i ludzi, a potem, jak gdyby nigdy nic, wracają do stanu absolutnej beztroski.
Ale czy to ma jakieś szczególne znaczenie? Czy raczej należy zgodzić się z wypowiedzią Meyera: nauczmy się okazywać przyjaźń człowiekowi, kiedy żyje, a nie, kiedy już umrze – bo wtedy to już należy wszystko zostawić własnemu biegowi ?
Bo sam Gatsby wierzył w zielone światło, w orgiastyczną przyszłość, która rok po roku ucieka przed nami. Wymknęła nam się wówczas, lecz to nie ma znaczenia – jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej… I pewnego pięknego poranka…
Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.
I ta przeszłość go zgubiła, niestety.
„Wielki Gatsby” to bardzo przygnębiające dzieło, będące źródłem uniwersalnych prawd: że człowiek jest w stanie wiele zrobić dla ukochanej osoby, że za pieniądze można dużo, nawet zachwyt w oczach innych, ale nie otrzyma się tego najważniejszego, czyli prawdziwej miłości oraz przyjaźni, bo jak zaczyna ich brakować, to nagle zabawowe grono się ulatnia, że nadmiar deprawuje, a sukces często jest złudzeniem, że cele wytyczamy sobie sami i sami też, ciężką pracą, musimy je zrealizować, że często jesteśmy zagubieni i maniakalnie poszukujemy szczęścia, że świat tworzy pozory, a ludzie nakładają maski, tkwiąc w nich dopóki jest to opłacalne, a gdy już je zedrą i pokażą autentycznych siebie, to często okazuje się, że są potwornie samotni.