Wrzesień i to 1, czyli historycznie nieprzyjemny, bo na kartach wojenny, ale w personalnym nie społecznym albumie wspomnień też kłuje, swoiście przeszkadza, bowiem na każdym etapie edukacji był dniem, w którym podejmowałam złą decyzję, potem z sumiennym szaleństwem ją realizowałam, zawsze.
Szkoła. Obdrapane mury, popisane sprayem ściany i toaleta z brudną kabiną prysznicową, za nią parapet do dziewczyńskich plotek, rząd skrzypiących drzwi w połowie pozbawionych zamków, wstrętne, szpitalnie białe, obszczerbione kafelki, linoleum na starej wylewce, 5 z fizyki za paprotkę w doniczce (i podwyższenie pod biurko w tejże sali, by mieć oko na ściągających), przytulanie do kaloryfera zimą, siedzenie po turecku na korytarzu, łososiowa farba (która okazała się różową), sprzątanie świata, pieczenie gofrów, szycie kostiumów na różne występy, praktycznie ostatni numer w dzienniku, znienawidzona geografia i bezlitosny niemiecki, żelki na krechę w sklepiku, pójście do salki tenisowej (by uniknąć grania w kosza/nogę/ręczną/najgorsząnaświecie siatkę), oglądanie katalogu z AVONU w trakcie lekcji, „dmuchanie Ani” (o fantoma chodzi, na nim naukę udzielania pierwszej pomocy), podpowiadanie, szeptanie, wycieczka rowerowa nad wodę, świetlica środowiskowa, ohydny krawat w kratę z emblematem szkoły, smerfowe koszule (nosiłam czarną – nie poddałam się systemowi), szlachetne popiersie wieszcza na dziedzińcu, wizyty u pielęgniarki po krople żołądkowe oraz Ibuprom (i dyskusja, że tylko on pomaga, nic więcej), wypady do herbaciarni na okienkach, dyskoteki, by pogadać, niecierpliwe oczekiwanie na dzwonek, nigdy niekończące się schody, nowe znajomości, sprawdziany, kartkówki, odpytywanie, prace domowe, rozprawki, egzamin gimnazjalny, matura to bzdura, i tym podobne rzeczy, przeważnie fajne, bo ja naprawdę lubiłam chodzić do szkoły, trafiałam na świetnych ludzi i nauczycieli (no były rzecz jasna wyjątki, ale obejdzie się bez odgrzebywania), uczyć się wprost uwielbiałam, no i to mnie trochę zgubiło, bo z perspektywy czasu wiem, że czasem mogłam odpuścić, poukładać wartości inaczej, rozsądniej, dostać 3 z nielubianego przedmiotu, ale w zamian pójść na lody/spacer/koncert – COKOLWIEK – i mieć wspomnienia, do których tak przyjemnie się wraca. A ta 3? Ta 3 gdzieś by tam zginęła, wśród pozostałych ocen, kompletnie nie zmieniając mojej przyszłości.
Bo człowiek dopiero wraz z upływem lat zaczyna rozumieć, co jest ważne, a co nie, kiedy należy, a kiedy można odpuścić – życie weryfikuje, niestety czasu cofnąć się nie da.
I za oknem noc, złote liście sypią się z drzew, a ja tak bez sensu wkurzam się na siebie sekretnie, popijając gorącą kawę, tymczasem na talerzyku, tuż obok, piętrzą się marchewkowo-owsiane pralinki w orzechowej posypce – warte grzechu, warte.
Przepis na marchewkowo-orzechowe pralinki owsiane (10 sztuk) (Przepis pochodzi z bloga: http://more-food-love-and-life.blogspot.com/)
Składniki:
- 50 g płatków owsianych
- 100 g marchewki (startej na drobnych oczkach)
- 30 g masła orzechowego
- 1 łyżeczka syropu z agawy
- 1/3 łyżeczki cynamonu
- orzechy włoskie (zmielone)
Sposób przygotowania:
Płatki owsiane zalać wrzątkiem, przykryć i odstawić do wchłonięcia, po czym dodać startą na drobnych oczkach marchewkę, masło orzechowe, syrop oraz cynamon – wymieszać. Z powstałej masy uformować kulki, a następnie obtoczyć je w zmielonych orzechach włoskich. Przechowywać lodówce.