„Jej serce było tak puste, że miała wrażenie, że nie żyje” – „Kochanie, zabiłam nasze koty” autorstwa Doroty Masłowskiej + przepis na prażone jabłko

Nigdy nie odczuwałam pustki ani nudy, bo potrafię wypełnić siebie i zorganizować swój czas, za to nie może opuścić mnie wrażenie beznadziei, absurdu oraz niemocy, które permanentnie dryfuje po mojej duszy i psychice, ale w zderzeniu z danymi sytuacjami, osobami, przedmiotami, wypowiedziami, zachowaniami, przeżyciami, zrządzeniami czy fatalizmami zalewa mnie przygnębiającą falą; to zazwyczaj coś w rodzaju mentalnego omdlenia, oniemienia, niedowierzania, że tak się stało, i że w ogóle mogło się stać, czasem też zjadliwie drży mi powieka, przeważnie staram się omijać i lekceważyć, jak tylko dostrzegam głupotę, zachłanność, kołtuństwo, no zło po prostu w różnych odmianach, najgorzej, gdy w sercu tkwi taka bezsilność wymieszana z najczarniejszą rozpaczą, gdy ogarnia mnie taki letarg, bo wiem, że niestety nie mam wpływu, choćbym na własnoręcznie zbitej tratwie, pośród rozszalałych burz, przemierzyła ocean albo w obcasach wbiegła na najwyższy szczyt – nie zmienię nic, bo… bo właściwie to nie i już; Los tak chciał.

Tylko proszę Losie: wytłumacz mi kiedyś.

W bólu lubię być samotna i wcale nie chcę się dzielić, nie chcę obarczać, bo sama muszę go przetrawić, porozkładać, poupychać, wypełnić nim luki, coś z niego wyciągnąć, jakoś go ujarzmić, ewentualnie włączyć niemyślenie, jeśli tego ciut za dużo.

Smutny dzisiaj dzień i tym smutkiem przesiąka deszczowy świat.

Jest jesień, a jesienią czyta się jeszcze lepiej, tak bardziej angażująco, klimatycznie.

Akurat jestem świeżo po „Kochanie, zabiłam nasze koty” autorstwa Doroty Masłowskiej, stąd te moje nasilone refleksje o zwątpieniu i niemożności, które zresztą od zawsze mi towarzyszą, ale teraz tak bardziej otwarcie, ze zdwojoną siłą.

Gdy oddawałam-poddawałam się lekturze nieustannie towarzyszył mi deszcz i kubek gorącej kawy z cynamonem, nawet uprażyłam sobie przepyszne jabłko, które nafaszerowałam orzechami, rodzynkami, suszonymi śliwkami, miodem oraz chrupiącym crunchy, ale przepis na nie podam na samym dole, bo teraz trochę o książce, z którą naprawdę warto poobcować, na osobności, ale od razu zaznaczam, że trzeba ją sobie dawkować, a nie pożreć za jednym razem, bo może przytłoczyć.

I jak zwykle, w przypadku tej autorki, przytoczę wiele cytatów, bo zwyczajnie jestem tak zauroczona jej językiem i sposobem postrzegania rzeczywistości, że nie potrafię i nie chcę sobie tego odmówić.

W tej pozycji nie ma czegoś takiego jak linearna akcja, która ma jasno określony początek, bogate w doznania, bohaterów i wartkie zwroty akcji rozwinięcie oraz sfinalizowane happy endem lub nie zakończenie, po którym nie ma już nic, bo historia ostatecznie się zamyka. To raczej Z POZORU skromna zawartość; opowieść o dwóch dobiegających 30-stki kobietach, Farah i Joanne, które żyją w bliżej nieokreślonej metropolii, gdzie pierwsza trudni się fryzjerstwem, a druga obejmuje podrzędne stanowisko biurowe. Na co dzień zajmują się plotkami, piciem kawy za 8 dolców w „kompletnie trendowym Bad Berry, gdzie wysiadują rozmaite dziwadła” (co przy ich standardzie wydaje się szczytem burżuazji), chichotaniem na widok „superprzystojniaków wychodzących z Chase w swetrach Bossa”, przymierzaniem ubrań w H&M, rozwiązywaniem quizów psychologicznych z nędznych czasopism, od czasu do czasu przeplatając to zajęciami z jogi, wyznawaniem buddyzmu czy wegetariańską dietą, a wszystko po to, by zamanifestować swą wyjątkowość, by pokazać jak bardzo są kultowe, jak czerpią garściami z nowomodnego świata, bo przecież do niego należą, a raczej: chciałyby należeć – niestety zamiast tego tkwią w realiach, gdzie te wszystkie cholerne dni, na których ścieżkę dźwiękową składały się skowyty czajników i dzwonki mikrofalówek sąsiadów obwieszczających przejście ich mrożonych hamburgerów do kategorii »ohydne, ale nawet ciepłe«; dochodzące zza ścian rozmowy przy obiedzie, przypominające w swym beznamiętnym tembrze kurs językowy, na którym jedna i ta sama lekcja (…) wieczorne miasto kotłuje się w swojej niecce niby czarna zupa, garnirowana szkłem i światłem, targana bulgotami tajemnic i występku; szczekały psy, zawodziło metro, ktoś, kogo gwałcono lub po prostu wyrywano mu torebkę, krzyczał okropnie w dali i sztuczne ognie tryskały w ciemności nad rzeką, obiecując, że może zdarzyć się wszystko.

I raptem wydarza się, bowiem Jo, ta Jo, mająca twarz o bardzo mięsistych ustach i policzkach jak porzeczki, alabastrowa, sklepiona jak u lalki i tak też wymalowana, pełna sterczących rzęs i wywracanych wymownie oczu, z włosami koloru sztucznych kasztanów doprowadzonymi za pomocą lakieru do perfekcyjnej odporności na silniejsze warunki pogodowe. Ubierała się zawsze według tylko sobie znanego klucza, coś jakby »i wygodnie, i brzydko, i z nutą ekstrawagancji«, maskując swoje atuty pod nadmiernymi ekspozycjami nie tego, co trzeba. Stroniła od bawełny, dżinsu i innych przejawów tekstylnego banału, szczególną estymą darząc kreacje efektowne, których operowe koronki puszyły się na jej sporym biuście niby piana gaśnicza; ich niecodzienność zwykła »przełamywać« a to klasyczną elegancją, a to motywami sportowymi, koniec końców i tak prezentując się jak Rosjanka wracająca przez cały rok z sylwestra (…) miała cienkie nogi i zawsze zachłanne szpilki na oskubanych, zdecentrowanych, zezujących jakby obcasach, które notorycznie podmalowywała lakierem do paznokci; ta niestabilna konstrukcja nośna gięła się niemal pod masywnym korpusem. Głowa jej tkwiła bezpośrednio w ramionach, jakby Stwórca na jej osobie chciał się upewnić, czy wynalazek taki jak szyja nie był przypadkiem kompletnym zbytkiem (…) Miała niski głos i śmiech, jaki zazwyczaj słyszy się bladym świtem w knajpach, gdzie zawodnicy sumo świętują swoje zwycięstwa wespół z seryjnymi mordercami, podczas gdy po ramionach tych ostatnich pełzną w górę w sekretnych mozołach gołe baby z zezem i grubo ciosane smoki. Niczym się nie interesowała i było jej z tym dobrze, słuchała najbardziej obmierzłych, oklepanych piosenek i nuciła je fałszywie (…) nie umiała gotować i oglądała w telewizji wszystko jak leci (…) przyjmując telewizję jak rwący strumień  mary, w której ochoczo bez ładu i składu się pluskała znajduje sobie partnera; co prawda nie jest to jakiś zamożny, dorodny, rasowy samiec, lecz żałosny sprzedawca ze sklepu z armaturą, podobno absolwent hungarystyki, niemogący znaleźć pracy w zawodzie. Typ wychudłego, wiecznie zaplątanego w pajęczynę własnych kończyn gościa, w dodatku z małą błyszczącą łysinką, którą obsesyjnie krył pod szczwanymi zaczeskami, wszakże ten fakt tak rewolucjonizuje jej doczesność, że Fah zostaje usunięta na drugi plan, z czym, mówiąc krótko: kompletnie sobie nie radzi – nie radzi sobie ani z samotnością, ani z zazdrością, w efekcie chce się zemścić i na otoczeniu i na przyjaciółce i jeszcze wypełnić tę zatrważającą próżnię, jaka powstaje z chwilą, gdy któraś kiedyś powie: »mam zupełnie inaczej« albo »ja to nie lubię koziego sera«. Niech podniesie rękę na tę słodką symbiozę, idylliczną, pachnącą pudrem i gumą Orbit programową jedność. Przerwie korowód empatii, odedrze od siebie siostrę syjamską jak nieważny kupon. Niech któraś nagle wyjdzie za mąż, a druga zostanie panną, niech jedna zacznie głosować na ugrupowanie prawicowe, choć druga deklaruje liberalizm, ta misterna, lecz chwiejna konstrukcja wpada w złowrogi dygot, by często w ciągu paru chwil złożyć się jak domek  z kart, jedno szczęście, że nikt w nim nigdy nie mieszkał.

Krótkotrwałym ratunkiem okazują się oszczędne, dziwaczne pogawędki z bladym, opasłym, przezroczystym jak marcepan, ubranym w czarny T-shirt z wizerunkiem jakiejś plątaniny czaszek i uciekających palących się ludzi chłopakiem, z potępieńczo ostrzyżoną tuż przy samej skórze, wyposażoną w bolec w nosie, futrzany kołnierz, dekatyzowane buty i tęczowe pasiaste skarpetki pseudoartyską Go, chwalącą polskim pochodzeniem (To taki kraj w byłej Jugosławii, może słyszałaś), obsesyjnie ratującą związek z chłopakiem wykazującym homoseksualne skłonności  i z jej „zwariowanymi odszczepieńcami”, kotłującymi w galeriach z osobliwymi ekspozycjami typu: rower obwieszony gumowymi winogronami lub nocnik z kupką niemowlęcia z puszystej włóczki bouclé, przed którymi pragnęła zamaskować różne dowody na bycie tą okropną nią, wepchnąć najbardziej kompromitujące ślady swojego życia do schowka na płaszcze – wszystko, co mogłoby sugerować, że ma te różne żenujące przypadłości: przemianę materii, pięty, paznokcie, zęby…

Niestety dość szybko wychodzi na jaw, że Go, którą tak bardzo się zachłysnęła, to Margo Lee, czyli córka wpływowego przedsiębiorcy branży spożywczej, chcąca po prostu zaistnieć w innej grupie społecznej, a jej znajomi to znudzone, palące marihuanę, memłające palcami wełniste brody, ubrane jakby zanurkowały w kontenerze, obrzydliwie bogate dzieciaki, do których gdy tylko spróbujesz się przywlec jak wór nikomu niepotrzebnego śmiecia, nie licz na miłosierdzie, one wezmą cię w obroty. Najpierw powiedzą, żebyś skoro nie masz chleba, jadł ciastka; a potem że skoro nie masz ciastek, to żebyś jadł tort śmietanowy z organicznymi malinami. »Nie mam takiego tortu« – szepniesz, przełykając boleśnie ślinę, »To powiedz, żeby ci przysłali samolotem ze Szwajcarii«. Czego jak czego, ale nienawidzą wyuczonej bezradności, z nimi też się nigdy nikt nie pieścił. Też kiedyś nie miały domu, więc nie biadoliły, tylko kupiły sobie pałac we Florencji. Też kiedyś nie miały porsche, to kupiły sobie ferrari. Więc jeśli jesteś już takim wyświechtanym, gówno wartym tobą, to chociaż zlituj się i się stąd bujaj, bo zawołają ochronę. One nie znają Litości, żaden liczący się chirurg plastyczny w tym mieście nie ma tak na nazwisko!

Farah zatem zostaje sama, bo oni wszyscy nie mieli czasu zadawać się z taką zwyczajną, niestylową, składającą z samych skaz, podobną do warzywa albo zwierzęcia, albo do dziecka jednego z drugim, albo jajecznicy, która błąka się po suburbiach ich stylu i świetności z baniakiem wybielacza i sztucznym uśmiechem, naciągniętym do niemożliwości, trzymającym się na ostatniej nitce…

Ostatecznie postanawia uciec w poplątane sny, które niby powinny odciąć ją od wszelkich problemów, a jednak tak się nie dzieje, jako że są one przecież zesztukowanymi strzępkami epizodów, wspomnień, marzeń, obaw, rozważań i wielu innych, a autentyczny oraz demokratyczny jest tu jedynie gromniczy huk miasta z oddali i ten smród, który koniec końców da się polubić: mieszanina śmieci, świeżo pieczonych muffinów, najdroższych perfum, ludzkiej kaki i żelastwa z bebechów metra. Obsesyjne życie tego dystryktu nigdy nie ustaje, a przez noc rozświetla je petrochemiczna poświata z pobliskich budynków maklerskich.

„Kochanie, zabiłam nasze koty” to więc książka o tym, że każdy w tej zamroczonej rzeczywistości chce być kimś innym, w efekcie, otaczając się furą bezużytecznych gadżetów, bezrefleksyjnie zmienia maski, nie wiedząc kim tak naprawdę jest – wybiera sztuczność, iluzję. Ale to także sprzeciw wobec wtłoczeniu do człowieczej chmary, bezprecedensowym wchłonięciu przez nią i jednoczesnym odarciu z tożsamości, która o ile nie jest jasno określona, zwyczajnie rozmywa się w bezładnym, automatycznym tłumie buzującej, tętniąco-pulsującej, skłębionej, namolnej, bezładnej, fizycznej do szaleństwa masy ludzkiej! Drzwi zamykają się, zasklepia się wokół mnie niekontrolowana fizjologiczna bryła. W biały dzień, w kraju wysoko rozwiniętym, przylegam całą powierzchnią ciała do ciał innych ludzi. Słyszę bicie ich serc, szum mózgów, szmer krwiobiegów, czuję wilgoć oczu i turgor jam brzusznych ogarniętych procesami digestywnymi; monotonny ambient życia, którego jestem częścią. Wszędzie uszy, zanieczyszczone pory, plamy wątrobowe, turbany, perfumy, zęby, oddechy, flory bakteryjne, otwarte rany, włosy dzieci, plastry na odciskach, wąsy, z którymi jednam się, zespalam, skłębiam, zlepiam. Wysycenie wagonu ciałami zdaje się tak wysokie, jakby błony dzielące poszczególne jednostki mogły zwyczajnie pęknąć i pozwolić zbić się nam w jedną wielką bezgraniczną masę (…) Moja tożsamość, moja ukochana kolekcja bzdur, tak skwapliwie poskładana ze wspomnień, myśli, śmieci, gustów, obsesji, przykrości zostaje wchłonięta, zassana, rozproszona. Rozpierzcha się, rozpełza, rozpływa w oceanie innych…

Jest tu również o niemocy twórczej (Cierpiałam ówcześnie na obstrukcję twórczą wielkiej dokuczliwości. I choć na różne sposoby próbowałam zapalić się do pracy, było to jak próby przejścia przez ścianę: im więcej siły i zaciekłości w to wkładasz, tym więcej przynosi to cierpienia), seksie przez kamerkę, wychowywaniu dzieci przez Skype’a, przyjaźni przez Facebooka, sporcie na konsoli, martwych rybach w rzekach, wakacjach w kosmosie, żelach antybakteryjnych i probiotycznych, szmatławych magazynach, o pokazowych gestach i manifestacyjnych przymierzach, znieczulicy i braku zrozumienia, o rozpadzie relacji międzyludzkich, o wyalienowaniu, rozdarciu, „operacjach plastycznych i innych entropicznych obrzydliwościach”, nieogolonych pachach i wybuchających implantach, o strachu przed śmiercią i przed chorobą, o medytacji, niedorzecznych nadziejach, seksie, perfekcyjnych stanach umysłu i osobistym końcu świata, „zasłonach dymnych uniżonych gestów i przymilnych wygibasów”, „niedzielnych wieczorach, poniedziałkowych lunchach i namolnych wtorkowych popołudniach”, o tolerancji i jej braku, depresji, granicach moralności, uzależnieniach, ocenianiu na pierwszy rzut oka, o tym, że ludzie wzajemnie się nie słuchają, nierealnych zamysłach i braku odwagi, by zacząć konkretyzować własne fantazje, o nieprzystosowaniu, monotonii, złamanych obietnicach, zawiści, fałszu, lekceważeniu drugiego człowieka, wymuszonej poprawności, o obsesyjnym rozpamiętywaniu, złudzeniach, „zawiesistej ciszy”, matowych godzinach i druzgocącej samotności.

Ja szczerze polecam, a sama mam zamiar zabrać się wkrótce za „Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci”, ewentualnie za „Pawia królowej”.

A teraz zapowiedziany na wstępie przepis na prażone jabłko:

Składniki:

  • 1 duże jabłko
  • orzechy włoskie
  • orzechy laskowe
  • rodzynki
  • suszone śliwki
  • 1 łyżka masła
  • 1 łyżka miodu
  • crunchy

Sposób przygotowania:

Jabłko umyć, przekroić na pół, wydrążyć środek i wypełnić farszem (śliwki pokroić na mniejsze kawałki, orzechy posiekać, dodać rodzynki, masło i miód – wymieszać).

Wstawić do piekarnika nagrzanego do 180°C i piec około 30-40 minut.

Po wyciągnięciu obsypać crunchy, można też oblać jogurtem i oprószyć cynamonem 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Desery, Jabłeczniki, szarlotki, z jabłkami, Literatura i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *