Jednym z moich ukochanych gatunków literackich są opowiadania. Zaczytuję się w tych przerażających, i w tych subtelnych, w krótszych, i w dłuższych, z zaskakującym finałem, ale też spokojnym końcem, którego już po prześledzeniu pierwszych zdań można się domyślić. Myślę, że nasz „romans”rozwinął się już we wczesnym, nawet bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy to w ciszy i samotności (lubiłam przebywać sama, bo cisza pozwalała mi na koncentrację, zresztą, właśnie wtedy mogłam zatapiać się w swoich wyobrażeniach, a nawet najdrobniejszy szmer, szept, zgrzyt zwyczajnie mi przeszkadzał) siadałam z oprawionym w twardą okładkę (pamiętam, że miała wiśniowy kolor i od częstego użytkowania była podniszczona, złączona stale odklejającą się taśmą) tomem baśni Andersena (był naprawdę ogromny i strasznie ciężki!) i… czytałam – wtedy też zaczęłam upajać się tym, że w tak niedługich formach można zmieścić tak wiele.
W ogóle jak tylko nauczyłam się czytać, a stało się to dość wcześnie (miałam 4 lata, więc w zasadzie nie pamiętam chwil, kiedy to nie umiałam czytać), ponieważ z zainteresowaniem przyglądałam się literkom, które brat pisał w pierwszym zerówkowym zeszyciku (nota bene nauczyłam się czytać wcześniej od niego i strasznie się na mnie wkurzał, bo podbiegałam i szybciutko czytałam coś, co on przeczytać próbował;p), po czym podążałam do swojego pokoju i również je zapisywałam – w ten oto sposób przyswoiłam jedną z najbardziej cennych umiejętności, najbardziej, bo stała się ona moją pasją – wracając, gdy litery nie były już dla mnie czymś obcym, to czytałam wszystko, bez ustanku: ulotki, gazety, szyldy sklepowe, menu, skład na opakowaniach, przepisy, plakaty, billboardy, tytuły, wszelkie nazwy, no dosłownie wszystko, bo tak bardzo cieszyłam się tym, że ten świat nie jest mi obcy, że przynależę do jakiegoś innego niż ten, który mnie otacza, a szczególnie przepadałam za takimi maleńkimi, przepięknie ilustrowanymi książeczkami z kategorii Walt Disney, a jak już przeczytałam wszystkie z dostępnych mama zaprowadziła mnie do biblioteki – cóż to było za odkrycie! Książki tu, książki tam, za mną, przede mną, obok mnie, całe półki książek, wręcz uginające się od nich! I… bywałam tam tak często, że moja karta zapełniała się w okamgnieniu, nie tylko moja, ale i mamy i brata, bo przecież nie wypożyczałam za jednym zamachem dwóch pozycji, a dziewięć, a więc wtedy maksymalną ilość na trzy karty. Jak szybko wypożyczałam, tak szybko czytałam. A z chwilą pójścia do szkoły zaczęłam też korzystać ze szkolnej biblioteki (nie ma mi się co dziwić, że w zaistniałej sytuacji Elementarz i sławetne w nim zdanie: „Ala ma kota” było dla mnie edukacyjnym żartem, i po prostu nudą. Co dziwne, ja bardzo długo nie przyznałam się, że już potrafię czytać i to od dobrych 2 lat, w zasadzie nie wiem: dlaczego? Głupia byłam mogłam się chwalić;p), w efekcie miałam dwie biblioteki do użytkowania, więc użytkowałam, czytałam, czytam wciąż, i wciąż, i wciąż.
I właśnie to czytanie pozwoliło mi dotrzeć do wspaniałych opowiadań zatytułowanych „Garden party”, angielskiej pisarki nowozelandzkiego pochodzenia, mianowicie Katherine Mansfield. Autorka obserwuje, ale raczej ukradkiem, nienachalnie, stojąc z boku, zachowując wskazany dystans. Obserwuje wykreowanych przez siebie bohaterów, których zdaje się nie znać osobiście, bo te krótkie historie nie zawierają jakichś głębszych przemyśleń (jeśli już to pojawiają się one jako wzmianka, sekretna myśl, wspomnienie przepływające przez umysł a nie wypowiedziane na głos). Tych opowiadań jest 15 i każde z osobna posiada specyficzną sobie atmosferę. One na pewno nie zatrważają, nie da się też przy nich wylać potoku łez, śmiać z pewnością nie, bo tam nic śmiesznego się nie dzieje. To takie niedosłowne zagoszczenie w życiu przypadkowych osób, które minęłoby się na ulicy, nie zwracając uwagi; jakiś urywek marzenia, emocji, zawahania, rozważań, gestu.
Książka rozpoczyna się opowiadaniem „W zatoce” (najdłuższe ze wszystkich), w którym czytelnik ma sposobność uczestniczenia w koncercie natury; zatoka Crescent budzi się ze snu, nad powierzchnią unosi się mleczna mgła, morze szumi leniwie, pastuszek wyprowadza owce. A w tej scenerii przebywa rodzina Stanleya Burnella, gdzieś przewija się Samuel Josephs z niesfornymi synami, ale również obiekt miejscowych plotek w postaci Pani Kember, czy Troutowie z Jonatanem na czele. W „Garden Party” Pani Sheridan, wraz z córkami (Meg, Jose, Laura) urządza letnie przyjęcie w ogrodzie: rozkładanie namiotu, przygotowywanie bez, tartinek, przesuwanie fortepianu, zakup ciastek z kremem, i przypadkiem dowiaduje się, że woźnica Scott spadł z konia, po czym zmarł. Wrażliwa Laura nie potrafi zrozumieć jak można bawić się podczas gdy inna rodzina przeżywa cierpienie, jednak matka nie pozwala odwołać przyjęcia, bo przecież zawsze znajdzie się jakieś nieszczęście, prawda?. „Córki zmarłego pułkownika” Konstancja i Józefina Pinner starają się przystosować do nowej sytuacji; ojciec zmarł, one są starymi pannami. Rodziciel je tyranizował, mogą odetchnąć, tylko… jak? co dalej robić? „Państwo Gołębiowie” to określenie odnoszące się do prowadzącego farmę owocową Reginalda i Anny (córki Pułkownika Proctora), która wyznaje zakochanemu mężczyźnie, iż nie mogliby podążyć razem w przyszłość, bo byliby jak państwo gołębiowie (tutaj wskazuje mu na gołębia krok w krok biegnącego za gołębicą): on jest poczciwy, ona kapryśna. Pod postacią „Podlotka” skrywa się 17-letnia córka pani Raddick, która waha się pomiędzy byciem dziewczynką a kobietą: nie wie, czy ma być zalotna, czy raczej nieśmiała. A „Życie mamy Parker” smuci, bo kobieta bardzo dzielnie znosi swój ciężki los (miała 13 dzieci, 7 zmarło, mąż też zmarł, teraz pochowała wnuka) i w pewnym momencie stwierdza, że nawet nie miała kiedy zapłakać, i bardzo tego pragnie, szuka miejsca, lecz żadne nie wydaje się być odpowiednie. „Małżeństwo à la mode” było kiedyś udane, jednak gdy Izabella poznała ludzi z wyższych sfer to próżność zdominowała inne cechy charakteru (kupili duży dom, wynajęli służbę, dzieci wysłali do Akademii Królewskiej, mają nianię, urządzają wystawne przyjęcia), zaś jej mąż William kompletnie tutaj nie pasuje – nie pasuje do tego stopnia, że postanawia rozstać się z małżonką, która… wyśmiewa go publicznie; odczytuje na głos jego list (może trochę się miota, ale jednak nie chce rezygnować z nowych, lepszych „przyjaciół”). Z kolei mała Fenella, po śmierci matki, odbywa z babcią „Podróż” statkiem – płyną do dziadka Waltera. „Panna Brill” jak co niedziela siada na parkowej ławeczce, przysłuchując się rozmowom ludzi, Leila idzie na swój „Pierwszy bal”, Panna Meadows z „Lekcji śpiewu” przeżywa trudną chwilę, bo Basil zerwał zaręczyny, więc nauczycielka każe dziewczętom śpiewać przygnębiające melodie, ale gdy przychodzi do szkoły depesza, że odwołuje, co powiedział wcześniej, to ton piosenek zmienia się diametralnie na ten radosny. „Obcy” swoją śmiercią wchodzi w umysł Janey Hammond, będącej jej bezpośrednim i jedynym świadkiem (wraca statkiem z Europy, po 10-miesięcznym pobycie u córki), czego niestety nie może przeskoczyć stęskniony za nią mąż Johnie. Jest też zaproszenie na „Święto bankowe” z całym opisem atrakcji i „Idealna rodzina” Neave, gdzie starzejący się ojciec zaczyna rozumieć, że był przydatny do zarabiania pieniędzy, jednak gdy zaczyna czuć się zmęczony nikt nie ma dla niego czasu, każdy zajmuje się sobą. Na sam koniec „Pokojówka Jaśnie Pani” – Elle – opowiada swoją historię.
Opowiadania bardzo polecam, mimo, że nie budują napięcia, bardziej naturalnie przemijają – kartka po kartce – jak życie. To ludzkie historie napisane pięknym, kobiecym stylem, bardzo subtelnym, zwracającym uwagę na drobiazgi. Jedyne co mi się nie podoba to zbyt często powtarzające się słowo „jak gdyby”, ale… każdy ma swoje.