Ostatni dzień weekendu. Powszechna szarość nieba (antracyt po platynę) zdominowana przez blask jesiennego słońca, nadającego mu plamy błękitu. Ciepły chłód – tak typowy dla tej pory roku, przeze mnie uwielbiany. Wiatr niesfornie po nosach łaskocze, nakłuwając zmrożoną szpilką. Wróbelek z nakrapianymi skrzydełkami nieśmiało zerka zza krzaczka. Po deszczowej sobocie bezskorupowe ślimaki nonszalancko rozwielmożniły się na chodnikach, kompletnie nie schodząc z drogi – graj z nami w klasy człowieku: na śmierć i życie. Krajobraz oszalał, próżnie strojąc się w soczysty pomarańcz brzoskwinią, miodem, rudością, tycjanem a również koralem naznaczony i brązy wszelakie (jest miedziany, orzechowy, kasztanowy, brunatny, cynamonowy, hebanowy, jest też beżowy), nie zapominając o całym wachlarzu żółtego: od bijącej po oczach cytryny, poprzez nie mnie rażącego kanarka, bardziej stonowany bursztyn, mdłego banana i zgaszoną słomkę, ale i zieleń się przedziera ze swoim malachitem tudzież szmaragdem, i czerwień w odcieniu szykownego wina czy pudrem maźniętego zawstydzonego policzka niedoświadczonego podlotka.
Ciepły koc zrzucam, potem jeszcze grubszą kołdrę. Rolety podnoszę, by zerknąć czy świat nadal istnieje, a gdy się upewniam, że to jeszcze nie czas na ostateczne, zalewam wrzątkiem 2 porządne kubki z aloesową herbatą posłodzoną płynnym miodem, dla równowagi kładę na tafli plasterek surowej pigwy. Z dłoni podaję w dłoń. Pijemy w sennym milczeniu, które w żaden sposób nie wadzi, bo wspólnie milczeć także należy umieć, to ogromna sztuka – potrafimy. Śniadania skrajne spożywamy, lecz nikt nikomu nie wytyka, nie moralizuje, że tutaj jajka na martwym bekonie, a tu nasiona na talerzu nieomal kwitną, bo każdy za siebie i własne sumienie. W tle Dzień Dobry TVN z informacjami, nowinkami, sensacjami, pogodą i sugestiami – My sugerujemy sobie Katowice; może niezbyt urokliwe, ale ze smaczną kawą.
Podróż przebiega szybko, bo suniemy pustymi ulicami – parkujemy we wspomnianym kiedyś miejscu (ono po prostu na Nas czeka, z oddali merda przerywanopasiastobiałym ogonem). Idziemy. But w but: na męskich cholewach i damskiej 15centymetrowej platformie (wygodne). Na moje nogi ażurowe rajstopy naciągnięte, więc czuję się fajnie (mimo prywatnego buntu na niepojęte ścieżki Losu). Drzwi same się rozsuwają, niemo wrzeszcząc o ofertach sezonowych i promocjach. Pasaż handlowy przemierzamy pochłonięci rozmową o tylko Nam wiadomym. Mijamy sieciówki, sklep z eko żywnością, wyroby tradycyjne. Schody. Prosto. Zakręt. Stoi: COSTA COFFEE – KAWIARNIA Z SERCA LONDYNU niezbyt zapełniona ludźmi (to za każdym razem mnie cieszy). Odgrodzona parawanem niewysokich balustrad, ze skromną ilością stolików, potężnym ekspresem, filiżankami na różne rodzaje, jedną ladą z owocowymi musami, lemoniadami, wodą z gazem i bez, miodowo-owsianymi batonikami, witryną chłodniczą z blokiem czekoladowym, szarlotką i sernikiem. Zagarniamy menu – moment wyboru, cisza, bo skupienie: pistacjowo-migdałowa latte i miętowa herbata z suszonym jabłkiem oraz laską cynamonu, obie duże. Czekamy ze spokojem w sercach, duszach i umysłach. Wjeżdżają i… O ile herbata podana jesiennie i ślicznie, o tyle kawa w WAZIE NA ZUPĘ, co bezwzględnie nie odpowiada tej z obrazka; w rozchodzącej się na kształt dzwonka wysokiej szklance (bowiem przede mną szeroka miska z dwoma uchwytami). Patrzę. Przyglądam się też uważnie mlecznej piance, szukając pistacjowego pyłu ukazanego na fotografii – NIE MA. Boję się. Boję się podnieść do ust i przechylić, by zawartość nie znalazła się na czarnej satynowej sukience. Wzrokowy zawód. Kilka rozczarowanych westchnięć, ugłaskanie świadomości, że nie opakowanie, lecz wnętrze (co tutaj średnio się sprawdza, bo jakże miło delektować się aromatycznym naparem podanym elegancko, nie swojsko), konsumpcja pianki srebrną łyżeczką (pistacje były na dnie, w kawałkach) i pierwszy łyk przez słomkę: pyszna. Wypiłam: smakowo i towarzysko usatysfakcjonowana; tylko ta waza – koszmarna.
Powrót jakich w życiu wiele, bo ciągle gdzieś się bywa i skądś wraca (od najbardziej banalnych po wyszukane, chciane i niechciane, konieczne oraz nie, przygodne bądź planowane, miłe lub okrutne); i My wracamy, swoim tempem, nie dając się zbiorowemu pędowi. Otoczeni polami kukurydzy z filmowymi domkami i krzewami dzikiej róży. Wysiadamy na chwilę w zalesionej scenerii, by złapać ostatnie promienie jesiennego słońca. Przysiadam na kamieniu, rozważając o tym i o tamtym, świat z jego zasadami mając w nosie. Bo trzeba posiadać swój kawałek przestrzeni, jego piękno tworzyć z kimś – Mój jest po drugiej stronie obiektywu, pił tę ładniej podaną herbatę 😉