„Uniesienie jest moim paliwem; nie ma lepszego” – „Ani z widzenia, ani ze słyszenia” autorstwa Amélie Nothomb

Choć Duszą po kolana brodzę w kleistych bagnach żalu i brzydoty, to zmysłami i mrzonkami czuję widzę, to, co piękne.

Unoszę się ponad siebie i wszystko inne.

Przeciekam między palcami i rozpływam się w powietrzu.

Jestem ziemistym zapachem lasu.

Trzaskiem błyskawicy.

Zakurzoną książką.

Nie ma we mnie krzty ciepła, mimo to cała płonę.

Z gniewu i pasji.

Przeciągam dłonią po fakturze Twoich włosów.

Koi mnie ich znajomość i namacalność.

Bo w środku cała jestem nienamacalnym amokiem.

 

Kiedy sięgam po twórczość umiłowanej przeze mnie Amélie Nothomb, to nie mogę poprzestać na jednej książce, więc zawsze muszę przeczytać co najmniej dwie pod rząd, zatem zaraz po „Zbrodni hrabiego Neville’a” zatopiłam się w „Ani z widzenia, ani ze słyszenia”; inaczej byłabym niespokojna i wygłodniała, choć w przypadku zadrukowanych szalenie wyśmienitym słowem oraz wyperfumowanych mroczno-irracjonalną atmosferą kartek zdaję się być absolutnie zachłanna…

 

Amélie pierwsze 5 lat swojego dzieciństwa spędziła w Japonii, potem przenosiła się kolejno do: Pekinu, Nowego Jorku, Bangladeszu, Brukseli, by mając lat 21 z „belgijskiej szarzyzny” ponownie powrócić do utęsknionego „doskonale błękitnego nieba” milczącego, porosłego zielenią Kraju Wschodzącego Słońca, gdzie powietrze sprawia wrażenie nieruchomego – oto tam rozpoczyna studia, a w celu doszlifowania języka postanawia udzielać korepetycji, bo jak sama stwierdza: najskuteczniejszym sposobem poznania japońskiego jest nauczanie francuskiego – w ten sposób poznaje o rok młodszego Rinriego, z którym spotyka się 26 stycznia o godzinie 15.00 w kawiarni na bulwarze Omote-Sando. Początkowo jest to relacja nauczyciel-uczeń, wszakże po pewnym czasie wdają się w romans, którego z pewnością nie można określić burzliwym; o ile chłopak wydaje się być w niej autentycznie zakochany, o tyle ona tłumaczy swoje uczucia tak:

Bardzo go lubiłam. Czegoś takiego nie można jednak powiedzieć ukochanemu. Szkoda. Z mojej strony to, że go bardzo lubiłam, oznaczało bardzo wiele. Sprawiał, że byłam przy nim szczęśliwa. Zawsze się cieszyłam, kiedy go widziałam. Darzyłam go przyjaźnią, czułością. Kiedy go nie było, nie tęskniłam za nim. Tak wyglądało moje uczucie do niego; uważałam naszą historię za cudowną. I dlatego bałam się deklaracji, które wymagałyby odpowiedzi lub, co gorsza, wzajemności. Kłamanie w tych sprawach jest torturą (…) Dla moich uczuć do tego chłopca brakowało nazwy we współczesnym języku francuskim, ale nie w japońskim, w którym oddawał je termin »koi«. »Koi« można przetłumaczyć jako upodobanie. Czułam do niego upodobanie. Był moim »koibito«, tym, z którym dzieliłam »koi«; upodobałam sobie jego towarzystwo. We współczesnym japońskim wszystkie młode, żyjące bez ślubu pary określają swego partnera jako »koibito«. Głęboko zakorzeniona pruderia wyklucza słowo miłość. Z wyjątkiem incydentu lub przystępu miłosnego szaleństwa nie używa się tego wielkiego słowa, rezerwując je dla literatury i tego typu rzeczy (…) Miłość jest afektem tak bardzo francuskim, że niektórzy upatrywali w niej wynalazek narodowy. Nie posuwając się tak daleko, przyznaję, że jest w tym języku pewien miłosny geniusz. Być może należałoby uznać, że oboje, Rinri i ja, nabraliśmy skłonności typowej dla języka partnera: on, odurzony tą nowością, »grał« w miłości, ja delektowałam się »koi«. Co pokazuje, jak cudownie otwarci byliśmy oboje na kulturę partnera (…) »koi« zachwycało mnie swoją lekkością, płynnością, świeżością, a także swoim brakiem powagi. »Koi« było eleganckie, rozrywkowe, zabawne, cywilizowane. Jednym z uroków »koi« było parodiowanie miłości: przejmowało z niej niektóre zachowania, nie po to, by cokolwiek ujawniać, tylko dla beztroskiej zabawy.

Właśnie dlatego, że nie było w nim zła, tak bardzo go lubiłam. I właśnie dlatego, że zło było mu tak obce, nie kochałam go. A przecież zło mi się nie podoba. Jednak danie wyszukane jest tylko wtedy, gdy zawiera w nim odrobinę octu. Dziewiąta symfonia Beethovena byłaby nie do wytrzymania dla ucha, gdyby nie zawierała rozpaczliwych wahań.

W związku z tym przeżywają wspólnie bardzo przyjemne 2 lata, podczas których jeżdżą białym, superczystym i lśniącym mercedesem do urokliwych zakątków albo do usytuowanego w wytwornej tokijskiej dzielnicy Den-en-Chofu „zamku z betonu”, gdzie poznaje jego dystyngowanych rodziców (ojciec prowadzi znaną szkołę jubilerską) oraz infantylnych dziadków, a innym razem siostrę Rikę, która na co dzień studiuje w Kalifornii i jest kochanką króla świata przestępczego Los Angeles (przy tej okazji Amélie opowiada o swojej siostrze Juliette i o tym, jak ciężko było jej się z nią rozstać), chadzają do znajomych, na przypadkowe wernisaże, spacery „promenadą zakochanych”, pałaszują przysmaki typu serowe founde, okonomiyaki, mniszki w cieście, liście chiso faszerowane pędami lotosu, kruszone lody, kaki czy herbacianą galaretkę, czytają wiersze Mishimy, uprawiają seks, on śpiewa jej nocą pod kwitnącym drzewem wiśni piosenki, a ona popija wtedy sake, wybierają się do Hiroszimy po sos z gorzkich śliwek (tam porusza ją przeszywająca atmosfera odważnego szczęścia) oraz wdrapują na górę Fudżi, na którą przynajmniej raz w życiu musi wdrapać się każdy Japończyk, by potwierdzić swoją narodową przynależność; wtedy też Rinri dowiaduje się o tym, że Amélie w zależności od wysokości na której się znajduje potrafi zmienić swój gatunek, gdyż powyżej tysiąca pięciuset metrów znikam. Moje ciało zamienia się w czystą energię i nim ktokolwiek zdąży zastanowić się, gdzie jestem, nogi unoszą mnie już tak daleko, że staję się niewidzialna. Inni też posiadają tę właściwość, ale nie znam nikogo, u kogo byłoby to tak nieoczekiwane, jako że ni z daleka, ni z bliska nie przypominam Zaratustry. A właśnie nim się staję. Owładnięta nadludzką siłą, śmigam po prostej ku słońcu. W mojej głowie rozbrzmiewają hymny nie olimpijskie, ale z Olimpu. Herkules jest moim małym słabowitym kuzynkiem. A mówię tu tylko o greckiej gałęzi rodu. W końcu my, istoty o napędzie mazdy, to przecież zupełnie co innego. Być Zaratustrą to mieć zamiast stóp bogów, którzy pochłaniają górę i zmieniają ją w niebo, to mieć zamiast kolan katapulty, którym reszta ciała służy za pocisk. To mieć zamiast brzucha wojenny bęben, a zamiast serca perkusję triumfu, to mieć głowę wypełnioną radością tak przerażającą, że trzeba nadludzkiej siły, by ją zdzierżyć, to dysponować wszystkimi mocami świata z tej tylko przyczyny, że się je przyzwało i można je pomieścić w swojej krwi, to nie dotykać ziemi z racji zażyłego dialogu ze słońcem.

Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy płyną statkiem na słynącą z urody i dzikości wyspę Sado, bo tam właśnie młodzieniec postanawia jej się oświadczyć – ona te zaręczyny przyjmuje, chociaż myśl o małżeństwie od zawsze jest jej niemiła, ale zaręczyny jakoś odsuwają ten problem na później, jednak gdy na początku stycznia 1990 roku rozpoczyna pracę w korporacji Yumimoto staje się „niewolnicą za dnia, a wycieńczoną narzeczoną w nocy” – w końcu pęka i decyduje się na ucieczkę, bowiem podobno ucieczka jest czymś niezbyt chwalebnym. Szkoda, bo jest taka przyjemna. Dostarcza najcudowniejszego poczucia wolności, jakie tylko istnieje. Człowiek czuje się bardziej wolny kiedy ucieka, niż wtedy, kiedy nie ma przed czym uciec. Nogi zbiega są jak w transie, jego skórę przebiega dreszcz, drżą mu nozdrza, rozszerzają się oczy. Pojęcie wolności jest tematem tak oklepanym, że już przy pierwszych słowach zaczynam ziewać. Ale fizyczny aspekt wolności to co innego. Zawsze powinno się mieć przed czym uciekać, po to, by kultywować tę cudowną możliwość. Zresztą zawsze jest coś, przed czym się ucieka. Choćby przed samym sobą (…) Ucieczka jest niezbyt chwalebna? A przecież to lepsze niż dać się złapać. Jedyny dyshonor to nie być wolnym.

 

„Ani z widzenia, ani ze słyszenia” to pozycja nieco dłuższa niż pozostałe książki tej autorki, bo liczy sobie 151 stron (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA); ale to pewnie dlatego, że nawiązuje do jej życia, bowiem podobnie jest w przypadku „Biografii głodu”, „Metafizyki rur” oraz „Sabotażu miłosnego”, ale dla mnie to dobrze, ponieważ te biograficzne, przez wzgląd na specyficzną ironię, zjadliwość, osobliwy humor, entuzjazm, błyskotliwość, rozbrajającą szczerość, nietypowe przygody i równe nietypowe (ale genialne!) poglądy oraz lustrowanie otoczenia, do tego spory dystans do samej siebie, innych i świata, szczególnie sobie upodobałam – tutaj właśnie to znalazłam, poznając przy okazji trochę japońskich przysmaków, obyczajów i krajobrazów, zderzając z różnicami kulturowymi, odmiennym pojmowaniem słowa „wolność” i słowa „miłość” oraz wynikającym z tego uczuciem straty, a wszystko przekazane tak hipnotyzującym językiem, że można łapczywie oznajmić: chcę więcej.

Teren neutralny wiele zmienia.

W miłości jak we wszystkim innym, najważniejsza jest infrastruktura.

W japońskim kolor może być synonimem miłości.

Słuchanie drugiego człowieka to już ogromnie dużo.

Zakochujemy się w tych, których nie znosimy, w tych, którzy reprezentują dla nas nieznośne niebezpieczeństwo.

Na dnie tego, co uporczywie dręczy, kryje się rozkosz.

Przestrzeń wyzwala ze wszystkiego. Nie ma takiej udręki, która by przeszkodziła człowiekowi rozprzestrzeniać się we wszechświecie. Czyż świat byłby tak wielki bez powodu? Język mówi prawdę: umknąć znaczy uratować się. Jeśli umierasz, wyjedź. Jeśli cierpisz, rusz się. Inne prawo niż prawo ruchu nie istnieje.

Nieobecni głosu nie mają.

Ci, którzy ocaleli, wiedzą, że inni nigdy ich nie zrozumieją.

Opowiedzenie o czymś wzniosłym jest z przyczyn technicznych niemożliwe; albo jest się nudnym, albo komicznym.

Życie usłane jest przeżyciami trwałymi jak kamień; mechanika cieczy pozwala mimo to się wśród nich poruszać.

Wody nikt nie zatrzyma.

Pożądanie jest silniejsze, gwałtowniejsze, im mniej znany jest jego przedmiot.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *