Jako 14-letnie dziewczę pojechałam zdezelowanym autokarem na 10-dniowy obóz do Włoch. W akcie młodzieńczej niechęci do niepozowania do zdjęć (w sumie to trwa do dnia dzisiejszego, jednak jestem w stanie się przemóc, by, jeśli Bóg da dożyć starości, zerknąć kiedyś spod pomarszczonej, opadniętej powieki i błogo westchnąć; wszak warunek jest taki, że ustawię się wyłącznie przed obiektywem Mojego Błękitnookiego – inni mają zakaz, bo nie lubię ;p) nie mam z tej podróży ani jednej fotografii (STOP! Posiadam gdzieś głęboko ukryte w tekturowym pudełku w czarno-białe zawijasy jedno zdjęcie z maszyny, do której weszłam, będąc, pewnie w jakimś psychodelicznym, nie do końca świadomym rozbawieniu, w tamtejszym lunaparku; wygląda ono bardziej jak naszkicowane ołówkiem lub wydrukowane z drukarki na kartce papieru A4, ale widać taki miał być efekt), ale mój umysł ma to do siebie, że szczegółowo gromadzi wycinki opatrzone dokładnymi cytatami, dźwiękami, barwami, zapachami (zresztą w podobnej aurze są moje sny; czuję je, dotykam ich), więc kłębią się w którejś z szufladek, a gdy zdmuchuję z niej kurz, to widzę, słyszę i pociągam nosem, bo tam: wręcz przezroczysta, gorąca woda, aż gęsta od różnych żyjątek, prawie że biały, sypki piasek, skaliste wybrzeża, falujące od skwaru powietrze, urocze, wąziutkie, kamienne uliczki z klimatycznymi kamieniczkami, których balkony zdobią kolorowe kwiaty, najczarniejsze z możliwych nocy i podświetlone sztucznym światłem mini latarenki ciemnogranatowe morze, gdzie dryfują migoczące meduzy (notabene jedna mnie oparzyła, na szczęście nieszkodliwie; a ja głupia nikomu nie powiedziałam…), katedry, zamki, zabytkowe dzwonnice, wieże zegarowe, mozaiki, baśniowe mury, woń oliwek, winogron, sera i wina, stragany z pocztówkami, mgiełkowatymi pareami i ceramicznymi maskami, wysocy, postawni, przyodziani w lniane, długie szaty czarnoskórzy handlarze, wtykający talizmany i drewniane bransoletki, wokoło rozbrzmiewający śmiech i multum uśmiechniętych twarzy, wycieczki rikszą, słodki, śmietankowy, z wierzchu chrupiący karmelizowanym cukrem, aksamitny crème brûlée, sprzedawana z przydrożnej, znajdującej tuż obok plaży budki cienka, parząca podniebienie piadina pomodoro e mozzarella (pamiętam także jak wyglądała sprzedawczyni!), kremowy likier kawowy i mocne, aromatyczne espresso… zbyt tłustą, od spodu spaloną pizzę i gościa, który chciał zdjąć majtki do zdjęcia też pamiętam (bym Cię świnio zboczona palcem nawet dziś wskazała).
I właśnie taki leniwy, słoneczny, nostalgiczny klimat panuje w niedawno przeze mnie obejrzanym melodramacie „Tamte dni, tamte noce” w reż. Luki Guadagnino (adaptacja powieści Andre Acimana), nad którym roztacza się powszechny zachwyt, którego szczerze powiedziawszy ani nie rozumiem, ani nie podzielam – i nie o to chodzi, że film jest zły, ale jakiś taki… duszny.
A wszystko zaczyna się latem 1983 roku, gdzieś na włoskiej prowincji, w wakacyjnym domku profesora archeologii Perlmana (Michael Stuhlbarg), gdzie rok w rok, na okres 6 tygodni przyjeżdża stypendysta, któremu tamten pomaga w pracy nad doktoratem – tym razem jest to 24-letni, dość arogancki, wyluzowany (prawdopodobnie pozornie, bo jednak obawia się społecznej opinii – to raz, a w sumie dwa, to wie, co może stracić) i przyciągający kobiece spojrzenia Amerykanin Olivier (Armie Hammer). Początkowo 17-letni syn gospodarzy Elio (Timothée Chalamet) jest jego obecnością zniesmaczony: po pierwsze zajął mu pokój, a po drugie swoją zuchwałością zaburza dotychczas panującą harmonię – postanawia więc całkowicie go lekceważyć i oddawać czytaniu, grze na pianinie, gitarze, wnikliwym rozważaniom, wymyślaniem gier słownych oraz zacieśnianiem więzi z piękną Marzią (Esther Garrel). Niestety nakreślony plan nie idzie po jego myśli, ponieważ niby obojętne, jednak szalenie hipnotyzujące rzucanie sobie spojrzeń, przypadkowy dotyk, wzajemne podglądanie i jakieś takie niewyjaśnione oczekiwanie, atmosfera intelektualnej rywalizacji i specyficzny dystans tkają pomiędzy mężczyznami bardzo emocjonalne napięcie, które zamienia się w fascynację, potem burzliwe, intensywne, ubogie w słowa, lecz pełne symboli, literatury, rzeźby, muzyki tudzież namiętności uczucie – takie, które mimo krótkotrwałości będzie się z sentymentem wspominało przez resztę życia.
Lubię minimalizm, lubię grę gestów, jakby wyrywkowe, podoklejane sceny, niedopowiedzenia i wręcz buzującą wewnątrz uczuciowość, ale tutaj brakuje mi tej zmysłowości (a scena z brzoskwinią wywołała u mnie jedynie zażenowanie; słynna szarlotka w „American Pie” mnie przynajmniej rozśmieszyła), nie czuję wątpliwości, pożądania, tęsknoty, celebracji – wszystko się ciągnie i przygniata.
Nie jest to dla mnie intymna kartka z dziennika zapisana w słonecznej Italii, którą chciałabym ponownie przeczytać – zdecydowanie bardziej podobał mi się „Moonlight” (recenzja TUTAJ) oraz „Piękny kraj” (recenzja TUTAJ).
Jednak jest coś, co mnie ujęło: to krajobrazy i wspaniała relacja Elia i postępowych, liberalnych, ale mądrych i wyrozumiałych rodziców – jedna z ostatnich scen, w której ojciec rozmawia z synem – w zasadzie jest to bliższe monologowi – jest moim zdaniem najlepsza, bo pokazuje jak wielkie chłopak ma wsparcie, jaki szacunek do własnych decyzji, do tego otrzymuje ważną naukę, by nie bać się podejmować ryzyka, by nie unikać cierpienia utraconej miłości, bo te miłosne niepowodzenia to niekoniecznie porażka i bezdenny ból na wieki, jako że one w istocie wzbogacają osobowość, kształtują; a dla takich blizn czasem warto grać w ciemno, by ktoś choć przez chwilę nazwał siebie naszym imieniem.
Żałuję, że najpierw nie sięgnęłam po książkę.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/93/94/779394/7820187.6.jpg
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/an/np/1985708/2018/13356_1.7.jpg
źródło ilustracji: https://www.slugmag.com/wp/wp-content/uploads/2017/12/armie-hammer-and-timothee-chalamet-in-call-me-by-your-name-2017-large-picture.jpg
źródło ilustracji: http://quentin.pl/wp-content/uploads/2018/01/tamte-dni-tamte-noce-620×330.jpg
źródło ilustracji: https://pociagdokina.files.wordpress.com/2018/01/call-me-by-your-name-kiss.jpg?w=676
Filmowy zawód popiłam kawą z białą czekoladą, prażonymi jabłkami i cynamonem – obok biała czekolada z różaną konfiturą (takie cuda w „Pijalni Czekolady Wedel”).