„Jesteś krzyk, jesteś dygot, jesteś kropla w rzece” – „Dygot” autorstwa Jakuba Małeckiego

Idę, zdecydowanie częściej patrząc w górę niż przed siebie, zdecydowanie częściej wgłąb niż naokoło.

Srebrzystość gwiazd dygocze na wyczernionym niebie.

Nagie gałęzie skrzypią tak rozpaczliwie, że pod płaszczem dygocze moje ciało, a pod ciałem Dusza; ale nie ze strachu skrzypieniem w tej pustce, ale nad tą rozpaczliwością, która przelewa się we mnie jak jezioro pod pokrywą lodu albo jak rtęć zamknięta za szkłem termometru: mroźno, przenikliwie i głucho.

Dygoczę z zimna i przygnębienia.

Dygoczą cienie na spękanych murach i wprasowane w twardą ziemię szkielety traw.

Tęsknoty we mnie dygoczą. I tajemnice.

Namiętności. Furie. Niespełnienia.

Dygocze ból.

Dygocze ptak.

Dygocze wrzask.

Dygoczę ja.

Wiecznie jestem dygotem roztańczona.

 

Po „Horyzoncie” autorstwa Jakuba Małeckiego przyszedł czas na „Dygot”, bo niby czemu mam nie brnąć dalej w to, co zatapia mnie w swoich przestrzeniach?

 

Akcja rozgrywa się między 1938 a 2004 rokiem, w trakcie których zostały zaprezentowane dzieje dwóch rodzin: Ireny i Jana Łabendowiczów z Piołunowa oraz Bronka i Heleny Geldów, którzy zamieszkują wieś Koło – pierwsi, za nieudzielenie pomocy, zostają przeklęci przez uciekającą przed Rosjanami Niemkę Frau Eberl (i żeby wam się Teufel urodził,  nie Kind, szatan, a nie dziecko), u której pracowali przez ostatnie lata na gospodarce i byli tam bardzo dobrze traktowani, z kolei drudzy przez Cygankę (Piekło ci to dziecko pożre i wypluje jak szmatę!) za to, że Bronek odmówił wróżenia z ręki i zapłacenia pieniędzy. No i rzeczywiście drugi syn Łabendowiczów (bo pierwszym jest Kazik) rodzi się albinos – Wiktor, którego potępiają wszyscy mieszkańcy, włącznie z proboszczem Zdobysławem Kurzawą, nawołującym do zniszczenia „duszy bezbarwnej, która rozsiewa zło” (bo ludzie chorują, umierają, Warta wylała, z ceramiki zwalniają, plony coraz gorsze, ziemia nie rodzi nawet chwastów, tylko kamienie, a chłopi trafiają do aresztu za niedopełnianie obowiązku dostaw), a jedyna córka Geldów – Emilia zostaje oszpecona w wyniku wybuchu pożaru w kamienicy u sióstr Pyziakowych (opiekowały się nią, gdy rodzice prowadzili dobrze prosperujący Zieleniak), zatem każdy z litością i obrzydzeniem odwraca od niej wzrok.

Zarówno chłopak jak i dziewczyna są skazani na odrzucenie, napiętnowanie oraz samotność, jednak wiele lat później ich drogi się splatają (wcześniej jego brat Kazik zdąży i wziąć ślub z Krysią i się z nią rozstać, a owocem tego związku jest Zosia), budzi się uczucie, a z niego syn Sebastian, który wcale nie zamyka korowodu nieszczęść, w jakim podążają bohaterowie, tylko że za sprawą słów wuja Kazika: człowiek jest jak maszyna: masz tam jakieś sobie rzeczy, które na ciebie wpływają, i zachowujesz się tak, jak ci z nich wyjdzie. A to znaczy, że nie ma wolnej woli. A przecież niby wolną wolę mamy od Boga. Więc jak jej nie mamy, to znaczy, że Boga też nie ma przyjmuje inną, mniej opatrznościową postawę.

 

„Dygot”, podobnie jak „Horyzont”, nie opowiada jakiejś porywającej, pełnej zaskoczeń historii, bardziej monotonnie prowadzi czytelnika przez bolesne losy zupełnie zwykłych bohaterów, które są pokierowane i ich własnymi wyborami, samodzielnie wypowiedzianymi słowami i czymś, co można określić jako fatum, tragedia przeznaczenia, przed którą nie ma ucieczki, bo którędy by się nie poszło, jakkolwiek by się nie postąpiło, to nieuniknione i tak się wydarzy.

Proza życia, przez wzgląd na specyfikę czasu i miejsca, jest naznaczona klątwami, zabobonami, społecznym zacofaniem i strachem przed innością, a z tego dalej rodzi się gniew, frustracja, wykluczenie, poniżanie, zniszczenie, nienawiść, zadawanie i doznawanie krzywd, powielanie błędów, niemoc i samotność, bo łgarstwa, miłość, śmierć, zdrada, ułomność, natręctwa i wyrzuty sumienia towarzyszą niezależnie od okoliczności.

To trochę ponura ballada, trochę powieść obyczajowa, a trochę saga rodzinna.

Język z jednej strony naturalistyczny, a z drugiej poetycki i oniryczny, bo akurat do mnie przemawia noc chlupocząca w rytm kroków, pożarty księżyc czy jego cienki plaster, dryfujące gwiazdy, blade piegi zsypujące z nosa na policzki, oczy jak utopione w jogurcie borówki.

Metafizyka oraz demoniczność są wyczuwalne, ale uporczywie się nie narzucają, za to jest dużo symboliki i niejednoznaczności, co pozwala na wielość interpretacji, bo ta jedna konkretna umyka, treść nie da się zaklasyfikować, i dobrze.

312 stron (Wydawnictwo Sine Qua Non), a przelatuje przed oczami pospiesznie – podobnie jak życie, i podobnie jak ono bywa tu gorzko i niewygodnie.

Polecam.

Polecam również książkę „Skoruń” autorstwa Macieja Płazy, która tym małomiasteczkowym klimatem nasunęła mi się po lekturze „Dygotu”.

 

Odmienność i próba pogodzenia z nią.

Falowanie i nieumiejętność dostosowania albo usilne przeświadczenie, że właśnie trzeba się dostosować, nawet wbrew sobie.

Magia i szaleństwo.

Cierpienie, strach i zagubienie.

A ze środka i tak wypełza rozmyte: i nie pozwala nic przewidzieć i nie pozwala nic określić.

Ludzie zazdrośni zdolni są do wielu przykrych rzeczy.

Prawdziwymi szaleńcami są ci, którzy patrzą na to wszystko dookoła i pozostają normalni. Każdy, kto ma trochę oleju w głowie, musi w końcu zwariować.

Życie to jeden, kurwa, wielki dygot.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *