Kiedy po raz pierwszy obejrzałam „Dzień świra” w reż. Marka Koterskiego (a byłam wtedy jeszcze w szkole podstawowej; pamiętam, że w cenie promocyjnej albo za jakieś punkty – zapewne za paliwo – rodzice kupili wtedy 2 kasety VHS: „Poranek kojota” i właśnie „Dzień świra”) to już wtedy wiedziałam, że ten film zawsze, ZAWSZE będzie plasował się pośród szczególnie przeze mnie cenionych, bo raz, że uderza tam uniwersalna i gorzka prawda o człowieku, dwa, że jest to ukazane w tak absurdalno-groteskowej formie, jak absurdalno-groteskowy potrafi być tylko Los (człowiek też, ale on jednak może zadecydować czy zachowa się jak pajac, a Los po prostu robi swoje w doczesności śmiertelnika i kompletnie nie pyta go ani o pozwolenie, ani o to czy czas, miejsce i sposób, żeby się wydarzyło są odpowiednie), a trzy, że specyficzny język, swoista poetyka wypowiedzi wspaniale oddają te paranoje i chaos, nadmiar w głowie tudzież tworzenie się w danej chwili jakieś myśli.
Do moich ulubionych fragmentów należy dyskusja z „facetem z harmoszką” i z obcą facetką ze sklepu, która wypycha go palcem jak jakieś odarte z godności dziecko i ciamka mu krówką nad uchem, złośliwy zakup „Kobiety” w kiosku, lekcja, gdy złudnie oddaje się „tej jednej, co słucha”, podróż pociągiem, gdzie spotyka skłócone małżeństwo, stado jedzących hamburgery siostrzyczek, „skretyniałą idiotkę” z psem, grubego chłopaczka pałaszującego chipsy z równie grubą matką, która odmawia, a mimo to ciągle bierze ostatniego, „głupią pizdę”, gdaczącą z „tępymi cipami” i zbyt głośno i zbyt szybko grających w karty mężczyzn, do tego należy dodać wszystkie natręctwa Adasia Miauczyńskiego (Marek Kondrat), jak choćby: wciąganie brzucha „na dzień cały”, upuszczanie zużytej prasy w przedpokoju, otwieranie drzwi balkonowych, żeby to wywietrzyć tytoniowy wczorajszy posmród, napuszczanie gorącej wody do garnka stojącego w zlewie, by wstawić mleko w celu zagrzania, 7 łyków mineralnej niegazowanej (w ogóle podporządkowanie liczbie 7, co znamionuje, że bohater maniakalnie dąży do doskonałości), opłukiwanie twarzy z omiataniem, osobniczy sposób siadania na kanapie, całowanie stópki Jezuska przed wyjściem z domu, no i oczywiście warta przytoczenia w całości „Modlitwa Polaka”:
Gdy wieczorne zgasną zorze,
Zanim głowę do snu złożę,
Modlitwę moją zanoszę
Bogu Ojcu i Synowi:
»Dopierdolcie sąsiadowi!
Dla siebie o nic nie wnoszę,
Tylko mu dosrajcie proszę.«
Kto ja jestem? Polak mały
Mały, zawistny i podły.
Jaki znak mój? Krwawe gały.
Oto wznoszę swoje modły
Do Boga, Marii i Syna:
»Zniszczcie tego skurwysyna
Mego brata, sąsiada,
Tego wroga, tego gada.«
»Żeby mu okradli garaż,
Żeby go zdradzała stara,
Żeby mu spalili sklep,
Żeby dostał cegłą w łeb,
Żeby mu się córka z czarnym
I w ogóle żeby miał marnie,
Żeby miał AIDS-a i raka.«
Oto modlitwa Polaka.
oraz te fragmenty:
Boję się rano wstać. Boję się dnia. Codziennie. Rano boję się otworzyć oczy ze strachu przed świtem – zupełnie nie wiem, co zrobić z nadchodzącym dniem. No nie mogę. O kurwa. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Mam niby jakieś obowiązki, a przecież… pustka, jakby zupełnie nie miało znaczenia czy wstanę, czy nie wstanę, czy zrobię coś, czy nie zrobię. Ja pierdolę. Higiena-jedzenie-praca-jedzenie-praca-palenie-proszki-sen. Ja pierdolę. Kurwa.
Co za ponury absurd… Żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem?
Nie, no to nie do wiary. Nie, to być nie może. Osiem lat podstawówki i cztery liceum. Potem pięć, bite, studiów, dyplom z wyróżnieniem, dwadzieścia lat praktyki, i oto mi płacą, jak by ktoś dał mi w mordę. Ja pierdolę, kurwa! O, bracia poloniści, siostry polonistki, sto trzydzieścioro było nas na pierwszym roku. Myśleliśmy, że nogi Boga złapaliśmy, że oto nas przyjęto do szkoły poetów. Szkoła poetów, Dżizus, kurwa, ja pierdolę! Przez pięć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach. A potem bida, bida i rozczarowanie! A potem beznadzieja i starość pariasa i wszechporażająca nas wszystkich pogarda, władzy od dyktatury, aż po demokrację, która nas, kałamarzy, ma za mniej niż zero. Dlaczego władza każdej maści ma mnie za nic? Czy czerwona, czy biała, jestem dla niej śmieciem, kurwa! Pod każdą władzą czuję się jak kundel! Czemu nie jestem chamem ze sztachetą w ręku? Ktoś by się ze mną liczył gdybym rzucił cegłą! A przecież stanowimy sól ziemi. Tej ziemi! Mimo że nie jesteśmy prymitywną siłą, dyktaturami zawsze wstrząsają poeci! Wtedy nas potrzebują, zrozpaczone masy, które nie widzą dalej niż kawał kiełbasy! Które nie widzą dalej…
Zatem, gdy po latach nadarzyła się okazja, by zgłębić dzieciństwo Adasia (tym razem w rolę wcielił się Michał Koterski i wyszło mu to genialnie) i choć po części uświadomić sobie dlaczego tak się ukształtował (bo przeszłość ma na człowieka znacznie większy wpływ niż mu się wydaje), to bezzwłocznie zarezerwowałam bilety na niedzielny, popołudniowy seans „7 uczuć” w reż. Marka Koterskiego.
I poszliśmy. W niedzielę dość chłodną i ponurą – podobnie jak ten film, jak jego przesłanie.
Bo mimo że to chwilami zabawna, to w gruncie rzeczy bolesna historia, dotycząca nie tylko Adasia, ale również jego kolegów i koleżanek (tym samym dzieciństwa każdego człowieka), która zostaje opowiedziana u pani psycholog (użyczyła głosu Krystyna Czubówna) na zasadzie klatek wspomnieniowych przez już dorosłego, w dalszym ciągu nie potrafiącego poradzić sobie i z samym sobą i z funkcjonowaniem w rzeczywistości, bohatera.
Adaś jest osobnikiem niezdarnym, zagubionym, skrajnie zakompleksionym, sfrustrowanym i zalęknionym; i chyba właśnie dlatego mówi się do niego „Adasiu”, a nie „Adamie” – to dorosły mężczyzna, ale zamknięty w kokonie dziecięcych niepokojów oraz niewyjaśnionych trosk.
To mężczyzna, który nie umie ani rozpoznać, ani przeżywać 7 podstawowych uczuć, jakimi są: strach, smutek, wstyd, zazdrość, złość, wstręt oraz radość, ponieważ nikt z dorosłych go tego nie nauczył, nikt go nie uświadomił i nie podarował mu szansy, kompletnie bagatelizując jego chłopięce odczuwanie, myślenie, dostrzeganie tudzież rozumienie świata.
A przecież dziecięce strapienia nie są mniej ważne od tych, z którymi zmagają się dorośli, są tak samo istotne, tyle że z nich składa się dziecięca codzienność – i trzeba się nad nimi pochylić, trzeba wyjaśnić, by wprowadzić jakiś porządek, ustabilizować, przerobić je i pomóc wymodelować osobowość, pojąć samego siebie i otoczenie, nauczyć się reagować i doświadczać; jakoś ten prywatny świat w tym ogólnym posegregować, by sobie zwyczajnie radzić.
Adaś sobie nie radzi.
Adaś w ogóle nie wie kim jest i co czuje. On trwa w natręctwach, obawach, niejasności i chaosie, ponieważ stłumił go wstyd, izolacja, lekceważenie, szablony, kłamstwa, zawody i inne okrucieństwa. Dorośli (czyli rodzice, nauczyciele, znajomi) nie zważali na słowa i czyny względem jego osoby, okazali totalny brak zainteresowania emocjami, nie pytali i nie słuchali, bo przecież powinien myśleć i doznawać dokładnie tak jak oni w tym momencie, zupełnie ignorując fakt, że ten bagaż trzeba sobie skompletować, a żeby był stateczny oraz poukładany, to potrzeba wsparcia kogoś, kto ma to już za sobą, więc ta znajomość powinna być przydatna.
A jednak nie jest, bo zdaje się, że dorośli zapomnieli, że też byli kiedyś dziećmi, więc patrzą na wszystko ze swojej dorosłej perspektywy, bo czym są młodzieńcze zmartwienia przy ich poważnych udrękach?
No jak się okazuje również poważnymi udrękami, tyle że w świecie dziecka, bo tak się składa, że ono akurat jest dzieckiem, wobec tego ma dylematy odpowiednie dla tego etapu, na którym się znajduje – i ono będzie kiedyś dorosłe i będzie miało dorosłe problemy.
Ale to jakim tym dorosłym będzie zależy w dużej mierze od podejścia dorosłych do niego wtedy, gdy jest jeszcze dzieciakiem.
Kuleje również bezsensowny system szkolnictwa (niekwestionowane realizowanie tego całego programu, wkuwanie i recytowanie słowo w słowo i tym podobne bzdury), brak indywidualnego podejścia i do dziecka i do ucznia, środowisko w jakim dorasta, ciągłe powtarzanie tych samych błędów oraz nieumiejętność wyjścia ponad społeczne, rodzinne, wychowawcze czy właśnie edukacyjne schematy i społeczne postrzeganie.
„7 uczuć” to smutny i dramatyczny film o koszmarach z dzieciństwa, które potem wloką się za dorosłymi przez resztę życia. To uświadomienie jak bardzo trzeba słuchać tego małego, jak współodczuwać, starać się pojąć i wyjaśniać. To także nostalgiczna podróż wstecz, przywołująca wspomnieniowy uśmiech na widok skakania na skakance pomiędzy lekcjami, wpisywania do pamiętników, przygotowywania do szkolnego wystawienia „W pustyni i w puszczy” albo obrzucania dobrze znanymi powiedzonkami i wierszykami.
Znakomitym zabiegiem jest odegranie ról dziecięcych przez dorosłych (i fenomenalnych) aktorów (chociażby pojawia się Katarzyna Figura, Marcin Dorociński, Gabriela Muskała, Tomasz Karolak, Andrzej Chyra i Cezary Pazura), co po pierwsze kojarzy się z ekranizacją „Ferdydurke” Gombrowicza (do niej nawiązuje również upupianie, gęby, swoisty język, klimat groteski, absurdu i przerysowania), a po drugie utwierdza w tym, że masa dorosłych jest nadal spłoszonymi „dorosłymi dziećmi”, które sobie wegetują w obrębie stereotypów i wyuczonych ról.
Trochę zawiodło mnie zakończenie, bo choć jest przygnębiające i tragiczne, to zbyt dosłownie przez Woźną (Sonia Bohosiewicz) wykrzyczane (za dużo też wulgaryzmów, przez co zamiast przeraźliwego i wzmocnionego stało się po prostu niesmaczne i męczące), a myślę, że niedopowiedzenie dałoby tu miejsce na samodzielne refleksje – zresztą do wniosków wcale nie jest trudno dojść.
To trzeba obejrzeć.
Wszystkie ilustracje pochodzą ze strony: https://www.filmweb.pl/film/7+uczu%C4%87-2018-810503