„Bystra obserwatorka dziwacznych małych scen, nazw, ludzi” (Virginia Woolf, „Pani Dalloway”)

Wtorek. Cisza rozpływa się w powietrzu. Sztuczne światło wspomaga czytanie. Zbliżam do ust kubek gorącej herbaty, ale nie mogę posmakować – z wrażenia. Słodko-goździkowy napar robi się chłodny. Zamykam książkę. Rozmyślam. Idę po kolejną herbatę – gorącą – teraz potrafię.

„Pani Dalloway” autorstwa Virginii Woolf to 245 stron sensualnej podróży, którą odbywa Klarysa Dalloway (wraz z nią czytelnik) po ulicach Londynu (sama mieszka w dzielnicy Westminster), w środowy poranek, na początku czerwca, w 1923 roku (jej celem jest zakup kwiatów na wieczorne przyjęcie). Bohaterka jest 52-letnią kobietą, cienką jak tyczka, wyprostowaną, o małej twarzy z ptasim nosem, ładnych dłoniach oraz stopach, gustownych (choć tanich) ubraniach, ma w sobie coś z ptaka, z sikorki, lekka, żywa, wyrazista, ostra jak strzała, jasno określona. Mieszka w czarującym domu, w którym uwielbia organizować przyjęcia, bo zamierza sprawiać innym przyjemność. Stworzyła sobie ateistyczną religię czynienia dobra w imię dobroci – raduje ją wszystko, chce, by ludzie byli szczęśliwi (zmieniła podejście do życia po tym, jak jej siostrę Sylwię zmiażdżyło drzewo – zmarła). Jej darem jest prawie instynktowna znajomość ludzi, pragnie, by cieszyli się na jej widok, tak po prostu. Służba darzy Klarysę sympatią; za łagodność, dobrotliwość, jednak Doris Kliman (zgorzkniałe nieszczęsne stworzenie) jej nie znosi, twierdząc, że jest próżna i nie zna trudów życia [sama Doris czuje się wstrętna, gruba, brzydka – i zapewne przez to nic jej się nie udaje. Nadzieje pokłada w religii, gdyż pastor Whittaker powiedział, iż Bóg ma względem niej swoje zamiary (jest Niemką, a po wojnie, przez wzgląd na pochodzenie, nie mogła dostać pracy w szkole panny Dolby, mimo, że jej wiedza z zakresu historii nowożytnej była imponująca)]. Doris spędza często czas z Elżbietą, 17-letnią córką Klarysy i Ryszarda (który ją zatrudnił); piękna, leniwa, bierna, znudzona egzystencją, może zostanie lekarze, może farmerem – nie wie. Ów Ryszard („Wickham” – tak go z początku nazywała Klarysa, przekręcając nazwisko. Poznali się w trakcie przyjęcia – siedzieli obok siebie)  to człowiek ceniony w towarzystwie, obyty w świecie, rozumiejący, że w każdym małżeństwie niezbędna jest odrobina niezależności. Klarysa jest z Ryszardem, ale w jej umyśle dominuje Piotr Walsh (którego zostawiła – poczuła się urażona, gdy ten, zazdrosny o Ryszarda, nazwał ją „wzorową panią domu”. Zresztą osobą Ryszarda była niesamowicie zafascynowana), jej umiłowany Piotr. Bohater w latach 1918-1923 wyjechał do Indii, wziął ślub z kobietą poznaną na statku, później się rozwiedli. Teraz wrócił, bo jest umówiony z adwokatami; zakochał się w młodziutkiej Daisy (żona majora w indyjskiej armii), i potrzebuje porady, jak to wszystko poukładać. Przybywa do Klarysy, siadają razem na niebieskiej kanapie, kobieta ceruje zieloną suknię z jedwabiu (na wieczorne przyjęcie), a on jak zwykle bawi się scyzorykiem (tak rozładowuje zdenerwowanie) – płacząc, opowiada jej swoją trudną sytuację sercową, ale jednocześnie zaczyna wspominać (skrycie, nie na głos), jak bardzo kochał Klarysę; jest wytworna, krytyczna, także zachwycająca i romantyczna. Zawsze była w niej nieśmiałość, która teraz stała się konwencjonalnością, ufa swojemu wdziękowi, wpada w przesadę, bywa zbyt chłodna, kamienna, z czasem sentymentalna, nadmiernie światowa, sądzi, że człowiek nie może stać z rękami w kieszeniach, musi coś robić. Piotr bije się z myślami, gdyż musi poprosić Ryszarda o pomoc w znalezieniu jakiejś pracy; swego czasu wyrzucili go z Oksfordu, więc w oczach Klarysy i jej ojca (Justyn Parry) jest wykolejeńcem, bankrutem, socjalistą. Wszelako sam o sobie myśli: jestem poszukiwaczem przygód(…) jestem romantykiem, korsarzem, gwiżdżącym na te wszystkie przeklęte konwenanse, na te żółte szlafroki, fajki, wędki na wystawach sklepów, gwiżdżącym na tę całą szacowność, na przyjęcia, na tych wymuskanych starców w białych pantalonach pod kamizelkami. Tak, jestem korsarzem. Bo Ryszard na wiele rzeczy się nie zgadza, wiele krytykuje, wszakże zdaje sobie sprawę, iż stawiał kiedyś Klarysie „idiotyczne wymagania” – teraz żałuje. Pomimo to sądzi, że kobiety nie wiedzą czym jest namiętność, a Klarysa odtrącając go zrobiła z niego „rozmazanego, płaczącego osła”. Ostatecznie jest zdania, że po 50-tce człowiekowi nie są już potrzebni ludzie, choć ta Klarysa, „jego” Klarysa stale przenika umysł; wspomnieniem, tęsknotą, marzeniem.

Klarysa, wbrew tym wszystkim zarzutom, w duchu postrzega się jako osobę mało inteligentną, nie znającą języków, historii, czytującą wyłącznie pamiętniki, wiedzącą zaledwie tyle, ile przekazała jej Frauelin Daniels. Zarzuca sobie, że knuła intrygi, oszukiwała, nie była godna podziwu, łaknęła sukcesów, zazdrościła lady Bexborough – w głębi serca jest snobką. Nie może pogodzić się z tym, że Millicent Bruton nie zaprosiła jej do siebie na lunch (a Ryszarda tak), bo Millicent interesuje się polityką, męskimi zajęciami, nie lubi Klarysy, w ogóle kobiet. A Klarysa ma do kobiet ogromną słabość, skrycie pożąda, nie może oprzeć się ich urokowi, zwłaszcza Sally Seton (przyjaciółka z lat młodości, która wyszła za mąż za właściciela fabryk włókienniczych w Manchesterze, ma 5 synów – nie utrzymują kontaktów – spotykają się na przyjęciu, ale tak bardzo różnią się od obrazu zachowanego w pamięci), która urzekała ją „swobodną niedbałością”. Klarysa porównywała Sally do balonika, który skądś przyfrunął i przez chwilę tkwi nieruchomo, zaczepiony o cierń głogu.

I Klarysa tak wędruje ulicami Londynu, rozmyślając, dziwiąc się, że Nim zdanie zostało dopowiedziane do końca, coś się wydarzyło, że wszystko tak błyskawicznie się zmienia, chaotycznie łączy. Kobieta ufa zmysłom, przez zmysły postrzega, odczuwa ciszę nocy, niepokój, uroczystą powagę, nieuchwytną pauzę, delikatną pajęczynę szaroniebieskiego poranka. Analizuje miłość do życia, upływ czasu, dziewczęta w muślinowych sukniach. Myśli o chłopaku pani Foxcroft, który zginął na froncie, o jubilerach, eksponujących na wystawach sztuczne i prawdziwe brylanty, przyjęciu, matkach z Pimlico, które karmią niemowlęta, gońcach, krążących między budynkiem Floty i Admiralicji, o tym, że uwielbia tańczyć oraz jeździć konno, o małej dziewczynce w różowej sukience, o tym, że Piotr jej nie rozumiał, nie dostrzegał drobiazgów, o czerwonych rękach kwiaciarki Pym, że Wuj William mówił, iż kobietę poznaje się po butach i rękawiczkach, że kocha biało-szare ćmy, zataczające kręgi nad ciastem z wiśniami, o podnieceniu społecznym, wywołanym przez obecność tajemniczego samochodu (Królowa? Premier? Książę Walii?), że każdą chwilę i nastroje własnego domu zna się tak dobrze, że jeśli jeszcze raz mogłaby przeżyć życie, to wyglądałoby ono inaczej; miałaby ciemne włosy, cerę jak spękana garbowana skóra, wspaniałe oczy, ruchy powolne, majestatyczne, dostojne, mieszkałaby w domku na wsi, interesowała polityką. Klarysa widzi w parku rozradowane kaczki, Huga Whitebread’a, mającego teczkę ozdobioną królewskimi herbami, zbyt dobrze ubranego (zawsze czuła się przy nim jak pensjonarka), nadto obserwuje autobusy, jadące po Piccadilly, słyszy daleki szmer, pamięta, że wrzuciła kiedyś szylinga do stawu Serpentine w Hyde Parku, podziwia Bond Street; sklepy bez blichtru, sznur pereł, łososia na bryle lodu, porównuje róże do najpiękniejszej bielizny prosto z prania, ułożonej w wiklinowych koszach, a kwiaciarnia jest dla niej wieczorem, w którym dziewczęta w batystowych sukniach wychodzą rwać groszek i róże. Bo Klarysa Miała ów szczególny, właściwy kobietom dar tworzenia własnego świata wszędzie tam, gdzie się przypadkiem znalazła. Taka już jest – szczegółowa.

Wędrując mija ludzi, ludzie mijają ją, każdy nosi w sobie odrębną historię, postrzega siebie i innych zupełnie inaczej. Jest Emilia Coates dumająca nad pokojówkami w Pałacu Buckinghom, pan Bowley namyślający się nad ubogimi kobietami, sierotami, wdowami (w ogóle ławo się wzrusza), Sara Bletchley główkująca o tym, że Książę Walii mieszka w Pałacu St. James’s, gdzieś w tle pogrążony w depresji Septimus (był zakochany w Izabelli Pole, ale wybuchnęła wojna, pojechał do Francji bronić Anglii, na froncie stracił przyjaciela Evansa, a z nim siły psychiczne), uważający, że świat nie ma sensu (ostatecznie popełnia samobójstwo, wyskakując przez okno) i jego żona Lukrecja (młodziutka Włoszka, robiąca kapelusze), nie potrafiąca poradzić sobie z jego stanem (zaręczył się z nią pod wpływem impulsu, gdy nagle przeraziła go świadomość, że nie odczuwa NIC), a przygląda im się 19-letnia Maise Johnson, która przyjechała z Edynburgu do pracy u swojego wuja na Leadenhall Street, zaś na nią patrzy Carrie Dempster i uważa, że ta dziewczyna nie zna jeszcze niebezpieczeństw życia i miłości. Bo w młodości człowiek jest zbyt pobudliwy, by poznawać ludzi, gdy jest stary to dopiero wtedy zaczyna obserwować, rozumieć, ale przy tym nie traci zdolności odczuwania.

Bo prawdą jest, że ludzie mają w sobie tyle dobroci, tyle wiary, tyle miłosierdzia, ile potrzeba, żeby zwiększyć rozkosz chwili, aczkolwiek co jest warta inteligencja w porównaniu z sercem?

Być może NIC, a być może WIELE.

Myślę, że „Pani Dalloway” to książka, do której trzeba dorosnąć, by po przeczytaniu kilku kartek nie zamknąć jej z poczuciem nudy, męczącego stylu, nadmiaru słów, piętrzących się opisów, wrażenia sztuczności, braku rytmu, ciągłości, wątków zaskakujących, mrożących krew w żyłach. To styl intelektualny, ciężki, wymagający wyciszenia, koncentracji, styl, którego w istocie nie da się odtworzyć. Atmosfera wykreowana przez Virginię Woolf jest senna, bliska marzeniu – to taki sen na jawie. To wycinek fragmentu historii, na który składa się milion i więcej ludzkich perspektyw, z dogłębną analizą psychologiczną, monologami wewnętrznymi. Każdy tkwi w swoim świecie mentalnym, patrząc na innych dorabia sobie ich historię, bo widzi tylko otoczkę, dany moment. Autorka zastosowała technikę strumienia świadomości, teraźniejszość połączyła z subiektywnie postrzeganą przeszłością – bohaterowie umiejętnie przeskakują do rozmaitych wspomnień. Rozum rządzi się tu własnymi prawami, umyka zegarom, tworzy własny czas. „Ja” postaci jest rozproszone – bywa w wielu miejscach jednocześnie. Zmysły odgrywają naczelną rolę, czasem ciężko im harmonijnie połączyć nadmiar zdarzeń, barw, obrazów, głosów gestów, dźwięków, ludzi, wspomnień, myśli, pragnień. Chaos życia.

Mnie Virginia Woolf oczarowała; drobiazgowością, refleksją, szacunkiem do słowa, gloryfikacją słowa. Przeczytam więcej jej utworów. Obiecuję.

 DSC06224

DSC06158

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Literatura i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *