Pląsam się między promieniami wczesnoporannego słońca, mając wrażenie wyłączności świata, bo patrzę wokoło ciemnymi oczami i poza białym motylem, z gracją przecinającym mi drogę, nie widzę nikogo. Na lewo dziki lasek poprzysłaniany zielskami, pośród których wybija się jaskrawożółty wrotycz, urokliwa dziewanna i skupiony w baldachach barszcz zwyczajny, na prawo maruna bezwonna (długo mylona przeze mnie ze stokrotką łąkową), błękitne chabry, pudrowy ślaz piżmowy, delikatny kąkol, kuliste różowe koniczyny i uwaga: RUMIANEK BEZPROMIENIOWY – jego nazwę odkryłam niedawno (przekopując cały atlas ziół i chwastów polnych), mimo że od lat się na niego natykałam, jak rósł sobie cichutko, bliziutko ziemi, nierzadko na poboczu chodnika:
źródło:http://3.bp.blogspot.com/-o12aRUZkAWA/VINpcSiJQCI/AAAAAAAATkg/k3mpnGoCvE4/s1600/DSC06288%2Brumianek%2Bbezpromieniowy.jpg
Lubię polne rośliny: ich wolność i bezpretensjonalne piękno.
Chmury na niebie są tak gęsto stłoczone, że przypominają bitą śmietanę, pryśniętą z dużego dozownika na całą masę kolorowych lodowych kulek, poukładanych w fikuśnym pucharku, w pastelowej kafeterii. Letni wiatr czcigodnie głaszcze najdrobniejsze listki, wprawiając je w misterne drżenie. Po wczorajszym deszczu nie została nawet jedna mokra plamka, ale gdzieś tam, w oddali, granat nieba obiecuje kolejny seans; być może z hukiem błyskawicy w tle?
Cienie i blaski. Cisza i trzaski. Prawda i maski.
Kupuję kartonik słodko-kwaśnych malin, które w trakcie niezmiernie smutnej lektury, tak dla uzyskania chwilowej równowagi, przepijam piankową kawą.
Tą lekturą jest powieść „Nazywam się Cukinia” autorstwa Gillesa Parisa, którą bez zastanowienia zagarnęłam z księgarnianej półki, bo bardzo pragnęłam zobaczyć powstałą na jej podstawie animację, wszakże puszczano ją zbyt wcześnie, bym mogła zasiąść na którymś z obitych rubinowym pluszem krzeseł. Teraz już mam: przeczytałam i przeżywam, a przy najbliższej okazji obejrzę.
To naprawdę gorzka historia opowiedziana z perspektywy 9-letniego Ikara, sympatycznie określanego Cukinią, o niechcianych, niekochanych, okrutnie skrzywdzonych dzieciach, które z powodu nieodpowiedzialności, oziębłości, bestialstwa dorosłych znalazły się w schronisku Pani Papineau (Genevieve), usytuowanym nieopodal Fontaineblau. Gdy chłopiec był niemowlakiem, ojciec poszedł w świat z jakąś „głupią gęsią”, co w połączeniu z trwałym urazem nogi, uniemożliwiającym podjęcie pracy, wpędziło matkę w nałóg alkoholowy, w efekcie którego stała się i agresywna i obojętna (całymi dniami ogląda durne seriale, sączy piwo, utyskuje na mężczyzn i słucha piosenek Celine Dion), pozostawiając zaniedbanego zarówno fizycznie jak i emocjonalnie syna samemu sobie. Niestety, w wyniku nieszczęśliwego wypadku, traci również ją i w ten oto sposób, poznając po drodze miłego policjanta Raymonda, dołącza do doszczętnie w sferze psychicznej, cielesnej i seksualnej poranionej, nawet zaburzonej gromadki, do której należy również konfliktowy Simon (rodzice zaćpali się na jego oczach), zalękniony, płaczliwy, trwający w wiecznym poczuciu winy, moczący w łóżku Ahmed (ojciec za napad na bank i uprowadzenie właściciela siedzi w więzieniu), uciekający w jedzenie i zwracanie pod względem zdrowotnym na siebie uwagi Julien (Jujuba) (matusia zostawiła go, bo postanowiła szukać wrażeń, kochasiów i bogactwa w Peru), stale ssąca kciuk i zasłaniająca twarz włosami Alice ( była bita i przywiązywana do kaloryfera), milcząca, dłubiąca w nosie Beatrice (tatuń molestował ją seksualnie), Antonine i Boris Chafouin (rodzice zginęli w wypadku samochodowym) oraz rozedrgana, ale dziarska Camille (głodzona, słownie poniżana, wykorzystywana do pracy przez wstrętną ciotkę Nicole – „opiekuje się” nią, czerpiąc z tego korzyści finansowe, po tym, jak sadystyczny ojciec zabił prostytuującą się matkę, potem sam utopił się w Sekwanie). I chociaż nad latoroślami czuwają opiekunowie, ofiarowując im multum atrakcji, wyjazdów, imprez, ale też obowiązków i nie pozbawionych konsekwencji rozmów: Rosy, Charlotte, Pauline, Yvonne, Gerard, Paul i Łysa Pała, to nie są oni w stanie zapewnić im stabilizacji, jaką daje pełna, niedysfunkcyjna rodzina; brak im tego ciepła, zainteresowania, troski, akceptacji, cierpliwości, po prostu uczucia skierowanego do każdego z osobna (są właśnie jak te przydrożne chwasty, o których istnieniu się wie, ale w gruncie rzeczy nikt jakoś specjalnie się nad nimi nie pochyla). Jednak mimo wszystko te dzieciaki starają się jakoś posklejać dostępną rzeczywistości, funkcjonować w niej, nawiązywać przyjaźnie, nabierać zaufania, doszukiwać pozytywów: może trochę naiwnie, czasem zbyt dosłownie lub ironicznie tłumacząc świat dorosłych, ale nigdy do końca nie tracąc siły, sprytu, prostoty, poczucia humoru oraz nadziei na lepsze jutro.
„Nazywam się Cukinia” to wyzbyta banałów, podejmująca ciężką problematykę, choć napisana nieskomplikowanym językiem, wzruszająca pozycja, także, mając świadomość, że tak się dzieje, że dorośli i to rodzice potrafią zgotować własnym pociechom istny koszmar -wkurzająca, przygnębiająca, wprawdzie chwilami humorystyczna, a na pewno mądra i głęboka, zapadająca w pamięć… na długo, na zawsze.
A na koniec kilka cytatów, które szczególnie ujęły mnie za serce:
Odkąd byłem zupełne mały, chciałem zabić niebo, z powodu mojej mamy, która często mi powtarzała: Widzisz, to wszystko tam, na górze, przypomina nam, że my tu, na ziemi, jesteśmy niczym. Życie, Cukinio, jest jak to szare niebo, pełne cholernych chmur. Zsyła nam same nieszczęścia.
Czasem pytania bolą.
Po co opowiadać historie o aniołach, które czuwają nad dzieckiem, jeśli się nie wierzy, że mogą do nas przyjść? Czasami trzeba by potrząsnąć dorosłymi, żeby obudzić dziecko, które w nich śpi. Jak na nich patrze, to wcale nie mam ochoty dorastać.
Nie mamy domu i jesteśmy jak ci nomadzi, ciągle byśmy chcieli go znaleźć.
Po co mieć rodzinę, jeśli i tak nikt nie ma czasu się tobą zająć i kochać cię?
Ty widzisz wszystko, jakby zawsze świeciło słońce (…) Ze słońcem jest człowiekowi lepiej, niż kiedy pada i błyska się, i grzmi.
Jak człowiek nie pyta, to nie może wiedzieć wszystkiego.
Jeżeli się czegoś boimy (…) nie możemy tracić ducha, bo inaczej będziemy się bali wszystkiego przez całe życie.
Łatwo mówić, że Fontaines jest więzieniem, kiedy nie próbuje się przepiłować krat i wydostać się na wolność. Z dorosłymi jest tak samo. Same znaki zapytania i pytania bez odpowiedzi, bo wszystko zamykają w głowie i o niczym nie mówią. I potem te wszystkie nigdy niepostawione pytania widać na ich twarzach, bo są smutni i nieszczęśliwi. Zmarszczki to są właśnie takie pojemniczki na nigdy nie postawione pytania, i z czasem jest ich coraz więcej i robią się coraz głębsze.
No bo kim my jesteśmy? Trzymamy się razem, porozumiewamy się bez słów, czytamy sobie z warg albo wymyślamy własny język, wszyscy są ze sobą związani, i wasze odejście jest trochę jak bila w kręglach: jedno uderzenie i wszystko się wali. Teraz próbujemy się pozbierać.
Nareszcie czuję na skórze ciepło słońca. Podnoszę głowę do góry: niebo jest niebieskie, nie ma ani jednej chmurki. Wszystko jedno. Już nie chcę zabić nieba. To, co najpiękniejsze, znalazłem na ziemi.