Z marzycielami jest tak, że jednocześnie mają i łatwiej, i ciężej. Łatwiej, ponieważ potrafią wykreować swoją wyobraźnią cudowne przestrzenie, wydarzenia, dialogi, które pozwalają im odetchnąć, uciec tam, gdzie nikt nie ma wstępu, usłyszeć to, czego prawdopodobnie nigdy tu nie usłyszą, wypowiedzieć niewypowiedziane, pokosztować realnie niedoświadczonego, w każdym momencie odgrodzić od tłoku, harmidru, udręk. Niestety jest też to ciężej, które stanowi brutalne zderzenie z codziennym rozgardiaszem, solidny trzask o podłoże hipokryzji, ordynarności, zmartwień, awantur, łez, tak strasznie odbiegające od wyidealizowanych obszarów, że owy błędny rycerz czuje się kompletnie zagubiony, bo zwykle cechuje go ponadprzeciętna wrażliwość, więc tęsknota za przebywaniem tam a nie tu odziewa się w szaty depresji.
Pisząc o marzycielu nie mam rzecz jasna na myśli osoby mającej jakieś marzenia, bo jakieś marzenia ma każdy z nas (i zapewne większość najchętniej zamieniłaby je na zrealizowane cele), lecz o tym, który patrzy oczami duszy, bo tam odnajduje wolność, tam czuje się naprawdę dobrze, ma wpływ dosłownie na wszystko – to jego strefa bezpieczeństwa, gdzie nic nie szokuje, gdzie panuje swoista harmonia, gdzie nowe sytuacje nie zaskakują w przykry sposób, ludzie nie zawodzą, gdzie nie trzeba zachowywać ostrożności, być w stanie ciągłego lęku, zawstydzenia lub sztucznego dopasowania. Marzycielowi źle w świecie korporacji, kręci się z niewygody, bo uwiera mu uczestnictwo w pogoni za materialnym szczęściem (cieszę się, bo mam nowy samochód – nota bene lepszy od sąsiada, o kurcze, podwyżka, zepchnę ze stołka), lecz za uczuciem szczęścia wewnętrznego pojmowanego jako pozytywna emocja, nienamacalna – ogólne zadowolenie z życia, błogość a nie stałe napięcie, że trzeba jeszcze i jeszcze (zachłyśnięcie urokami krajobrazu, uśmiechem drugiego człowieka, rześkim powiewem wiatru, kąpielom w jeziorze, dobrym słowem, stadem motyli czy sarną na polanie). Zazwyczaj marzyciele stronią od towarzystwa, bo wśród ludzi czują się zagubieni od niezrozumienia, kroczą więc samotnie ze swoimi ideałami. I tak idę sobie ja, nibychodnikiem, mijając niezauważone, błądząc ścieżką nieznaną im, a tak bardzo upragnioną przeze mnie…
Zamknięty
w pokoju z dzieciństwa
nadal marzę
za lepszym jutrem
tylko
nie wiem czy nie jest już
za późno
na takie myśli i marzenia?
Podsumował Cyprian Kamil Norwid, i zrobił to najlepiej.
Takie nieprzypadkowe rozważania pojawiły się u mnie po obejrzeniu „Amelii” w reż. Jeana-Pierre’a Jeuneta. I choć film jest z 2001 roku, co więcej zdobył powszechną aprobatę, to widziałam go dopiero teraz, mimo, że od dawna wiem o jego istnieniu. Myślę, że musiałam zdobyć odpowiednią dojrzałość, więcej zaobserwować, rozeznać się, zasłyszeć i doświadczyć, by nie zgubić się w fabule (lub co gorsza uznać ją za beznadziejną i wyłączyć nie dając jej szansy albo po seansie trwać w mylnym przekonaniu zmarnowanego czasu), pojąć faktyczny sens, odczuć głębię tej specyfiki. Tutaj trzeba odnaleźć pewną równowagę między dystansem a jego brakiem, naiwnością a powagą (chodzi mi o taką dziecięcą naiwność, na pograniczu z wyobraźnią, a zaznaczam to, bowiem czasem naiwność moich bliskich mnie przeraża, a może to nie naiwność, tylko głupia wiara, że wszyscy ludzie są dobrzy? No nic, będę głosem ich rozsądku), uruchomić całą paletę emocji, w celu uzyskania prawidłowej perspektywy w tej trochę baśniowej egzystencji, gdzie oczarowanie najdrobniejszymi rzeczami gra pierwsze skrzypce. A oczarowuje się, zamieszkująca w dzielnicy Paryża Montmartre, Amelia Poulain (Aundrey Tautou), córka oschłego, byłego lekarza wojskowego, Raphaëla Poulaina (Jacques Narcy), pracującego w uzdrowisku, który nie lubi sikania przy kimś, ludzi patrzących z niesmakiem na jego sandały, mokrych kąpielówek lepiących się do ciała, natomiast lubi odrywać płatami tapetę, ustawiać buty rządkiem i starannie pastować, opróżniać pudełko z narzędziami, czyścić je i wkładać wszystko z powrotem oraz nerwowej, niezrównoważonej, nadpobudliwej nauczycielki, Amandine Poulain (Lorella Cravotta), nie znoszącej pomarszczonej skóry na palcach po kąpieli, odciśniętych rankiem na policzku śladów po pościeli, dotyku ludzi, za którymi nie przepada, zaś uwielbia oglądać kostiumy łyżwiarzy w telewizji, froterować parkiet, chodząc w suknach, opróżniać torebkę, czyścić ją i wkładać wszystko z powrotem. Zagubiona w tych dziwactwach mała Amelia chciała się czasem przytulić do ojca, a z tych tłumionych emocji waliło jej serce, toteż uznał on, że córka cierpi na potworną wadę, uniemożliwiającą uczęszczanie do szkoły, w skutek czego pobierała edukację w domu, coraz bardziej izolując się od świata. Dziewczynka, bezsprzecznie przekonana, iż wszelkie katastrofy są spowodowane tym, że robi zdjęcia tanim aparatem, nie ma przyjaciół (wyjątek stanowi złota rybka o imieniu Kaszalot) ani rodzeństwa, o które kiedyś poszła modlić się wraz z rodzicielką do Katedry Notre-Dame, co skończyło się tragicznie, gdyż matka zginęła (spadła na nią samobójczyni) – to wydarzenie jeszcze bardziej oddaliło ją od Raphaëla, który zamknął się w sobie, poświęcając czas ukochanemu krasnalowi ogrodowemu. Amelia, już jako dorosła kobieta, jest kelnerką w barze „Brasserie”, u Suzanny (Claire Maurier), serwującym szybkie dania, nie posiada mężczyzny (ma za sobą kilka nieudanych epizodów), ceni drobne przyjemności: lubi chodzić do kina, by rejestrować pogrążone w mroku twarze, na targ, by zanurzać rękę w worze wypełnionym ziarnami, puszczać kaczki w Kanale Świętego Marcina, rozbijać skrystalizowany cukier na crème brûlée, zadawać sobie niemądre pytania. Samotna egzystencja bohaterki ulega nagłej zmianie dnia 30 sierpnia 1997 roku, kiedy to wstrząśnięta informacją o śmierci Księżnej Diany, upuściła korek od perfum; potoczył się pod wannę, a gdy go szukała natrafiła na zardzewiałą, metalową puszkę ze skarbami dzieciństwa poprzedniego właściciela (życie jest dziwne… w dzieciństwie czas wlecze się i wlecze a potem nagle człowiek ma 50-lat. Wszystko co zostało z dzieciństwa mieści się w zardzewiałym pudełku), którym po skrupulatnych poszukiwaniach okazuje Dominique Bretodeau (Maurice Bènichou) – zostawia mu je w budce telefonicznej, dzwoniąc anonimowo z tej sąsiedniej, by mieć sposobność ujrzenia reakcji – zaś jego czarujący uśmiech motywuje ją do potajemnego uszczęśliwiania innych, co daje jej wrażenie harmonii, upraszcza obraz bytu, więc: przeprowadza niewidomego przez ruchliwą ulicę i przez chwilę opowiada mu co mijają, co dzieje się wokół, kradnie ojcu krasnala ogrodowego i co jakiś czas przesyła mu jego fotografie z różnych zakątków (czym chce mu unaocznić, że musi zacząć robić coś dla siebie), swata koleżankę Georgette (Isabelle Nanty) z wiecznie zerkającym na nią nieśmiałym Josephem (Dominique Pinon), dorabia klucz do mieszkania wstrętnego posiadacza miejscowego bazaru, Pana Collignona (Michel Robin), który stale poniża młodego pracownika, Luciena (Jamel Debbouze), gdzie zamiast pasty do zębów kładzie krem do stóp, soli alkohol, przestawia zegarek, zamienia żarówki na słabsze, sznurówki w butach na dwie różne, numer mamy na ten do zakładu psychiatrycznego, klamkę tył na przód, przesyła kasety „malarzowi ze szkła” (zmaga się z łamliwością kości), Raymondowi Dufayelowi (Serge Merlin), demonstrujące radość pokrzywdzonych przez los ludzi, umieszcza na ścianie budynku cytat: Bez Ciebie dzisiejsze wzruszenia byłyby tylko martwym naskórkiem dawnych uniesień, pochodzący z książki niespełnionego pisarza Hipolito (Artus de Penguern), w imieniu niewiernego męża, który zginął w wypadku samochodowym, fabrykuje list do pogrążonej w żalu sąsiadki Madeleine Wallace (Yolande Moreau), nadmieniając, iż dawno zapodział się w katastrofie samolotu rozwożącego pocztę, w którym wyznaje silne uczucia, przepraszając za popełnione błędy, w końcu odsyła album ukochanemu nieznajomemu, Nino Quincampoix (Mathieu Kassovitz), który wkleja do niego wyrzucone i podarte zdjęcia, rozwiązując również nurtujący go sekret mężczyzny nagminnie się w nim pojawiającego (według niego to zjawa z zaświatów, a to po prostu konserwator automatów), niestety sama nie potrafi się do niego zbliżyć – tutaj przychodzi jej na pomoc malarz, uzmysławiający jej, że ona nie ma kości ze szkła, zatem może się zmagać z życiem, a szczęście jest jak Tour de France – długo czekasz, a potem chwila i go nie ma. Kiedy się zjawia, trzeba je łapać. I złapała, gdyż dobro zatoczyło koło: wysłane przez nią – WRÓCIŁO.
Film naturalnie polecam wszystkim, którzy jeszcze go nie oglądali, ale też tym, którzy uznali go za fatalny, by jeszcze raz prześledzili tę przyozdobioną subtelną groteską magiczną historię wyalienowanej dziewczyny, z dziecięcą dociekliwością, przemierzającą ulice urokliwego Paryża, w rytmie ambrozyjskiej melodii, bo prawdopodobnie zmienią zdanie, gdy spojrzą inaczej, bardziej przenikliwie.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/14/16/31416/7515197.3.jpg
źródło ilustracji: http://files.umwblogs.org/blogs.dir/10/files/2008/03/amelie2.jpg
źródło ilustracji: http://paulinawnuk.com/wp-content/uploads/2013/02/ameliacremebrulee.jpg
źródło ilustracji: http://www.savetherobot.com/articles/images/amelieUmbrella.jpg
źródło ilustracji: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/ef/3e/c5/ef3ec5322f1e6073c5e08724de98d584.jpg