Zapach świeżo zmielonej kawy, odrobinę wilgotnej ziemi dopiero co strząśniętej z wydobytego z pola ziemniaka, benzyny wlewanej do baku, wdzierającej na stacji przez okienną szczelinę, nieodkrytego, wiekowego strychu tłoczącego w wielkich skrzyniach i szklanych słojach dziwne historie, jeszcze ciepłego druku nowej książki lub pożółkłych stronic tej z antykwariatu, ściekającego z płonącej świeczki wosku czy emocjonującej tajemnicy, której nie zna nikt zupełnie zawsze należały do moich ulubionych – mogłam się nimi odurzać i wtedy albo czas stawał w miejscu, odgradzając mnie od świata szklanym kloszem, albo wręcz przeciwnie, nie mające ze sobą absolutnie nic wspólnego strzępy mojego życia przelatywały przed smutno zamyślonymi oczami. Mam tak do tej pory. Do tej pory też nie potrafię wyrzucić ze świadomości informacji czym jest piżmo i jak się je pozyskuje, bo nieodwracalnie upajają mnie perfumy z jego domieszką w składzie.
A jak już jestem przy perfumach to przypomniało mi się jak pod koniec podstawówki i na początku gimnazjum chadzałam do „Rossmanna” i ukradkiem tudzież nieskromnie, bo darmowo wylewałam na siebie hektolitry nieznanych wonności; nie mając pojęcia o nutach, tonacjach zapachowych nonsensownie łączyłam to, co po pierwszym pociągnięciu nosem uznałam za pięknie słuszne. Potem, roztaczając tak bukiet bezwzględny, wychodziłam na ulicę, by dezorientować przechodniów nie tyle osobliwą mieszaniną, co faktem pachnięcia mężczyzną, bo muszę doprecyzować, że przeważnie spryskiwałam się… męskimi perfumami – tak właśnie, męskimi, bo te podobały mi się najbardziej (z tego miejsca pozdrawiam serdecznie częstochowski „Rossmann” na rogu I Alei; ten, który mija się idąc do Domu Handlowego „SEKA”).
A teraz jest okres przedświąteczny, więc w drogeriach znowu wzmożone rozpylanie. Wzmożony również w pasażach handlowych i mieszkaniach aromat pomarańczy, orzechów, likierów, przypraw korzennych i pierniczków, bowiem nadchodzą jedne z najbardziej lubianych i nielubianych, często niepotrzebnie stresujących, bo nadmiernie wydumanych świąt – Święta Bożego Narodzenia.
Rozsiadam się zatem w wygodnym fotelu, w głaszczącej moje ramię ciszy. Obok Ofelia zwinięta w psią kuleczkę, a po chwili i pakująca swoje kudłate ciałko Klara; wszak nie może być tak, że któraś bliżej mnie w pojedynkę – ALBO RAZEM, ALBO WCALE, a że razem na tak małej przestrzeni niekomfortowo to trzeba przenieść się na kanapę – mus to mus, ale nie da się ukryć, iż bardzo wygodny mus.
Na zewnątrz wieczorna mgła rozsnuwa się po osiedlowych ławkach i zamarzniętych trawach, koty rezygnują z nocnych wędrówek na rzecz drzemki przy gorącym piecu, ja wciągam nosem balsam pierniczkowego ciasta najeżonego bakaliami, które dojrzewa sobie spokojnie już od kilku dni przykryte lnianą ściereczką, biorę łyk przyjemnie gorącej kawy i rozczytuję w świątecznych opowiadaniach kryminalno-sensacyjnych Joanne Fluke, Laury Levine oraz Leslie Meier zebranych w książce „Piernikowe makabreski”, gdzie właśnie, pomimo ludzkiego okrucieństwa i tak przewijają się pierniczki, bo co one temu winne, że świat przez człowieka zły? Są przecież święta, a w święta pierniczków zabraknąć nie może; co innego serca – serca brakuje zbyt często, ale cóż: sami sobie.
W pierwszym opowiadaniu, a więc w „Pierniczkowych makabreskach” Joanne Fluke mieszkająca w Minnesocie, w Lake Eden rudowłosa, samotna, ale posiadająca kocura o imieniu Mosze właścicielka piekarni i cukierni „Ciasteczkowa Dolina” Hanna Swensen, będąca dodatkowo członkiem zarządu wspólnoty lokatorów wybiera się do mieszkania rozwodnika, jednocześnie niedawnego zwycięscy w totolotka Erniego Kusaka (po 21 latach rozwiódł się z Lorną) z prośbą, by ściszył hałaśliwą muzykę świąteczną oraz wyłączył dekorację złożoną z oślepiających świateł laserowych, lecz gdy przekracza próg kuchni znajduje go martwego, przyciśniętego otwartą lodówką, spod której wypływa krew, a wokoło są pokruszone ciasteczka. Wtedy też, wraz z gliniarzem Mikiem Kingstonem i pracującym w klinice dentystycznej Normanem Rhodesem rozpoczyna prywatne śledztwo.
W tym oto opowiadaniu znajduje się pełno dokładnie opisanych przepisów na:
pierniczki
ulubiony mus czekoladowy Hanny
podwójne ciasteczka czekoladowe
sportowe hamburgery
chrupiącą sałatkę warzywną
fasolkę na gorąco
kokosowo-żurawinowe żujki lub kokosowe żujki z wiórkami czekoladowymi
magiczne karmeladki
ciągutki krasnoludki
TNMB (To Nie Może Być) ciasto owocowe
najlepsze ciasteczka maślane Hanny
W drugim opowiadania, czyli w „Czy pierniczki mogą być bezpieczne?” Laury Levine homoseksualna twórczyni reklam telewizyjnych Jaine Austin leci z Los Angeles w towarzystwie złośliwego kota Prozaca wprost na Florydę, do Tampa Vistas, by wspólnie z dość ekscentrycznymi rodzicami, a więc ubierającą kiczowato, bardzo emocjonalną matką Klaudią i upartym, rozmiłowanym w telezakupach, określającym córkę pieszczotliwie „małą Smerfetką” ojcem Hankiem, spędzić Święta Bożego Narodzenia. Okres ten okraszony wizją obiadu u ciotki Klary i wuja Eda wydaje się być potwornie nudny, jednak akcja gwałtownie nabiera tempa, gdy udają się na beznadziejną świąteczną sztukę o nagle ożywającym pierniczkowym ludziku, który pomaga starej kobiecie odnaleźć szczęście, zatytułowanym „Pierniczek, który uratował Gwiazdkę” napisaną przez na co dzień robiącą na drutach narzuty tudzież pokrowce na imbryki, należącą do Stowarzyszenia Emerytów w Teatrze Społecznym, Ednę Lindstrom, która w roli imbirowego ciasteczka obsadza podstarzałego chirurga plastycznego, będącego równocześnie jej narzeczonym. Niestety Preston McCay okazuje się niesamowitym babiarzem, kręcącym na boku także z „imponująco grubą” Glorią Di Nardo, wyniosłą blondynką Laurette Kendall oraz ponętną instruktorką wodnego aerobiku Ginny. I kiedy u kobiet rozpacz zaczyna prześcigać się z nienawiścią amantowi w trakcie spektaklu pęka lina i upadając na scenę skręca kark, w efekcie umiera. A na pytanie: kto jest zabójcą? Czy to któraś ze skrzywdzonych dam, czy poniżony uchodźca z Kuby Raymond, czy może jeszcze ktoś inny stara się odpowiedzieć znużona przedświąteczną atmosferą, co raz zajadająca słodkie ciągutki Jaine Austin (i w ślad za nią podążający, troskliwy tatunio).
W trzecim, ostatnim opowiadaniu „Rewolwer i stare pierniczki” Leslie Meier żona stolarza, renowatora Billa, matka licealistki Sary, gimnazjalistki Zoe, wiodącego szczęśliwe małżeńskie życie z Molly, Toby’ego i Elizabet (pracuje w Palm Beach, w eleganckim Hotelu „Cavenolish”), babcia 2-letniego Patricka, dodatkowo reporterka i publicystka lokalnego tygodnika „Skarbonka” nie przepada za świątecznymi przygotowaniami, bo bez tego i tak ma zbyt napięty grafik, stąd podziwia zapał pozostałych kobiet, które są miłosiernie oddane sprzątaniu, pakowaniu, zdobieniu, pieczeniu, ubieraniu choinki, gotowaniu i kupowaniu. A gdy w tym całym szale dociera do niej nadana przez radio informacja o porwaniu sprzed nieczynnego Oceanarium, przez rzekomo postawną, ciemnoskórą kobietę w pikowanej bordowej kurtce, w szarej hondzie CR-V, uroczego 4-letniego Nemo – synka ogolonej na łyso, z furą kolczyków oraz tatuaży Ocean Anderson – usilnie postanawia go odszukać. Niestety sytuacja komplikuje się, gdy podczas spaceru z psem nad Jagodową Sadzawkę natrafia na otwarty samochód, a w nim znajduje ciało Ricka (obecny ojciec chłopca), nadgryzionego piernika, którego sama podarowała chłopcu oraz do połowy wypitą gorącą czekoladę…
„Pierniczkowe makabreski”, mimo pojawiających się zbrodni, są naprawdę przyjemne w odbiorze, i nawet te 436 stron, co prawa wydrukowanych dużą czcionką, czyta się migiem, a to za sprawą pozytywnej, serdecznej kreacji głównych bohaterek i lekkiego pióra autorek, które darowały sobie głęboką psychologizację czy zawiłe intrygi (zagadki są dość łatwe do rozwiązania) – zamiast tego czytelnik otrzymuje przytulną świąteczną atmosferę oraz dobre poczucie humoru, które umili ten ponury, jesienny czas.
To taka książka od kobiet dla kobiet 😉
Zaintrygowana podanymi w książce przepisami postanowiłam wypróbować chociaż jeden, by przekonać się czy one są tak dla picu, czy faktycznie coś z nich wyjdzie. Zdecydowałam się na tak wychwalane w treści najlepsze maślane ciasteczka Hanny. Ponieważ nie posiadałam w domu maślanych wiórków, a nie chciało mi się trzeć masła na tarce, zgodnie z zaleceniami autorki dodałam podwojoną ilość wiórków z białej czekolady i myślę, że to była dobra decyzja, bo nawet ze zmniejszoną ilością masła ciastka w trakcie pieczenia bardzo się rozlewają, naprawdę bardzo, niezależnie od wielkości uformowanych kulek, co przyznam trochę mnie zdenerwowało. Wybrnęłam z tego tak, że z tych nieładnie rozlanych wycięłam foremką ładne maślane kwiatuszki, a wierzch przyozdobiłam białą czekoladą i solonymi orzeszkami arachidowymi. Koniec końców wyszły pyszne: malutkie, tak na jeden kęs, niewysokie, intensywnie maślane, z wyczuwalnym smakiem białej czekolady, orzechów nerkowca oraz ziemnych 😉
Przepis na najlepsze maślane ciasteczka Hanny (z pierwszego opowiadania):
Składniki:
- 3 szklanki mąki pszennej (tortowej)
- 3/4 szklanki białego cukru
- 3/4 szklanki brązowego cukru
- 170 g masła (miękkiego)
- 170 g waniliowego serka homogenizowanego
- 2 duże jajka
- 510 g wiórków z białej czekolady (albo 170 g wiórków maślanych + 170 g wiórków z białej czekolady)
- 1,5 szklanki solonych orzechów nerkowca (posiekanych)
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- 2 łyżeczki aromatu waniliowego
Dodatkowo:
- 100 g białej czekolady
- prażone, solone orzeszki arachidowe
Sposób przygotowania:
Masło utrzeć na puch, potem dodać biały i brązowy cukier oraz waniliowy serek homogenizowany. Następnie wlać aromat waniliowy i wsypać sodę oczyszczoną – wymieszać. Do powstałej masy, kolejno, jedno po drugim, cały czas miksując, wbić jajka. Dalej wsypać mąkę – połączyć. Na sam koniec delikatnie wmieszać wiórki z białej czekolady oraz posiekane orzechy nerkowca.
Przy użyciu łyżeczki nabierać nieduże porcje ciasta i układać w sporych odległościach od siebie na blaszce wcześniej wyłożonej papierem do pieczenia.
Piec około 8-10 minut ,w temperaturze 160°C
Wyjąć. Wystudzić. Z wierzchu ozdobić rozpuszczoną w kąpieli wodnej białą czekoladą i prażonymi, solonymi orzeszkami arachidowymi.