Dziecięcy świat maluje wyobraźnia i nieświadomość; życie jest prostsze, bo takie odległe i niezrozumiałe (no nie warto jeszcze zawracać sobie tym głowy), złożone z tego co tu i teraz, odczarowane coraz to nowymi pomysłami oraz fantomami – wtedy wszystko może być wszystkim, a każdy – dla frajdy a nie korzyści – każdym. Odmienna, nowicjuszowska perspektywa sprawia, iż niewiele potrzeba, by być prawdziwie szczęśliwym; to szczęście się dostrzega i spontanicznie odczuwa, a nie na siłę poszukuje. Bardziej liczy się z kim, nawet nie co i gdzie. A kiedy nie ma widoków na lepsze, to wzmaga się niesamowita umiejętność dekorowania i upiększania tego, co osiągalne, co na wyciągnięcie ręki, bo to jest po prostu dostępne; z tym i w tym się funkcjonuje, więc nie ma sensu bezwiednie marzyć, lecz zaciągać kolorem rzeczywiste, wyzbywając bolesnej frustracji, która przeważnie szkodzi a nie pomaga, bo dołuje (a jak nie ma się na coś wpływu, to tylko pogarsza wewnętrzną sytuację; upośledza ducha).
Kiedy byłam mała nie potrzebowałam superowych ubranek dla Barbie (i w ogóle ekstra drogich lalek, jako że te z jasnogórskich straganów spełniały wszelkie wymogi), które często podziwiałam na dziewczęcych działach zabawkowych (bo wędrówkę tymi alejkami traktowałam jako umilacz czasu, podczas gdy rodzice pakowali do koszyka „nudne” produkty; bo kto wtedy myśli o tym, że mąka, że płyn do mycia naczyń, że olej takie potrzebne), wszakże sama mogłam coś uszyć, więc bez żalu odkładałam na półkę balową suknię czy jeansowe ogrodniczki i po powrocie do domu brałam filcowe ściereczki, fragment firanki czy wycinki ze skróconych spodni i tworzyłam im całą kolekcję. Nie musiałam mieć też magicznego piasku (w pełni zadowalałam się tym podwórkowym, choć najbardziej lubiłam lepić z plasteliny albo i jeszcze lepiej: z modeliny – często miała ciekawsze kolory, była bardziej elastyczna i trwalsza), chodzących, gadających i jedzących maskotek (bo oczami wyobraźni dawałam im to wszystko), wymyślnych gier (bierki, Memory, talia kart i czas leciał jak szalony), klocków LEGO (tęczowa mieszanina w stojącej pod oknem skrzyni wystarczała, by wznieść każdą, dosłownie każdą budowlę), zagranicznych wakacji (Mój Boże: te bazy, domki na drzewie, trzepak, ławki, place zabaw, opuszczone domy i rozmaite ruiny, pikniki pod blokiem, owocowa guma balonowa, a z niej tatuaże, wodne lody za 30 gr i „Biesiadne” za 50 gr, marchewka prosto z ziemi, niedojrzałe śliwki, osiedlowe gry i zabawy uatrakcyjniane śmiesznymi ripostami, splecione z muliny bransoletki, miejski basen za darmo, bo przez dziurę w ogrodzeniu, spacery do parku, nad rzekę wspominam z rozrzewnieniem; nie mogło być lepiej i nie zamieniłabym się z nikim na żadne egipskie piramidy, Lazurowe Wybrzeża ani wyszukane sprzęty czy gadżety), nawet długo, długo komórki (która do dnia dzisiejszego służy mi jedynie do pisania s-msów i wykonywania telefonów, w związku z tym mam najzwyklejszą, bez żadnych bajerów) i komputera (pierwszy sobie zrobiłam z papieru), ponieważ moja fantazja w połączeniu z tym, co udostępnione dawały mi znacznie więcej: bezpretensjonalną radość, która nie była ani zaburzona, ani uzależniona od zazdrości oraz chęci posiadania, rozwój osobisty, umiejętność organizacji czasu, doceniania drobnostek i bezbrzeżną pomysłowość.
Wiem również, że ogromną rolę odegrały tutaj książki, które były obecne w mojej codzienności od zawsze: one mnie dodatkowo uwrażliwiały, wyciszały, wzbogacały, obsypywały magią i wprowadzały w zadumę, kształtowały, ukazywały różne perspektywy, pozwalały dokonywać wyborów, bujać w obłokach, ale i zderzyć z twardym podłożem, rozwiązywać problemy dotyczące ogółu i mnie samej, zwracały uwagę na coś istotnego, poszerzały słownictwo, pozwalały zapoznać z rozmaitymi stylami, formami, gatunkami, były i w dalszym ciągu są najlepszą ucieczką, ostoją, relaksem, przyjacielem, rozrzewnieniem, całą paletą emocji, kontemplacją, mądrością i jeszcze masą innych, nie mniej ważnych.
No i kluczowe: dniami i nocami (także w chwilach najgorszego buntu) miałam świadomość, że posiadam przy sobie nieskruszony gderaniem innych i Losu ludzki mur zbudowany z najbliższych, który wytrwale, stabilnie i z pełną wiarą tuż obok mnie stoi. Wiedziałam, że mam do kogo wracać, że tam mnie wysłuchają i w miarę możliwości pomogą, że się nie odwrócą, nie zostawią samej, że życie oddają, jeśli zajdzie taka potrzeba. I choć należę do osób raczej emocjonalnie skrytych, stonowanych, chłodnych, do samotników, introwertyków na milion procent, którzy prędzej w imię miłości oddają komuś własną wypłatę/obiad/bilet do kina lub wniosą na rękach na szczyt góry niż zwierzą z każdej bolączki czy rzucą na szyję, to miałam poczucie tej ostoi, stateczności, tego fundamentu, najszczerszego i najcieplejszego ogniska domowego, które dawało mi możliwość miarkowania własnych afektów – po prostu czułam, że zawsze są gotowi na wszystko, na każde poświęcenie: byłam wśród nich i z nimi bezpieczna.
I o ile ja miałam to szczęście, o tyle bohaterowie niesamowicie porażającego, ale i obsypanego bajkowym wdziękiem filmu już niestety są go pozbawieni. A chodzi mi oczywiści o ostatnio niezwykle głośny dramat „The Florida Project” w reż. Seana Bakera, na który wybraliśmy się do kina w Nowy Rok.
W znacznym stopniu jest to historia oglądana i rozumiana przez dziecko, które jak wcześniej wspomniałam: dzięki wesołości, polotowi i niedostatecznej wiedzy postrzega rzeczywistość zupełnie inaczej – mniej realnie, mniej dobitnie, a przez to znacznie przyjemniej. Nie da się ukryć, że potrzeba do tego także odpowiedniej brawury, a 6-letnia Moonee (Brooklynn Prince) z pewnością ją ma, i to w nadmiarze, ale sumiennie i bez cienia fałszu dzieli ją pomiędzy przyjaciół: nie mniej zuchwałego Scooty’ego (Christopher Rivera) oraz śliczną, rudowłosą, znacznie od nich grzeczniejszą Jancey (Valeria Cotto), którą powoli hartują, zapoznając z warunkami, w jakich przyszło im żyć – pokazują jej jak przetrwać i jednocześnie nie dać się nudzie, zwłaszcza, że akcja toczy się w trakcie wakacji na słonecznej Florydzie, która może i kojarzy się z luksusowym wypoczynkiem najbogatszych, jednak nie w tym przypadku, bowiem dzieciaki mieszkają w slumsowej dzielnicy, bez stałego zakwaterowania, w ciasnych, zatłoczonych pokojach motelu o urzekającym fioletowym odcieniu i zaczarowanej nazwie „Magic Castle”, znajdującego się, o ironio, nieopodal słynnego parku rozrywki czyli Disneylandu, lecz jest on dla nich tak odległym światem, że nawet nie biorą pod uwagę, że mogłyby się tam znaleźć, stąd z charakterystycznym dla siebie zapałem korzystają z tego, co realne: a to więc wyżulą od przechodniów pieniądze na wspólnie zjedzonego loda, a to wykrzykując wulgarne teksty, popodpatrują cycki podstarzałej laluni, przeczeszą opustoszałe gmachy, podpalając jeden z nich, zaplują samochód lokatora, podejdą pod bar, by na tajniaka skasować gofry, rozpłyną nad konsumpcją darmowej malinowej marmolady na pniu rozwalonego drzewa (swoją drogą uwielbiam tekst małej, kiedy wcinając swój przydział chleba, mówi, że to jej ulubione drzewo, bo upadło, a dalej daje radę i rośnie), odetną dopływ prądu w całym budynku, wybiorą na zielone pastwisko, imaginując, że to safari. I robią to z uśmiechem, sielankowo, bez żalu, bo zwyczajnie nie znają lepszych uwarunkowań; jest tu i teraz, zatem trzeba się dostosować do tego hałasu, brudu, biedy, ciasnoty, jaskrawych kolorów, tanich knajp czy wątpliwej jakości jedzenia, bo tak naprawdę nie bardzo ma ich kto z tego wyciągnąć, gdyż większość pochodzi z patologicznych, rozbitych rodzin, gdzie matki może i kochają swoje dzieci, ale nie potrafią odpowiednio się nimi zająć, pokazać co znaczące, dlatego że same nie wiedzą jak się z tego wyrwać, więc wegetują od czynszu do czynszu, od drobnych kradzieży tudzież sprzedawania podrobionych perfum do lania po mordzie i prostytuowania, podczas gdy dziecko kąpie się za ścianą, bo taki jest ten świat: kiczowaty, tragiczny, zgiełkliwy, pomijany, niechlujny, wypełniony przegranymi – gorszy, jednak okraszony szczyptą magii, ciepła oraz idyllizmu, któremu czujnym okiem przygląda się na swój sposób wspierający, jednakże będący kolejnym trybikiem w biznesowej maszynie zarządca Bobby (Willem Dafoe) i niezbyt chętna do niesienia pomocy opieka społeczna.
„The Florida Project” to klasyczny dramat społeczny o beznadziei, ubóstwie, cierpieniu, nałogach i życiu na marginesie, ale obserwowany oczami podrostka staje się bardziej strawny, powleczony cukierkowatą estetyką – i tym właśnie różni się od pozostałych tego typu produkcji, że tutaj interpretują dzieci, a dorośli stanowią tylko tło.
źródło ilustracji: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/b/b2/The_Florida_Project.jpg
źródło ilustracji: https://pmcvariety.files.wordpress.com/2017/05/the-florida-project.jpg?w=1000&h=563&crop=1
źródło ilustracji: http://cdn.collider.com/wp-content/uploads/2017/10/brooklyn-prince-the-florida-project.jpg
źródło ilustracji: https://sznyt.pl/wp-content/uploads/2017/11/MW-FX308_florid_20171030233925_ZH.jpg
źródło ilustracji: http://bi.gazeta.pl/im/3e/bb/15/z22787390Q.jpg