Niedziela jakich niewiele, bo każda inna – grunt, żeby człowiek pozostał ten sam. Pada. Deszczem zacina niemiłosiernie, z chamskim wiatrem rozwiewającym włosy i mrożącym policzki, ale istota ludzka (choć często wstyd nią być) starsza to w decyzjach mądrzejsza, więc czapka naciągnięta na uszy, szalik owinięty podwójnie wokół szyi, rękawiczki na dłoniach, but cieplejszy, płaszcz zimowy jesienią – w drogę. Prosto, prosto, w prawo, ponownie – przystanek KAWA (ogromna szklanka cudownie gorącej; z karmelem na spodzie i wierzchu, pianki prawie połowa), by żyło się nie lżej, lecz przyjemniej, jednak żadna chwila nie trwa wiecznie, przeto do przodu, byle nie w miejscu. W tle własnych myśli przerażająco aktualna „Hipisówka” Kobranocki: zwykły fałsz, że co masz to pływanie, to żegluga z dziurą w łodzi… Głupi pech i lęk klech na głupotę, na durnotę przekuwany. Wiara w cud, mrowie złud, które ty opłacasz swoją mrówczą pracą, dokąd pójść, zewsząd gnój zwykły znój, za który nigdy nie zapłacą.
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=4uH_bSWHl5U)
Cukierek, w kształcie szklanej butelki coca-coli, wypełniony strzelającą oranżadą. Krajobraz ze sztucznie murowanego zmienia się na utkany dłonią Natury. Sine niebo, z pomarańczową koronką, wyraźnie oddzielone zielonym pasem traw. Brzęczą krzyżyki na prawym przedramieniu. Jego stopa wystukuje rytm, mimo że uparcie temu zaprzecza. Rozmokłe liście przyklejone do jezdni. Cel, czyli Muzeum Zamkowe w Pszczynie (który jak to z zamkami bywa zmieniał właścicieli: książęta opolsko-raciborscy, opawscy, cieszyńscy, ród Promnitzów, książąt Anhalt-Köthen-Pless oraz Hochberg von Pless, w efekcie czego był też wielokrotnie przebudowywany) coraz bliżej. Zaskakująco blisko, kiedy odpłynie się w świat refleksji. Darmowy parking, bo poza sezonem. Brak parasola.
Przed Nami rozpościera się romantyczny park w stylu angielskim, toteż wkraczamy jakoś tak bardziej dostojnie. Idziemy schronieni pod drzewną markizą, wzrokiem ogarniając te wszystkie ławki i krzewiki. W oddali dostrzegam staw ozdobiony kaczkami – zatrzęsieniem kaczek – tam później. Docieramy na tyły budynku (po drodze, ze strzałek informacyjnych, dowiadując się, iż nieopodal jest także godna uwagi Zagroda Żubrów, Książęca Bażantaria i Dwór „Ludwikówka”), sadząc, że to przód, wobec tego wejść się nie da, ale jeszcze tego nie wiemy – dowiadujemy się w najprostszy sposób: nie wchodzimy. Szukamy dalej, niespiesznie okrążając dumne zamczysko, po cichutku wdychając strzępy historii i za tę niewzruszoną cierpliwość są drzwi, które klamką otwieramy i jesteśmy. Ludzi sporo, jednak Oni czekają na przewodnika – My dzisiaj zwiedzamy indywidualnie. Kolejka do kasy niezbyt duża, sprawnie się przesuwa, bilety do Wnętrz XIX i XX wieku zakupione [bo można jeszcze poznawać: Zbrojownię (usytuowana w gotyckich piwnicach, gdzie została zaprezentowana broń zaczepna, ochronna, myśliwska, sportowa i pojedynkowa, a także europejskie oraz orientalne uzbrojenie z okresu od XVI po początek XX wieku), Gabinet Miniatur (zbiór miniatur, sylwetek, płaskorzeźb, szkiców, portretów do tej pory przechowywanych w muzealnych magazynach), Znane i nieznane (najcenniejsze zabytki które w przeszłości były kluczowe i zaprezentowanie obiektów pozyskanych w ostatnich latach), Galeria Portretów (ponad 60 obrazów uzupełnionych grafikami, rzeźbami i innymi eksponatami, składającymi się na galerię przodków, ocalonych przed rozproszeniem i zniszczeniem), Sala Polska im. Księcia Józefa Poniatowskiego (jej trzon stanowią okazy z dawnych lwowskich zbiorów kolekcjonerki Heleny Dąbczańskiej, elementy kolekcji Baworowskich oraz dary przekazane przez prof. Zdzisława Żygulskiego; są tu chociażby lustra, żyrandole, stoły), Stajnie Książęce], bowiem tylko i aż to postanowiliśmy obejrzeć. Niema ekscytacja razy tysiąc zgaszona łańcutowym koszmarem filcowych kapci wielokrotnego użytku (tym razem miałam możliwość uwiecznić je na fotografii), od których tym razem ratuje mnie maszyna z takimi szpitalnymi, foliowymi, w barwie brzydkiego niebieskiego. Wrota otwieramy. Wstępujemy.
Wnet zakochuję się w etażerkach, łożach z baldachimami wypełnionych przepięknie wyszywaną pościelą, poobijanych wspaniałymi tkaninami kanapach, krzesłach, stoliczkach, świecznikach, kryształowych żyrandolach, zwierciadłach, wazach, balkonikach, schodach paradnych, które próżnie żałuję nie są moimi. I tak wzdycham sobie potajemnie do przedmiotów, oglądając gabinety, sypialnie, salon muzyczny, jadalnie, bibliotekę (mam nadzieje, że ta skromna ilość książek, to po prostu uratowane egzemplarze), pokoje gościnne, bilardowe i marzę, że może kiedyś to Ja będę niczym osławiona Księżna Daisy (czyli Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless) chadzać po własnym parku z przydrożnymi lampami, uroczymi stawami i garbatymi mostami, podziwiając odbijające się słońce od stawowej tafli, gdzieś na boku sypiąc kukurydzę, płatkami owsiane, orzechy otaczającym ptakom. Z tych fantazji rozbudza mnie widok szatni, gorzko oznajmiając, że koniec, że pokoje nie moje, nie moja porcelana i nie moje kominki. Ale moje wspomnienia 😉
Foliowe obuwie wyrzucone do kosza. Ciepłe okrycia pozapinane. Obcasy stukają. Wracamy spokojnym spacerkiem poprzez zalesiony dziedziniec. Przyrodnicze ochy i achy, bo muśnięte magią widoki wprost zapierają dech w piersiach. Zerkam w lewo, w prawo, nie patrząc pod nogi, że na tych mostkach tak ślisko – zwyczajnie się zachwycam i masz ci los: na jednym złośliwie się poślizgnęłam, ale… Jego ramię uratowało mnie od bolesnego upadku 😉