Uwielbiam kwiaty: w ogrodach, na łące, na drzewach, w wazonie, doniczkowe, delikatne, puchate, postrzępione, dzwonkowate, motylkowate, pnące, smukłe, lejkowate, jednobarwne i tęczowe, pastelowe i intensywne, rozweselone i ponure, cięte, pojedyncze, w bukiecie, te dzikie i te z hodowli. A kojarzą mi się z wytwornością, perfumerią, wdziękiem, namiętnością, efemerycznością, próżnością i samotnością, bo samotni ludzie często się nimi otaczają, z uczuciem oddając ich pielęgnacji, za co one odwdzięczają się wręcz rajskim wyglądem.
Nie mam ulubionych kwiatów, bo zachwycam się i różą, i lilią, błękitnym chabrem, magnolią, jabłonią, kaliną, fiołkiem, niezapominajką i czerwoniutkim makiem; kwiaty mnie kuszą zapachem i gestem oraz hipnotyzują prezencją, kwiaty mnie koją i przerażają ulotnością.
Lubię dawać kwiaty i lubię je otrzymywać.
I na tle kwiatów właśnie toczy się ta zekranizowana powieść autorstwa Deborah Moggach, którą poznaliśmy w kinie zaledwie kilka dni temu.
A chodzi o „Tulipanową gorączkę”, w reż. Justina Chadwicka, gdzie odchowana w przyklasztornym sierocińcu czarująca, krucha, ale bardzo zmysłowa Sophia (Alicia Vikander), by ulepszyć swoje życie zostaje wydana za mąż za bogatego, trudniącego handlem znakomitymi przyprawami, owdowiałego (żona zmarła tuż po ciężkim porodzie) kupca Cornelisa Sandvoorta (Christoph Waltz). Małżonkowie (zwłaszcza pod naciskiem mężczyzny) starają się o potomka (najlepiej syna), jednak mimo wielokrotnych, zagorzałych, wymuszonych, przy tym miałkich i bezemocjonalnych starań nie uzyskują stronniczo oczekiwanego rezultatu. W efekcie kobieta czuje się sfrustrowana (bo przecież w akcie wdzięczności za zamożny i spokojny byt winna powić słodkie chłopiątko), zaś egoistyczny panicz coraz bardziej skłonny wysłuchać rad życzliwych, by ową bezużyteczną niewiastę porzucić. Jednak przed ostateczną rozłąką postanawia znaleźć jakiegoś niedrogiego, lecz utalentowanego malarza, który uwieczni go razem z młodą pięknotką na obrazie, by mógł w przyszłości chwalić się znajomkom jaką to posiadał urodziwą połowicę. Decyzja pada na dobrze zapowiadającego się portrecistę – Jana Van Loosa (Dane DeHaan), który jak szybko przybywa z płótnem i farbami do ich zbytkownych włości, tak szybko zakochuje się w znudzonej codziennością, sfrustrowanej brakiem ciążowego brzucha, aczkolwiek zawsze pięknej Sophii, równie ekspresowo odwzajemniającej nieopanowane, ekstatyczne, jednocześnie zakazane uczucie, częstokroć prowadzące ją skrytą pod peleryną służącej Marii (Holliday Grainger), przez zatłoczone XVII-wieczne amsterdamskie targi rybne, do skromniutkiej, zadłużonej pracowni. Pech chce, by jej fałszywie odziany tył ujrzał ukochany gosposi – Willem Brok (Jack O’Connell), który w akcie rozpaczy wszczyna bójkę w miejscowej knajpie, za co bez możliwości wyjaśnienia i pożegnania zostaje wydalony do pracy na morzu. A że nieszczęścia lubią spływać falami, to okazuje się, że porzucona panna jest w stanie błogosławionym. Ten oto fakt wykorzystuje zrozpaczona, zaszantażowana wyjawieniem tajemnicy Sophia (Maria, będąca nawiasem narratorką całej opowieści, wie o romanse, więc jeśli zostanie wyrzucona z pracy z powodu brzemienności, wyzna swemu panu prawdę), która w celu usatysfakcjonowania męża, krycia dziewki oraz ugładzenia własnych win postanawia skłamać jakoby to ona była w ciąży – wtedy też rozpoczyna się istne szaleństwo: burżuj pieje z zachwytu, Sophia upycha strojne suknie poduszkami, od czasu do czasu krzycząc wspólnie z Marią i pochylając nad zlewem w imię udawanych mdłości, wkręcony w intrygę Dr Sorgh (Tom Hollander) kreuje dziwaczne teorie (zresztą jego postać wnosi wiele fajnego humoru), a ubogi artysta stara się wzbogacić na popularnej giełdzie tulipanów, co mu się udaje, bowiem łutem szczęścia, pośród nabytego w przyklasztornej hodowli mini ogródeczka z tulipanami, bryluje rzadko spotykany, dwukolorowy: biało-karmazynowy odmieniec, którego sprzedaż na licytacji ma mu gwarantować spłacenie zobowiązań, zakup biletów na statek i nowe, lepsze życie u boku wybranki serca. I pewnie wszystko by się udało (włącznie z upozorowaniem śmierci Sophii), gdyby spętany alkoholowym nałogiem przyjaciel Gerrit (Zach Galifianakis) nie zagryzł trunku wartościową cebulką, a sama Sophia nie poczuła wyrzutów sumienia…
Tym, co mnie w szczególności urzekło w „Tulipanowej gorączce” są olśniewające kostiumy, wnętrza pomieszczeń i miejskie tudzież nadmorskie krajobrazy, które zapewne nie czynią tego melodramatu nieprzeciętnym, ale sprawiają, że chce się to wszystko pożerać wzrokiem.
Ja się więc nie podpisuję pod negatywnymi recenzjami, że to tylko niezbyt dobrze zagrana i uformowana, śliczniutka, ale taka jałowa, nieporadna, mało wciągająca historyjka o niczym, bo chociaż wdziera się tu jakiś chaos, przewidywalność, niektóre wątki nie zostały rozwinięte, może niepotrzebnie doklejone, to NAPRAWDĘ postrzegam ten seans jako sympatyczny i w trakcie jego trwania, nawet w jednej sekundzie nie poczułam, że chcę stamtąd wyjść – wręcz przeciwnie: z przyjemnością obejrzałam do końca 😉
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/50/64/275064/7797984.3.jpg
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/an/np/867323/2016/3834_1.7.jpg
źródło ilustracji: http://film.org.pl/wp-content/uploads/2017/09/DIQ2BCcW4AAjgmf-1024×682.jpg
źródło ilustracji: http://ars.pl/wp-content/uploads/2016/06/Tulipanowa-goraczka_3-1.jpg
źródło ilustracji: http://ars.pl/wp-content/uploads/2016/06/Tulipanowa-goraczka_4-1.jpg