Biografie, autobiografie, wspomnienia, książki dokumentalne nie należą do moich ulubionych. Czytam je, ale nigdy z pasją, która towarzyszy chociażby wkraczaniu w świat literackiej grozy, kryminału, makabreski lub pamfletu. Jeśli już sięgam, to przeważnie o artystach, którzy nie stali się artystami a urodzili się nimi. O artystach, mających własny świat, traumatyczne przejścia, skomplikowaną psychikę, odmienne niż ogół poglądy. I nie czytam tego z „chamskiej ciekawości” (bowiem nie znoszę, gdy ktoś wcina się w cudzą codzienność, jest wszędobylski. Wścibskość – potworna cecha, której nigdy nie zaakceptuję. Masz swoje życie, człowieku: dowiesz się tyle, ile ktoś będzie chciał ci powiedzieć, więc nie wypytuj, nie napraszaj się sobą), lecz faktycznie staram się współodczuwać to, co przeżywali. Staram się pojąć ich myśli, ich zachowania; dlaczego tak postąpili, co skłoniło ich do danej wypowiedzi, czemu mają takie a nie inne zapatrywania. Czytam historie „trudnych” osób, bo zwykle społeczeństwo i rzeczywistość mają swój udział w tym, że stali się „trudni”. Badam blizny zapisane na ich duszy; a blizna jest gorsza od świeżej rany, bo świeżą ranę można jeszcze jakoś wyleczyć, zaś blizna pozostaje na resztę życia.
I cała w bliznach wydaje się być brytyjska pisarka Jeanette Winterson, która opisała swoją historię w książce „Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?” Czytam, popijając karmelową kawę z prażonymi migdałami, która stara się ukoić moje myśli, bo czytając wkraczam w obszar, w którym boleśnie odczuwam, na tyle, na ile jestem w stanie, jak ciężkie było jej życie. Ta książka boli, bo historia jest prawdziwa.
Artystka urodziła się 27 sierpnia 1959 roku w Manchesterze (To było dobre miejsce, żeby się urodzić(…) Jego duch kryje w sobie jakąś przekorę – splecione razem południe i północ – jednocześnie nieposkromiony i niemetropolitalny, jednocześnie powiązany i światowy). Jej biologiczna matka Ann S. urodziła ją w wieku 17 lat, z kolei jej ojciec miał wtedy 21 lat. Została sama, z niemowlęciem u boku; przebywała w domu samotnej matki, nie miała dokąd pójść, nie miała też żadnych pieniędzy. W końcu zdecydowała, że odda niespełna 2-miesięczne dziecko do adopcji – nie chciała tego, jednak nie widziała żadnego wyjścia z owej sytuacji – pragnęła by miało normalny dom, matkę oraz ojca. Niestety Jeanette nie miała normalnego domu; trafiła, przypadkiem, do rodziny Państwa Wintersonów, mieszkających przy Water Street 200 w Accrington, hrabstwie Lancashire (byli ubodzy, nie mieli samochodu, telefonu, pieniędzy na autobus, łazienki – ich dumą, namiastką bogactwa był kompletowany przez lata porcelanowy serwis Royal Albert), którzy tak naprawdę oczekiwali na chłopca, Paula, i to na niego byli wewnętrznie nastawieni – nie wiadomo dlaczego, może to zwykły pech sprawił, iż otrzymali dziewczynkę. Aczkolwiek ludzie o dobrym sercu nie zwracają uwagi na płeć, tak więc akurat ci rodzice adopcyjni byli osobnikami doprawdy dziwnymi, zwłaszcza matka. Pani Constance zapewne cierpiała na depresję, była bita przez męża (John William Winterson był zagubiony, niewykształcony, nie umiał czytać), z którym nigdy nie sypiała, trzymała rewolwer w szufladzie ze ściereczkami, stale nieszczęśliwa, oczekująca na Apokalipsę, nikogo nie lubiła – życia też nie, zamknięta w smutku, eschatolożka (przeprowadzała próby Końca Czasu), fanatyczka religijna – w domu rozwieszała liczne cytaty, myśli, umieszczała je w specjalnym słoiku (później odbywało się losowanie), haftowała na worku do butów, często odpowiadała różnymi fragmentami typu: Przeto nie pytaj, komu bije dzwon, Człowiek nie samym chlebem żyje, Grzechy ojców przeniosą się na dzieci, Niech się nie trwoży wasze serce, Grzech przeciw naturze, przeciw niebu, przeciw zmarłemu nawet (choć zazwyczaj miały one wydźwięk negatywny, wręcz złowróżbny). Constance lubiła głęboką metaforykę, była bardzo oczytaną kobietą, ale źle traktowała Jeanette: nigdy nie dała jej klucza do domu, toteż wejście do środka było uzależnione od tego czy ją wpuści, czy nie (nierzadko spędzała noc na schodach bądź w składziku na węgle), określała ją „złą kołyską” (wszystko, co złe działo się z jej powodu), oszukiwała, iż jej biologiczna matka była pijaczką, narkomanką, latawicą, kobietą upadłą, że nie żyje, nikogo nie pozwalała zapraszać (przez wstyd z powodu braku łazienki). Dodatkowo Jeanette nie mogła czytać książek (nie wiadomo, co zawierają – tylko kryminały są dozwolone, bo trup jest pewny, więc nie ma szoku; a hipokryzja polegała na tym, że matka sama czytała, i to sporo, w ukryciu), jednak gdy poznała czar literatury, siłę słowa: JUŻ NIE POTRAFIŁA PRZESTAĆ. Opowieści działały na nią kompensacyjnie (podobnie przyroda, która pomagała jej osiągnąć stabilność) – uznała, iż pisarz ma możliwość kadrować świat. To, co zostało pominięte musi być dla niego bolesne, to, co zostało napisane ma za zadanie załagodzić resztę, obłaskawić ją. Książki stały się jej tratwą, sekretnym sposobem na przetrwanie, na mentalną ucieczkę; pracowała na targowisku, za zarobione pieniądze kupowała książki, które chowała pod materacem swojego łóżka, gdy matka to odkryła spaliła je – wtedy też pisarka podjęła decyzję, iż będzie się uczyła utworów na pamięć, że będzie sama coś układała, tworzyła, by mieć styczność ze słowem, z tymi wykreowanymi obszarami. A ponieważ nie wiedziała jak korzystać z Biblioteki Publicznej, to postanowiła przeczytać całą literaturę, wszystkich autorów od A-Z. Choć wolała prozę, to poezja była jej bliska poprzez ciężki język – tylko ci, którzy mieli bolesne życie mogą ją zrozumieć – to jest miejsce, gdzie można coś znaleźć, nie ukryć (Proza i poezja to dawki lekarstw. Uzdrawiają to pęknięcie, któremu uległa wyobraźnia z winy rzeczywistości). Jednak prawdziwy dramat miał miejsce w momencie, gdy artystka uzmysłowiła sobie, że jest osobą homoseksualną, że kocha kobiety – w wieku 16 lat musiała opuścić dom i właśnie wtedy matka adopcyjna zamiast ją zatrzymać zadała pytanie, będące tytułem owej książki: Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna? (istnieją domysły, że pani Winterson była ukrytą homoseksualistką, stąd jej ciągłe niezadowolenie; była społecznie „normalna”, ale wewnętrznie nieszczęśliwa).
Rodzice adopcyjni nigdy nie potrafili nawiązać z nią więzi, nie chcieli tego, nie starali się o to – u pisarki zrodziło się coś na kształt nienawiści: nienawidziłam – nie cały czas – ale nienawiścią bezradnego człowieka, nienawiścią, która krótko płonęła, a potem słabła, stopniowo stając się podwaliną wzajemnych stosunków. Nienawiścią stworzoną z węgla, która tliła się jak węgiel i rozjarzała za każdym razem, gdy dochodziło do kolejnej zbrodni, do kolejnej kary. Adopcja była dla niej czymś potwornym, o czym sama napisała:
1. Problem z adopcją jest taki, że nigdy nie wiesz, co dostaniesz.
2. Adoptowane dzieci wymyślają się same, bo tak już musi być; od samego początku naszego życia pojawia się nieobecność, próżnia, znak zapytania. Najważniejsza część naszej opowieści znika, i to znienacka, jakby w łonie wybuchła bomba. Dziecko eksploduje do nieznanego świata, który jest poznawalny wyłącznie za pośrednictwem jakiejś opowieści – tak wszyscy żyjemy, to oczywiste, ale adopcja wrzuca nas do opowieści po tym, jak ta już się zaczęła. To jak czytanie książki, której brakuje kilku początkowych kartek. To jak przychodzenie po tym, gdy kurtyna została podniesiona. Uczucie, że czegoś brakuje, nigdy, przenigdy cię nie opuszcza – i nie może cię opuścić i nie powinno, bo czegoś tu naprawdę brakuje.
3. Adopcja to zewnętrzne. Odgrywasz, jakie to uczucie, gdy się jest kimś, kto nie należy. I odgrywasz to w ten sposób, że próbujesz robić innym to, co zrobiono tobie. Za nic nie można uwierzyć, że ktoś cię kocha dla siebie samej.
Po odejściu z domu mieszkała w samochodzie, później u nauczycielki języka angielskiego – Pani Ratlow. Następnie postanowiła dostać się na anglistykę, na Oksford, ale w czasach, kiedy kobiety były gorszą kategorią, miały mniejsze prawa, to okazało się nie lada wyczynem – udało się, aczkolwiek na każdym kroku uzmysławiano jej, że jest „eksperymentem z klasy robotniczej”. W tym też okresie zaczęła być feministką.
I właśnie przez ten brak miłości pisarka stała się osobą agresywną, dziwną, gniewną, emocjonalną, domatorką, „Samotnym Strażnikiem”, nie potrafiącym znieść czyjeś obecności (Byłam samotniczką. Sama się wymyśliłam. Wierzyłam w siebie). Z tego też powodu, że nie umiała stworzyć normalnego domu, rozpadały się jej związki. I po odejściu kolejnej kobiety zaczęła popadać w szaleństwo (Popadanie w szaleństwo to początek pewnego procesu. Nie powinno być ostatecznym rezultatem): krzyczała w nocy, stojąc na czworakach, odmawiała wszelkie spotkania, jąkała się, bała się wsiąść do pociągu, nic nie jadła (czasem puszkę zimnej fasoli, siedząc na trawie). Artystka coraz częściej rozmyślała nad samobójstwem (Była we mnie osoba – jakaś cząstka mnie – jakkolwiek to chcecie opisać – tak uszkodzona, że była gotowa zobaczyć mnie martwą, byle tylko znaleźć spokój). Samobójstwo dawało jej poczucie, że nad czymś panuje – w lutym, 2008 roku próbowała zatruć się spalinami samochodowymi – nie udało się. W celu wyciszenia wyjechała do Paryża, ukryła się w staromodnym hotelu „Esmeralda”, na ostatnim piętrze, tuż obok księgarni „Shakespeare and Company”, która należała do znajomej Sylvii Whitman. W tym trudnym okresie bardzo pomogła jej także Ruth Rendel, którą określała supermamą; udostępniła domek na wsi, wspierała, pozwalała się wygadać, pozwalała po prostu być, a co najważniejsze nakłoniła do odszukania tożsamości sprzed adopcji, do poznania biologicznej matki, z którą w istocie się spotkała i usłyszała jedne z najważniejszych słów w swoim życiu: ZAWSZE BYŁAŚ CHCIANA.
Niestety nieszczęśliwy splot wydarzeń, nieodpowiedni ludzie i ten brak miłości sprawił, że Jeanette nie potrafiła kochać, bo miłość była dla niej tajemnicą, utratą. Nie nauczono jej miłości.
„Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna”? liczy 239 stron (Dom Wydawniczy Rebis) gorzkiego życia poprzecinanego refleksjami na temat homoseksualizmu, feminizmu, doczesności, śmierci, książek, słów, szaleństwa, przyrody, polityki, społeczeństwa, kobiet, mężczyzn, równouprawnienia, tego, że życie ludzkie jest mniej ważne niż procedury, odrzucenia, samotności, bezradności, rozpaczy, pokonywania przeszkód, przekraczania granic, walki, pragnienia odczuwania. Są tu liczne wzmianki o filozofiach, koncepcjach (o umyśle, duchu, ciele, jaźni, mózgu), nadto tytuły wspaniałych dzieł, fragmenty utworów, imiona i nazwiska twórców, z których dziełami warto się zapoznać.
Autobiografia nie jest napisana chronologicznie, raczej sprawia wrażenie, jakby powstawała na zasadzie sklejania wspomnień, które później nie zostały uporządkowane; ale wszystko wspaniale się łączy, bo widać w tym emocje. To książka-wyznanie, książka-terapia, forma spowiedzi, lekarstwo na przeszłość, która jednak ściga nieubłaganie. To książka o bliznach, naznaczona bliznami.