Jedziemy; obładowani tobołami rzeczy niezbędnych oraz wszelkimi troskami dnia codziennego, by powdychać nietkniętą dzikość otoczoną górską potęgą, by, obmywając się w kryształowym, szurającym o obłe kamienie źródle zapomnieć o tym, co złe, naładować pozytywną energią, siłą przesycić umęczonego ducha, co prawdopodobnie pozwoli spojrzeć inaczej, lepiej, choćby przez ułamek sekundy. Wczesnowrześniowe słońce przewierca się przez samochodową szybę, pakując oślepiającego palucha w pochłaniające niemalże filmowe krajobrazy tak bardzo omylne oko (czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko. Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu, widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce. Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu! Miej serce i patrzaj w serce!). Lazurowe niebo z modrymi prześwitami stroi się w stonowanie puszyste obłoki. Poukładane w rolniczej harmonii czarne grudy ziemi dźwigają zgaszoną żółć zrolowanego siana. Dostojnie wkracza butelkowa zieleń, szmaragd, seledyn, pistacja oraz mięta, gdzieniegdzie maźnięta złotym pędzlem jesieni. Kończy się ten pozornie uporządkowany świat, wzniesiony na chorych zasadach podłości, obłudy i wyniszczających nieskrzętnie budowaną moralność sakiewkach brzęczących monetami, dającymi poczucie fałszywego, nadbudowanego szczęścia. W tle muzyka. Ostrzejsze brzmienie jako odpowiedź na to, co tu wzrokowe i mentalnie nienamacalne. Znak drogowy ostrzegający przed zagubioną zwierzyną (żałuję, że nie ma takich, co ostrzegają przed wstrętnymi ludźmi). Noc, falsyfikująca rzeczywistość, skrywająca błędy i tajemnice. Przyjemny trzask klucza przekręcanego w zamku. Jeden z kilku przytulnych pokoików bogatych w cudze historie. Kraina relaksu oraz zapomnienia. Grzaniec o smaku palonej śliwki wspomagany niewielkimi łykami zielonej herbaty nagietkowej. Długa rozmowa przepleciona pięknem oczu. Cisza z tych, jakiej można zaznać wyłącznie w górach. Sen.
A o poranku Sanok, przykryty zasłoną cieniutkiego niczym igiełki deszczu, i ta świadomość, że człowiek otoczony Bieszczadami, PO SEZONIE (więc ilość turystów równa praktycznie zeru, czyli natura urokami, spacerami, zabytkami, śpiewem ptaków, kawiarniami zarezerwowana dla nas, na wyłączność). Ale, że przyroda jest kobietą, to zmienia nastrój (tak mówią, ale do końca mnie to nie przekonuje: hormony i tym podobne kwestie), tym samym promienie dość szybko osuszyły chodniki. Mijamy. Poznajemy. Chłoniemy. Próbujemy. Oglądamy. Słuchamy. Podziwiamy. Bo jest pomnik Grześka humanisty (obok biblioteki), nieopodal Góry Parkowej (w parku miejskim im. Adama Mickiewicza) Tadka Kościuszki oraz Zdziśka Beksińskiego (przy frontowej elewacji kamienicy na rynku), którego śladami podążyliśmy na Jana III Sobieskiego, do zdaje się ulubionej kafejko-restauracji „NoBGo Cafe”(ponoć przeważnie zamawiał: gulasz z sosem seczuańskim, zrazy z kaszą i ogórkami kiszonymi, hamburgera z frytkami i lody z mlekiem skondensowanym), gdzie spróbowałam przewybornej kawy: różanego latte oprószonego cynamonem oraz podwójnego cappuccino z syropem o smaku orzechów makadamia (moje kubki oszalały do tego stopnia, że udało mi się wyszukać i nabyć syrop różany, by w domowym zaciszu powracać wspomnieniami), ale wcześniej odwiedzamy Zamek Królewski, tam Muzeum Historyczne (ekspozycja ikon, przedmiotów liturgicznych i genialna galeria nieżyjącego już wykładowcy krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych – Mariana Kruczka, który ze znalezionych przedmiotów typu: tryby, druty, śruby, koraliki, muszelki tworzył swoje dzieła – pośród zdjęć, które znajdują się poniżej jest to, które najbardziej mnie urzekło, mianowicie „Trzej muszkieterowie”), również punkt osobistego programu: Galerię tegoż artysty właśnie (serce podbite obrazem rozkładającej się kobiety w butach na mega wysokim obcasie – to coś dla mnie, pewnie o mnie), a na zewnątrz taras widokowy, nakreślający cudowność owego miasta, gdzie nawiasem są postawione dosłownie mini galerie (takie tyci tyci) i multum zakładów mechanicznych oraz sklepów meblowych. I wreszcie, niedaleko Muzeum Budownictwa Ludowego, Skansenu, gdzie została zaprezentowana kultura polsko-ukraińska poszczególnych grup etnograficznych (Bojkowie, Łemkowie, Pogórzanie, Dolinianie) jest szlak (góra-dół-jeszcze niżej, slalomami, zakrętami, z ławeczkami, by dychnąć), hektolitry niegazowanej wody limonkowej, 2 śliwki w plecaku, szumy, szelesty, chrupoty, mrowie dostojnych drzew (dąb, buk, jodła, grab, jawor, klon, sosna, świerk, brzoza, modrzew, wiąz, lipa), krzewów (leszczyna, bez, trzmielina), zdradzieckich muchomorów, przypadkowych grzybiarzy, malin, jeżyn, chrząszczy, motyli, kruków, pustułek, wiewiórek, saren, jaszczurek i… padalców; jest więc w tym jakaś pierwotność, wolność, powab, wyciszenie i szczęście (bo On i Ja + natura w połączeniu ze świętym spokojem oraz społeczną izolacją).
No i jest też bajkowy Rzeszów ze słynnym Muzeum Dobranocek (Jacek i Agatka, Gąska Balbinka, Bolek i Lole, Smurfy, Muminki, Miś Uszatek, Mały Pingwin Pik-Pok, Wróbelek Elemelek, Przygody Kota Filemona, Zaczarowany Ołówek, Reksio, Miś Colargol, Pszczółka Maja, Baltazar Gąbka, Krecik, Rozbójnik Rumcjas i dużo starsze, nieznane mi postaci), Podziemną Trasą Turystyczną (to usytuowane 0,5-10 m pod płytą Rynku 15 korytarzy i 25 piwnic o łącznej długości 396 m, wybudowane w XIV-XVIII jako sklepy, magazyny, zakłady produkcyjne, schrony, gdzie można obejrzeć relikty murów, repliki zbroi rycerskich, broni białej i palnej, naczynia, ceramiczne zabawki, butelki po winach, kosmetykach, herby dawnych właścicieli Rzeszowa, ziem, województw, na których był położony oraz herby samego miasta), Fontanną Multimedialną, Okrągłą kładką dla pieszych, Pomnikiem Czynu Rewolucyjnego, wspaniałą kawiarnią „Niebieskie Migdały” (kawa mrożona: z kostkami lodu i migdałowym posmakiem oraz czerwone smoothie: truskawki, pietruszka, bazylia, mięta, sok z cytryny) i parzoną alternatywnie kawą (jeszcze nie piłam, bo jak to dostrzegłam, to byłam już po 3 solidnych, ale wszystko w swoim czasie, pamiętam o tym).
No i oczywiście oddalony o 20 km od Rzeszowa Łańcut, w którym wkraczamy (w nałożonych na buty OBRZYDLIWYCH FILCOWYCH KAPCIACH wielokrotnego użytku, ale wybaczam, bo podłogi pierwszorzędne) do Zamku Lubomirskich, gdzie przepych goni przepych i pozwala się rozmarzyć (te tapety, szezlongi, wazy, rzeźby, świeczniki, sekretarzyki, lustra, żyrandole, jadalnie, sypialnie, pokoje bilardowe, aksamitne, paradne), bo wszystko zdobione zgodnie z moim gustem (tym większy żal, że zabroniono fotografowania), a mury obluszczone, dziedziniec ukwiecony jak ten karciany w Alicji w Krainie Czarów, rzut beretem Oranżeria z cytryną i ananasem w doniczce, z papugami, żółwiami, rybkami, królikami, świnkami morskimi, tryskającymi źródełkami, nieopodal Storczykarnia, Stajnia (tutaj część dla koni wierzchowych, Szorownia Galowa i Hol) oraz Wozownia (cenna kolekcja pojazdów konnych po rodzinie Potockich), w której wstrząsnęły mną EGZOTYCZNE TROFEA w postaci skór zdartych ze zwierząt i ich głów dumnie prezentowanych na ścianach, zabijanych dla zabawy, bo tak fajnie (wierzę, że gdzieś kiedyś tacy w formie odkupienia win za te bezcelowe okrucieństwa będą mieli latami zdzieraną skórę).
A w ostatni dzień mniej aktywny wypoczynek nad Soliną (jak to śpiewał Wojciech Gąsowski: zielone wzgórza nad soliną, i zapomnianych ścieżek ślad. Flotylle chmur z nad lasów płyną, wędrowne ptaki goni wiatr), nad którą, w triumfalnie ogłaszającym niespodziewany powrót żarze, wprost z alejki obficie obstawionej pamiątkowym badziewiem (ktoś to w ogóle kupuje?), grillującymi oscypkami i grubymi skarpetami (akurat górskie skarpety uwielbiam – czarne też mają), podążaliśmy, będącą w remoncie zaporą (te ruchome płytki, siatki, rusztowania), by wkroczyć na istne targowisko próżności (uprzedzone słonikiem i łańcuchami, na których wiszą kłódki albo tych, co zakochali się pomyślnie i są, albo pechowo, w związku z tym byli, lecz teraz ich nie ma) zapchane automatami do gier, zacnych rozmiarów sklepikami, nawet tymi z modną odzieżą, budkami, oferującymi niezawodne fast-foody, z zastawioną leżakami plażą, wręcz podskakującą w rytm głośno dudniącej dyskotekowej muzyki, okraszonej szklanami lanego piwska, topiących się lodów włoskich i w oczekiwaniu na upragniony rejs, ledwo, w asyście agresywnych pszczół, upolowanego soku grapefruitowego (bo brakło pozostałych owoców) – no satysfakcja gwarantowana: hałas, tłok, ukrop, komercja, na dodatek zamiast relacjonującego na żywo przewodnika: gawędziarz puszczony z kasety (to się nazywa lenistwo i oszczędność)… A tam przecież krajobrazowo mogło by być tak olśniewająco (migocząca brokatem słońca powierzchnia wody, drewniane domki gdzieś pomiędzy odległą gęstwiną drzew, mural przedstawiający zwierzęta, ciekawych kształtów rowerki wodne, statki, żaglówki, Wyspa Mała, Duża, Okresowa, Polańczyk, Półwysep Jawor), i natura obroniła by się urokiem sama, ale chciwy człowiek wpakował tam swoją rządną interesu łapę, nasyfił, urynkowił i magia przemieniła się w tandetę.
Niemniej jednak jakiś tam przejaw ludzkiego materializmu i zachłanności, czyhających z każdego zakątka ziemi (więcej, więcej ponad wszystko) w żaden sposób nie zepsuły mi tego niezwykłego wyjazdu w nieokiełznane Bieszczadzkie tereny, gdzie obszar niczym zdjęty z widokówki, gdzie wiatr wieje zupełnie inaczej, liście tańczą własny układ, a usta mimowolnie układają się w uśmiech – świat zwalnia, człowiek z nim (choć raczej jest na odwrót). Cóż mogę rzecz: czuję się górsko spełniona 😉