Poranny spektakl

Rozsiadam się na czarnym rzeźbionym krześle. 4 nieludzkie nogi, wystrojone w wypukłe zawijasy, raczą mnie swoją wygodą. Poprzybijane baniastymi nitami oparcie masuje kręgosłup ekoskórzanymi dłońmi. Oddycham resztkami snu, nieświadomie oscylując między „tu” a „tam”. Sny bywają piękne i okrutne – można wszystko lub nic, jak w życiu, ale ich wyższość to sposobność wybudzenia, choć nie zawsze ma się ochotę by wrócić do powszedniego. Powszedniość to synonim nudy, gdy zgadzasz się zostać jednym z trybików społecznego mechanizmu, gdy pędzisz, bo tamci pogrążyli się w bezwiednym biegu. Stań, sięgnij po nożyczki i wytnij kawałek świata: uczyń go własnym, a więc takim tylko dla ciebie i po twojemu, gdzie funkcjonujesz jak chcesz, bo tak czujesz, a to wypływa naturalnie. Szpachla narzuconego przymusu ciągnie za sobą nieszczęście duszy, twojej prywatnej. Żyj tak, jak lubisz, wąchaj bez i podziwiaj jarzębinę, kąp w wiosennym deszczu, jedz niedojrzałe jabłka, wypłyń łódką na środek jeziora, ulep gliniany dzbanuszek, maluj obrazy palcem na zaparowanej szybie, kup garść balonów, wypuść w przestrzeń – żyj, bo każdy chciałby ci powiedzieć jak powinieneś to zrobić, a tak naprawdę nikt nie urodził się za ciebie i za ciebie nie umrze. Realizuj szczęście po swojemu, bo właśnie takie chwile zamkniesz w sobie na zawsze – to one pójdą z tobą, w tobie, kiedyś, gdzieś, hen hen, za siedem gór i gęstych lasów.

Obok mnie spoczywa złotogłowy pies z czarnymi plamami na białym grzbiecie. Biega po iluzorycznych łąkach. Długie uszy rozlewają się na miękkim posłaniu. Ogon unieruchomiony w uśmiechu. Mój psie najdroższy, Ten, który cię wymyślił jest Geniuszem. Mój psie: twoja waga to kilogramy czystej, słodkiej miłości. Serce waży więcej niż ty sama. Może nie potrafisz ludzki głosem, ale ten psi, jakby się tak wsłuchać uczciwie i z tkliwością, ma w sobie wiele więcej uroku, bo mówisz do mnie miłością. Słowa ranią lub koją. Twoje spojrzenie, wrzask radości, tyknięcie łapką, przekręcenie głowy, podskoki zawsze szczere. Przykład z ciebie brać należy, jeśli chodzi o zaufanie i wierność. Mój psie.

Błękitna para włoskiego amaretto kłębi się leniwie nad kremową filiżanką, rozciągając nienamacalnie wełniste włosy w nicość. Tekturowe kartony w gotyckie wzory dźwigają tony kartek niezbędnych i zapomnianych, pojedynczych i spiętych w skoroszycie. Z drewnianej herbatnicy zerka niewyspana Dama kameliowa: ziewa ukradkiem, nie mając możliwości zasłonienia ust, bo malarz nie ofiarował jej dłoni. Jedno pudełko w granatowo-czerwono-malinowe groszki z napisem: „Please always know that i love you more than anything else in the world”, drugie w kształcie pasiastego serca zwieńczone czekoladową kokardką z grubym szyciem na brzegach oraz przesłaniem: „happy day! hope your days full of happiness”. Powyżej kolekcja likierów w rozmaitych kształtem szklanych butelkach: jest nugatowy, z czarnej porzeczki, kawowy, migdałowy, o smaku orzecha laskowego. Puchaty dywanik, lustro dla próżności chwili. I ta cisza okraszona błogością, gdzie tylko Ja i moje fantazmaty, moje drobiazgowe postrzeganie. Widzę to, czego inni nie widzą, bo to spektakl prywatny, tylko dla mnie.Tam, za oknem.

Budyniowa kurtyna zaciera kontury krajobrazu pozornie wszechobecnego. Wianuszki znikomych listeczków niczym zielone gąsienice falujące zrzucanym odwłokiem. Zdezelowana ławka z wystającymi drzazgami to tratwa dla nieutulonych ramionami życia: przykładają głowę do twardej powierzchni, podkulając embrionalnie ciało, odurzeni przezroczystym płynem przelotnego szczęścia, które niszczy, ale czy bardziej niż oni? Oni częściej niszczą psychikę, potem organizm – ona zaczyna od organizmu, powoli wyszczerbiając mentalność. Kasztany w kłujących kaftanikach to poduszki na igły zmęczonej krawcowej muszącej ponad siły, by o 5.30, stukając zdartymi obcasami, wstąpić w paszczę osiedlowego spożywczaka po dwie kajzerki i butelkę mleka, masło sprzed tygodnia, a może już nie, zje się bez niego, tak bywa. Słońca brak, bo jeszcze księżyc-szfajcarski ser lub srebrna kula wróżki, udającej, że widzi twoją przyszłość. Kwiaty ponakrywały się płatkami jak katowany bezbronny, który minimalnie chce złagodzić ból niesprawiedliwych ciosów. Anteny to złowróżbne kruki rozpościerające ogromne skrzydła. Kominy – trony władców nieistniejących. Kiosk – monumentalny grobowiec faraona. Drzewo, to po prawej, młyn, tam kilogramy mąki na chleb, a syn młynarza nie chce dziedziczyć, bo woli usiąść nad brzegiem rzeki i grać na harmonijce. Pod ziemią jaskinie wysadzane brylantami. Za mgłą masa motyli, żab, borsuków, tęcza, koc, na nim kosz wypełniony jagodowymi babeczkami i ciepłym kompotem z mirabelek, para pogrążona w amoku walca angielskiego, wazony mieczyków, dalii, piwonii. Strumień, dzika ścieżka, flaming, żółw, hamak. Fura książek. Spokój ducha. Brak cierpienia. Życie za mgłą.

Sunie blady promień rozbijając skondensowaną osłonę, po czym odsłania pospolite blokowisko dnia powszedniego, dla wszystkich. Wrócę jutro, na spektakl dla mnie, jak co dzień.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Życie i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *