Miewam złe myśli. Bardzo złe. Czuję się jak psychol. Wiatr rozdmuchuje słońce, a chmury martwo stoją na niebie. Uciekam w ciszę i bezludzie. Irytuje mnie najdrobniejszy szmer; tylko stukot starego pociągu koi zmysły. Dławię się wspomnieniami, więc ich unikam. Rzeka płynie – ja nieruchomo tkwię na moście i zanurzam wzrok w przymglonym bezkresie. Obok smolisty gawron niemrawo dźga suche okruchy. Przełykam cierpki smak bólu przepleciony niewygodą myślenia. Roztrząsam. Wściekle się nie zgadzam, egoistycznie. Jestem jak nasączona spirytusem wata: taka lekka z osłabienia, a jednak ciężka od przeżyć. Gdzieś tam toczy się pełna harmidru doczesność, do której od zawsze nie należę. Wypełnia mnie gniew i rozgoryczenie. Mam ochotę wrzeszczeć i rwać włosy z głowy, ale wiem, że na nic się to nie zda. Nie zmienię. Mogę tłuc głową w mur, wszakże raptem rozbiję czoło – jedyną odpowiedzią będzie echo. Nie szukam wyjaśnienia, lecz nie wyrażam zgody. Cała się buntuję: drżę z oburzenia, choć milczę, topię we łzach, choć nie płaczę. Jesteś Ty, więc dla Ciebie muszę decydować się na uśmiech.
Przy drodze sprzedają jagody i poziomki. Wypuszczają papierosowy dym. Lakierem do paznokci hamują puszczone w rajstopach oczko. Stukają obcasami – też stukam. Wracam do domu po kilku głębszych oddechach, wyszukując wzrokiem schowane w trawach białe, promieniste kwiaty chrzanu, baldachogroniaste kulki purpurowego łopianu i zielone kłącza perzu – na tym się koncentruję, by nie popaść w obłęd.
Zamykam drzwi, ściągam bluzkę i nakładam lżejszą, w tle słyszę
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=1qWz4KDqDLg)
Krzewy sino-bladych róż
Obok nich otwarta ziemia woła
Aby wejść, zasypać się i stanąć
Jak one nieruchoma
(…)
Taniec myśli uporczywych trwa
Powracają echa dawnych pragnień
Kochać dziwnych cieni nie ma czasu
W lawinie kolejnych zdarzeń
Dzisiaj łzom powierzasz znów
Sekret ciszy swego zapomnienia
Ból tak zimny jak wygasłe słońca
Radości i marzenia
Orchidea na dłoni
Na sercu polny mak
Pamięć za wiatrem goni
Do ucha szepce żal
Idę zaparzyć kawę. Do szklanej miseczki wsypuję garść słodkawych czereśni. Biorę tę z wierzchu do ust i zanurzam w pieprznych recenzjach zjawisk współczesnej kultury lustrowanych oczami Doroty Masłowskiej (następną pozycją tej autorki, cierpliwie albo i nie, czekającą w mojej biblioteczce na swoją kolej jest: „Kochanie, zabiłam nasze koty”), która w zawartych w książce „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” felietonach publikowanych w latach 2013-2016 w magazynie o kulturze Dwutygodnik.com kąśliwie, szyderczo, prześmiewczo, ale z nieodłącznie podszytą nadwrażliwością o nich właśnie opowiada; a że opowiada językiem genialnym, to odczuwam wewnętrzny przymus nie opisania, lecz przytoczenia dosłownych fragmentów, które szczególnie mi się spodobały.
Autorka z sentymentem cofa się do lat minionych: w witrynach dawnych zakładów rzemieślniczych kisły wśród pradawnych firanek jakieś tajemnicze, zdekompletowane artefakty, porzucone rekwizyty umarłych światów. To był magiczny moment, jakieś zawieszenie, urbanistyczny i cywilizacyjny suspens. W tej wypalonej, aunijnej rzeczywistości coś było bardzo poetycznego, wielomównego (…) Potłuczone kulami, oszczane mury gadały, wygadywały świństwa, klęły przysłonięte kartonami okna i szalone śmietniki; wszystko prosiło się o domysły, dopowiedzenia!, zahaczając o zebrane w albumie Mikołaja Długosza „Latem w mieście” widokówki, które unaoczniają, iż polska brzydota staje się marką dużo pewniejszą i bardziej rozpoznawalną niż polskie drogi, a na pewno niż polska gościnność. Jej akcje świetnie radzą sobie na europejskich, a kto wie czy nie ogólnoświatowych rynkach. Znakami rozpoznawczymi naszej architektury są pomalowany na różowe pasy zielony blok wyrastający z gotyckiej katedry, Biedronka w starożytnej świątyni, dziury po kulach w tynku i reklama wielkoformatowa na tysiącletnim dębie, nierzadko przedstawiająca piersi. Lata traktowania przestrzeni publicznej jako przestrzeni niczyjej sprawiły, że wizualny chaos jest już nie do rozszyfrowania, palimpsest estetycznych wtop nie do rozwikłania, węzeł gordyjski chybionych, pozbawionych szerszego planu decyzji ani nie do przecięcia, ani nie do przyjęcia. Jak w lustrze odbija się w tym wszystkim polska schizofreniczna dusza, złamana przez wojnę i komunizm, zdemoralizowana przez strumień unijnych pieniędzy; chytra, obrotna, anarchiczna, a nade wszystko lubiąca przebudować ze szwagrem chlewik na piramidę, a piramidę na chlewik i jakby otrząsa ze wstrętem na myśl o tych dzisiejszych, obfitujących w „permanentne promocje” (tu krytykuje Black Friday – Nowe święto niczego, nowa gorąca data w eukemenicznym kalendarzu bezsensownych zakupów), „rozsprzedaże”, „labiryncje”, „nienaturalnie namnożone przedmioty”, „pokawałkowane gadki szmatki”: niedojedzone kebaby, podekscytowane słowotoki spikerów, telemarketingowe blefy, dowcipasy o wrednych teściowych, czknięcia tramwajów, kotłowaniny, westchnienia, fermentacje, żywność bio, manufaktury naleśników, wyrostków, pijaków, jedzących gluten, witryny pełne rajstop i biustów, lampy z frędzlami, filcowe kapelutki z dzwoneczkami, kipiące sukienki sylwestrowe, ujadające pieski na baterie, hałdy wymiętych przemysłowych ciastek, pogłosy, echa, bulgoty, maszynerie. Dorota Masłowska na czynniki pierwsze rozkłada kulturę niską, popularną, ale też wysoką, pełną powagi i artyzmu: mówi więc o szalenie zaraźliwym oraz skłaniającym do mimowolnego tańczenia disco polo, uchodzącym kiedyś za przejaw największego kitu, który obecnie przepoczwarzył się, zmienił społeczną percepcję, by w efekcie, dostosowując do współczesności, został okrzyknięty superhitem, jednak jakością, tekstem trochę gorszy (choć mimo wszystko ta muzyka jest niezbyt podatna na zmiany i nowinki technologiczno-obyczajowe, co należy postrzegać jako plus): te wszystkie podniecające dziesiątki milionów płyt, biletów i odsłon, które pojawiają się w każdej medialnej narracji wokół disco polo, są wystarczającym argumentem, by zmienić jego społeczną percepcję. By je wreszcie zdetabuizować, oddemonizować jego obciachowość, zaprosić je na kanapę do śniadaniówki, na juwenalia i hipsterską potańcówkę. Zdjąć rzucone na nie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przez naburmuszoną inteligencję odium, do tego, o czym wcześniej nie można było nawet pomarzyć, wtargnęły tu ze swoją liryką kobiety, o oryginalnej, wrażliwej, utalentowanej, mającej instynkt popowy do tworzenia muzyki powszechnej tak, że rzeczy masowe robi niepospolicie „papieżycy piosenki” z zespołu Bajm, który niestety najpierw zaczął przybierać jarmarczne oblicze, a potem przeszedł do twardej komercji, o przereklamowanym Disneylandzie: jest to jakby takie odurniałe plastikowe mega-, mega miasteczko, które od biedy można nazwać wesołym, gdzie góra stoi obok morza i vice versa, statek piracki zderza się z promem Heweliusz, wielka Myszka Minnie świergoli jak dzień długi, kręcąc kauczukowym kuprem, a żar leje się z nieba (…) Słowem, osoby nienaćpane nie mają tam czego szukać, roli serialów w życiu człowieka: to uczucie, że podtrzymujemy świat przedstawiony serialu naszym wzrokiem i słuchem; że to nasze przejęcie i ta uwaga są jego paliwem, tlenem, jedną z podwalin tego nałogu. To nie jest tak, że nic nie robimy; że bohaterowie świetnie by się bez nas obyli! Kompulsywnemu oglądaniu serialu towarzyszy przekonanie, że dokładamy naszych starań do czegoś fundamentalnego. Nagle stajemy się skrupulatni, pilni, cierpliwi; klikając na kolejny odcinek, mamy świadomość, owszem, że za oknem świta, ale obowiązek to obowiązek, s a m o s i ę n i e o b e j r z y. Czy czuliście ten zapał, zew, nagłe zaangażowanie?, o „Dynastii”, która chociażby jako pierwsza uświadomiła, że bogaci ludzie chodzą po chacie w butach, o płynącym niespiesznie „Labiryncie” i czasach „politycznej poprawności”, o prowadzonych przez archetypiczną herod-babę, babę z piekła rodem wulgarnych, chamskich, syficznych „Kuchennych rewolucjach”, stanowiących jednocześnie monumentalną panoramę społeczną Polski ostatnich lat, galerię twarzy niespotykanego rozmachu. Dalibóg, cóż to za wielki zbiorowy portret Polaków, kopalnia fargoidalnych zupełnie typów. Feeria póz, min, tonów, akcentów, regionalizmów; biblioteka dialogów, pogaduszek, powiedzonek; archiwum ludzkich kwasów, chorych układów i toksycznych więzi (…) Bohaterowie polskiej literatury i kina ostatnich lat mają przy tym wszystkim realizm i głębię psychologiczną ludzików narysowanych patykiem przez dwulatka, o produkcjach bezwstydnie pokracznych, rarogowatych, uwłaczających widzowi umysłowo, jawnie koszmarnych, czyli telenowelach paradokumentalnych typu „Słoiki”, „Szpital”, „Trudne sprawy”, „Szkoła”, „Pamiętniki z wakacji”, które można uznać za opowieść jako formę społecznego współbycia, wspólnego zabijania czasu, za „neoseriale lustra”, „neogawędę ludową”, zemstę statystycznego szaraka za fikcję idealnych produkcji, o przypominającej „Big Brothera” „Azji Express”, spełniającej fantazje o podglądactwie, w której upadla się „pięknych i bogatych”, bowiem miło w zaciszu domowego ogniska oglądać poniewierkę medialnych kokietów, o dziwacznym, wyizolowanym, dowcipnym Beksińskim jako typie wszechartysty, tworzącym wszystko co nieakceptowalne, lecz nieodmiennie wybitne i nietuzinkowe i zbyt długiej, ale dalej nie wyczerpującej tematu książce Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny”, która za bardzo wniknęła w niej w jego życie prywatne, o prostolinijnej, podwórkowej, prostackiej, wypchanej truizmami, powtórzeniami, kolokwializmami, świństwami, wszakże wciągającej rozmowie z Maciejem Maleńczukiem pod tytułem „Ćpałem, chlałem i przetrwałem”, o mającej wspaniałą wartość antropologiczną i tworzącej swoistą encyklopedię polskich zachowań kulinarnych bezpretensjonalnej broszurze „Przyślij Przepis”, zachęcającej niską ceną, kieszonkowym formatem, nieprzesadzoną stroną graficzną, nieuleganiem powszechnym trendom, prostą narracją, cechującą uczuciowym zaangażowaniem oraz galerią tortów, o zakupionej na poczcie, po grzecznościowym wysłuchaniu pani recytującej marketingową formułkę, mniej fajnej, a droższej, bo za 14,99 zł „Manipulacji&Hipnozie”, która próbuje zagospodarować potrzeby bardzo nielogiczne i bardzo nienaukowe (co nie znaczy, że niepoważne). Stoi za nimi myślenie ściśle magiczne; pragnienie uzyskania supermocy, które uodpornią nas na manipulację i uczynią innych ludzi nam powolnymi. Zabobonna wiara w istnienie zestawu psyhotricków, psychopatentów, sekwencji słów i ruchów (oczywiście opracowanych przez amerykańskich naukowców na podstawie wieloletnich badań), które jak magiczne zaklęcia rozgonią zasłony dymne powszechnych ściem i oszustw, a może nawet pozwolą »wymóc działania, których ty oczekujesz«. Wszystko to zaś zdaje się wynikać z dużo głębszego pomieszania i egzystencjalnej bezradności, której my, Polacy, wiąż doświadczamy ponad ćwierć wieku po przełomie. Z naszej bezbronności wobec siebie nawzajem w społeczeństwie opartym na modelu handlowo usługowym; na kontrakcie, w którym najważniejsze passusy napisane są nierozczytywalnie małymi literkami, a anachroniczna figura »zwykłej ludzkiej przyzwoitości« dawno z niego wyleciała. Społeczeństwie, w którym politycy robią dłońmi piramidki, reklamy implikują treści podprogowe, z okładek patrzą komputerowo poczyszczone twarze, a na forach dyskutują podstawieni dyskutanci, co skłania do refleksji, że życie stało się przedstawieniem, że zaciera się granica między prawdziwym a wykreowanym, z kolei wszechkłamstwo zatruwa je tak, że na każdego patrzy się podejrzliwie, stąd radą superekspertów szuka się sposobu na nie przyjmowanie roli biernej ofiary „Wielkiej Ściemy” (przy okazji autorka od czci i wiary odsądza jałowych, aroganckich, wypiętych na elementarne wartości moralne Don Januszów, podlegających „Ministerstwu Pogardy, Dyskryminacji i Szowinizmu”, a więc trenerów uwodzenia, czyli PUM, na co dzień uczących młodych, wychowanych na pornosach i strzelankach, mężczyzn, technik podrywu, tricków, taktyk, gotowych scenariuszy, patentów, które śmiało można podpiąć pod manipulację). Jest tu też trochę rozważań ekologicznych: tak, jest dla nas Polaków ciągle jakaś adrenalina w wyjebaniu starej pralki do lasu. Akt wrodzonej gospodarności i ufności w zdolność ukochanej ziemi ojczystej do samoodradzania się, a też i jej charakterystycznej swobody w korzystaniu z własności wspólnej. Oczywiście ma to swój ładunek poezji i zawsze w listowiu pnącym się po starej meblościance z resztkami kalkomanii, w bobrze tak zabawnie mocującym się z butelką po hoop-coli, w którą niefortunnie zatknął łebek, jest bez wątpienia drgnienie kosmosu. Ale to już potrafią docenić tylko studenci pierwszego roku reżyserii Łódzkiej Szkoły Filmowej, gdy przychodzi na koniec semestru nakręcić jakąś dołującą etiudę, wzmianka o Dniu Dziękczynienia, o rozpoznawalności w tłumie, o tym, że w byciu fragmentem masy jest coś komfortowego, bezpiecznego: w społeczeństwie, w którym tyle pary idzie w pielęgnację własnej (nierzadko skręcanej z chińskich półproduktów) indywidualności, w którym wzorcem osobowościowym jest „gwiazda”, a miarą życiowego sukcesu tańczące z nią, lub choćby tańczenie z nią na lodzie, anonimowość jest bardzo démodé (…) możliwość ukrycia się w masie, zasłonienia swojej tożsamości będzie w niedalekiej przyszłości dobrem wysublimowanym, kosztownym, ograniczonego dostępu, o tym, że głupota może wyzwalać, no i o artystach, będących jawnym ludzkim piekłem, zdawałoby się, kompletnie niezdatnym do disneizacji; zaprzeczeniem mieszczańskich ideałów; wszystkim, co nie jest skandynawskim designem.
„Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” to niby pochylenie się nad nieważnym, ale tak naprawdę zagłębienie, wręcz taplanie w społeczno-medialnym, uzależniającym i otępiającym kiczu, który daje wnikliwą, pozbawioną szablonów, osnutą troską, a na pewno nadmierną ckliwością drobiazgową analizę teraźniejszości; nierzadko przykrą oraz przerażającą, jednak nakreśloną w drwiący, ale też humorystyczny, absurdalny, błyskotliwy, trochę gawędziarski, będący na granicy czarnego humoru sposób. To taka dobitna i gorzka prawda o nas samych, której jeśli nie zamierzamy zmienić lepiej nie znać: bo człowiek albo popadnie w paranoję, albo będzie miał ochotę utopić się ze wstydu.