Deszcz ugasił tlące się jeszcze od wczorajszego wieczora nastoletnie ogniska: te pierwsze, wiosenne, pachnące dymem, młodością, beztroską, szaleństwem i spaloną kukurydzą.
Do retrospektywnych strzępów doklejono świeże, obficie zalane tanim winem z plastikowej butelki, smakiem przypadkowych namiętności i melodii płynących z gitarowych strun, bo wśród tłumu dojrzewających zawsze jest ktoś, kto idzie z gitarą przez życie, niedbale zarzucając przez ramię duszę.
Rozchylając błękitniejącą kurtynę nieba łypie iskrzącym okiem zaspane słońce, niechętnie powracając do bardziej tkliwego muskania złotymi koniuszkami.
Rozkołysana pogoda – rozkołysane życie: równowagi niewiele, pewności ani trochę.
Na chodniki wygramoliły się prążkowane dżdżownice, wijąc między labiryntem obślizgłych ślimaków.
Przeleciał motyl, trzepocząc skrzydłami o wolności.
A ja stoję wśród tego wszystkiego z kubkiem gorzkiej zielonej herbaty i tak sobie myślę, że czas wcale nie goi ran, nawet nie osusza łez, lecz zwyczajnie kończy się ich zasób; później wypłakane jezioro od czasu do czasu namoknie wspomnieniami, w tych chwilach szczególnie znaczących, najtrudniejszych.
Nie każdy potrafi być takim i żyć tak, by jego brak powodował mimowolny szloch, niewymuszony sytuacją również na pokaz społeczności i Samemu Bogu wystękaną etykietą, tym co wypada a co nie – wypada być człowiekiem, zaś Boga nie oszuka nikt.
A to rozpaczliwe łkanie przecina się jednostkowo dramatycznym wyciem, wyciem bezpowrotnej ziemskiej utraty, zżerającą fragment po fragmencie świadomością przemijalności, już niespotkania w doczesności, bezpardonowym wydarciem, pozbawieniem, nieistnieniem, wszczepioną boleścią, pozostawioną pustką, która nigdy nie zostanie wypełniona, bowiem w miejscu sączącej tęsknoty naklejony konkretny, niezastąpiony portret.
Sprawiedliwość występuje tylko w bajkach, żeby był ładny morał, a byt nie jest ładny – ładne mogą być kwiaty, ilustracje, materiały, koraliki, czyny, słowa i ludzka postawa, które potem stają się relikwiami, osobistymi pomnikami, które zostawiamy tutaj po sobie.
Ale jak nauczyć się żyć na nowo, wiedząc, że nie ma? Pisać inny scenariusz? Ciągnąć stary? Coś modyfikować? Czy zupełnie przekreślić? Załamać się? Czy w dalszym ciągu trwać? Nie wiem, po prostu nie wiem.
Nie wie też główny bohater Jona Bauera w książce „Kamyki w brzuchu”, pozostający zresztą do końca bohaterem bezimiennym (choć przez ojca pieszczotliwie nazywany Kajtkiem), czyli pewnie będącym po trosze alter ego samego autora, a po trosze głosem tłumu doznającego czegoś podobnego. Podobnego, to jest śmierci najbliższego, w tym przypadku matki, 62-letniej Mary, umierającej na raka mózgu, do której powraca do Hawke Street Hill, z Kanady, po 7 latach nieobecności (pracował tam jako więzienny strażnik, jednak został oskarżony o pobicie ze skutkiem śmiertelnym człowieka odsiadującego karę za pedofilię, potem oczyszczony, ale zwolniony), by się zaopiekować, spędzić wspólnie ostatnie dni, może coś w tych trudnych relacjach oczyścić, wyjaśnić, uzdrowić.
Pierwszym, co dostrzega po powrocie jest skołowanie w otaczającej rzeczywistości, nawet onieśmielenie własną niezdarnością, mgnieniami zdesperowanie pamięciowymi ubytkami, niemożnością wysłowienia, określenia, niegdyś tak silnej kobiety: teraz nawet najprostsze, najbardziej oczywiste prawdy nie są już dla Mamy pewnikami. Niepostrzeżenie wymyka się z niej tożsamość. Jakby Mama była zamknięta w kajucie statku na pełnym morzu, a dawne czasy ześlizgiwały się z wypolerowanych stołów i roztrzaskiwały na podłodze. Ma wrażenie, ze wszystko dookoła się rusza, dlatego sama chodzi chwiejnym krokiem wokół wszystkiego, czego mogłaby się chwycić – prostuje te wspomnienia, które wiszą na jednej ścianie, podczas gdy te z drugiej ściany spadają i się rozbijają. Prawie znajome twarze patrzą spod potłuczonego szkła.
Bo w chwili obecnej bohater ma 28 lat i z tej pozycji lustruje, acz w swojej opowieści wraca do okresu, gdy miał ich 8 – właśnie wtedy zaczął czuć się kompletnie bezwartościowy. W głównej mierze przyczyniła się do tego decyzja rodziców (zwłaszcza matki) o utworzeniu tymczasowej rodziny zastępczej dla chłopców pokrzywdzonych, znajdujących na zakręcie, w ciężkiej kondycji rodzinnej, ponieważ uważa, że ten, kto ma dobre serce, pomaga. Niestety zaślepiona misją zaczyna zapominać o własnym, łaknącym jej uwagi dziecku, wręcz szalenie głodnym zainteresowania, bowiem sądzi, że nie jest wystarczająco połamane przez los; a ona przecież chce zbawiać świat, więc pochylać nad tymi dotkniętymi, choć przecież: nie ma dobrych ani złych ludzi, są tylko ludzie, którzy postępują dobrze albo źle. Raz tak, raz tak (…) Nie istnieje coś takiego jak szczere współodczuwanie. Jest tylko pozorowana empatia. Jedynie okruchem siebie potrafimy czuć to, co odczuwa drugi człowiek (…) Drugiego człowieka poznaje się naprawdę, obserwując go, kiedy ma władzę i kiedy jest jej zupełnie pozbawiony. I absurdalnie się w tym posłannictwie zapętla, bo obojętnością, lekceważącymi incydentami, gestami, wypowiedziami, brakiem czułości, nieprzychylnym tonem rani syna potwornie, na całe życie, a ponieważ ten odznacza się ogromną wrażliwością, to każdą szorstkość odbiera intensywniej, przez co w przyszłości staje się gniewem, rozpadem, zaniedbaniem, plamą przeszłości – koniec końców to mężczyzna wiecznie sfrustrowany, zgnębiony, oschły, lękający jakichkolwiek pozytywnych uczuć. Owszem, uwodzi kobiety, ale wyłącznie po to, żeby pieszczotami oraz westchnieniami zapewniały o jego niewinności, jako że wszystkie przejawy akceptacji, łaski i uznania są niczym wybaczenie; wybaczenie przejawu okrutnej zazdrości, która przemieniła się w agresję, bo pewnego dnia zdecydował się wjechać rowerem w drabinę, gdzie stał znienawidzony, bo faworyzowany Robert, trzymający elektryczne nożyce do obcinania żywopłotu, co skończyło się upadkiem, skazującym go na trwałą niepełnosprawność, w efekcie której stracił sprawność psychoruchową, także odporność, a po 6 latach męki zmarł na zapalenie płuc – otwarcie się do tego nie przyznał, ale zdaje się, że ojciec coś przeczuwał, jednak postanawił go kryć; jest zupełnie inny niż żona, bo dostrzega emocjonalność swojego dziecka i okazuje mu przywiązanie (wstrętne fatum zabiera go w trakcie oglądania prognozy pogody, w wieku zaledwie 64 lat).
Ale malec i tak oczami wodzi za matką, z którą utyka gdzieś na pustyni swojego dzieciństwa, co w życiu dorosłym stale gnębi, a to wewnętrzne rozpatrywanie, powracanie, zatruwanie zwyczajnie męczy, czyniąc go osobnikiem zagubionym, chwiejnym, a przede wszystkim mocno osamotnionym z czego doskonale zdaje sobie sprawę, bo stwierdza: samotność, która jest we mnie, nie polega tylko na tym, że jestem sam. Chodzi też o to, z czym zostaję sam, kiedy zostaję sam. Poza tym nie umiem być sam z tymi wszystkimi rzeczami, z którymi zostaję sam.
I przebywając z upragnioną, cierpiącą matką miesza współczucie z chęcią wykorzystania słabości, dominacji, odegrania za obcesowość, budzi się trwoga, jednocześnie wrogość, popychając do kilku nieprzyjemnych postępków, co do naturalności których tak naprawdę nie ma pewności, bo sam jest niestabilny, zaburzony, do tego na zmianę taszczy w brzuchu wielkiego węża lub nieznośny kamień tego, co było kiedyś.
Taki kamień dźwiga też matka, bo kiedyś, niecałą dobę po porodzie, straciła dziecko, Michaela, a to zasmucenie za noszonym 9 miesięcy pod sercem nieutulonym maluchem, nie pozwalając zapomnieć trochę otępia, o czym mistycznie napomyka ksiądz, bo mówi, że wie, że każda matka ma w brzuchu taki kamyk. Że wie, że wszystkie matki noszą takie kamyki tam, gdzie kiedyś nosiły dzieci. I że te matki są bardzo dzielne, dlatego że mają te kamyki. I że już zawsze będą nosiły w brzuchu te kamyki zamiast dzieci, które straciły. I niby każda stoi osobno, ale wszystkie łączy płacz, łączy wspólny dramat, już na wieki. I każda targa ten kamień, pielęgnując żal, powodujący niestrawność codzienności, znużenie, rozpaczliwie poszukując sposobów na otrzeźwienie.
Takich środków, impulsów wypatruje też główny bohater, chcąc wyzwolić z sideł męczącej przeszłości, apatii, tego, co zostało z niewyrażonego. I częściowo udaje mu się po śmierci Mary, której rzekomo się spodziewał, ale jednak zaskoczyła, sprawiając, że dom pękał w szwach od ciszy: chociaż umarła, wyglądała tak, jakbym ją dopiero co poznał. Tak, jak widział ją Robert po raz pierwszy. Tak, jak prawdopodobnie widziała ją dziewczyna w kasie supermarketu albo chirurg, który operował jej mózg. Tak, jak wygląda twarz, zanim się ją pokocha. Twarz, w której przypadku nawet po wielu latach da się wciąż od czasu do czasu przywołać obraz, jaki miała, kiedy była nam obca. Chyba na tym właśnie polega niepowtarzalność naszych rodziców – że nigdy nie prześladuje nas inna twarz sprzed czasów, zanim stali się naszymi rodzicami. Nasi rodzice po prostu są nasi od zawsze, jakoby wyrywając go z letargu: po pierwsze wycisnęła niespodziewane łzy, naznaczone żądzą desperackiego krzyku, po drugie uświadomiła, że tak właściwie to on nie posiada tożsamości: jestem wszystkim, co zostało, dalej pokazała, iż pod wpływem prywatnego dramatu zewnętrzny świat nie ulega zmianie, to dotyczy tylko nas, co więcej uprzytomniła, iż porównywanie się nie przynosi żadnych owoców, również dała nadzieję, że nigdy nie tracimy innych ludzi całkowicie. Oni się w nas zakorzeniają, wszędzie zostawiają po sobie mnóstwo śladów, a gdy w roztargnieniu, niemocy, wynikającej z zaznania utraty przeglądał matczyny pokój, znalazł pudełko, a w nim całe swoje dzieciństwo: każdy rysunek, każde, nawet najgorsze świadectwo, wypełniona pierwsza książeczka dziecka, a w niej zapiski o tempie wzrostu, pierwszym pokarmie stałym, raczkowaniu, kosmyk włosów. Zdjęcia mnie w łóżeczku dziecinnym. Jest też parę zębów mlecznych. Łapała każdą kroplę mojego dzieciństwa. Kartka z moim »Osamotnym« wierszem, na której ciągle widać załamania, po tym jak go pomięła. Wstążki z dnia sportu. Odsuwam na bok kolejne rysunki, jakieś bazgroły, ręcznie robione kartki urodzinowe, wreszcie znajduję przewodnik po Kanadzie, który sam otwiera się na mieście, z którego przyjechałem. Jest też nawet broszura o karierze zawodowej w więziennictwie. Mimowolnie wydaję dźwięk na myśl o tym, że starała się zrozumieć moje życie. I o tym, że ona żyła tutaj samotna i smutna. A ja tam samotny i smutny. I obrażony.
I właśnie to odkrycie skłania do refleksji czy to, co się w nim działo przez lata faktycznie było spowodowane brakiem troski, czy może jego personalną zawiścią? Nie wiem co jest prawdą: ich zaniedbanie czy moja zazdrość. Co faktycznie miało miejsce? Czy tylko moja zazdrość, czy również zaniedbanie?
Ale jedno jest pewne: „Kamyki w brzuchu” to doskonałe studium dziecka, pokazujące jak dzieciństwo przekłada się na dorosłe życie, jak ciężko się od niego oderwać, jak bardzo może zdeformować człowieka, niszcząc jego doczesność, w której później nierytmicznie funkcjonuje jako osobnik chorobliwie zdystansowany, nieszczęśliwy, samotny, nie potrafiący nawiązywać kontaktów, zdefiniować siebie, znaleźć własnego miejsca. Ta książka aż kipi od pacholęcej, nieugłaskanej, niewyciszonej zazdrości, wynikającej z niezrozumienia, która szuka ujścia w agresywnych, nierzadko sadystycznych zachowaniach, zaburzając granice dobra i zła. To ogromna przestroga dla rodziców, by zwracali uwagę na to, co i jak mówią oraz robią w odniesieniu do swoich niezwykle przeczulonych na gesty i słowa latorośli, by nigdy nie spychali ich na drugi plan, nie bagatelizowali małych-wielkich problemów, skrupulatnie, ale na miarę wieku, tłumacząc dane okoliczności, a przede wszystkim, by nigdy nie zasiali w nich myśli, że są niekochane, bo właśnie z braku miłości dzieją się najgorsze rzeczy.