Mikołaj na rynku, prawdzie renifery, kartka od mamy, świąteczny pies i kakao z piankami

Moja wiara w Świętego Mikołaja zakończyła się tak szybko, jak szybko się rozpoczęła, bowiem Mateo (starszy brat) – wtedy lat 6 – szukał czegoś w szafce (pamiętam, że była karmelowej barwy, lakierowana, dwuskrzydłowa, z burszynowymi, tłoczonymi w wypukłe wzory szklanymi wstawkami) i szukał tak (nie)fortunnie, iż strącił COŚ – coś się rozsypało, a po podniesieniu, dociekliwym przetasowaniu okazało się naszymi własnoręcznie pisanymi, rysowanymi listami do brodatego. Oczywiście jak przystało na szlachetnego, dłużej stąpającego po tym łez padole, postanowił poinformować młodszą siostrę (czyli mnie) – lat 4 – by w naiwności nie trwała. Tak też uczynił. Przyjęłam to z charakterystyczną dla mnie powagą, obyło się bez szlochu, bo płakać to wstyd, a żal jaki posiadałam to ten do rodziców, że: KŁAMALI. Naturalnie o odkryciu oznajmiliśmy natychmiastowo – jeszcze chcieli nas wrobić w tę fikcję z sunącym na saniach, ciągniętym przez renifery, przedostającym się przez komin, ale my nie z tych głupich, więc im się nie udało. Rzecz się wyklarowała: Mikołaj nie istnieje, kartki przechwytują dorośli, kupują prezenty i podkładają nocą pod drzwi pokoju, czasem się przebierają w strój czerwony, by podszywać się pod sfingowaną postać. Pamiętam, że nawet byłam dumna, iż weszłam na wyższy poziom wtajemniczenia, że wiem to, czego inni nie wiedzą, że oni bezgranicznie, jakże bezkrytycznie ufają, mleko i ciastka zostawiają, w oknie wypatrują, bo a nuż się zjawi – byłam po tej drugiej stronie: pełnoletniej. Jasna sprawa chciałam otworzyć znajomym oczy, ale reagowali nadzwyczaj impulsywnie, skarżyli rodzicom, pociągali nosem, toteż dałam sobie z tym spokój. Uznałam, że kiedyś zrozumieją jak bardzo byli łatwowierni. Z perspektywy czasu autentycznie cieszę się, że klapki spadły mi z oczu tak wcześnie, bo im dłużej pokładałabym nadzieję w iluzji, tym ciężej przyjęłabym prawdę i większe miałabym pretensje o wciskanie mi bajek do głowy. Prawdopodobnie dla większości dzieci to jest taka magia: to oczekiwanie osobnika pędzącego wprost z Laponii, dźwięk dzwoneczków, czapka z pomponem, ale ja byłam trochę inna, ja magii doszukiwałam się w drobiazgach, gestach, książkach, wyobraźni, w uśmiechu, nie zaś w pozorach. Ja wolałam mieć świadomość, że Święty Mikołaj współcześnie, w kulturze masowej, pełni rolę symboliczną, że jego postać opiera się na prawdziwym biskupie z Miry, który bezinteresownie pomagał biednym oraz potrzebującym, że ludzie przebierają się na jego cześć, że to właśnie dzięki niemu wzajemnie obdarowują się prezentami, zaś sama wizualność została na przestrzeni wieków wykreowana. Tak mi było łatwiej, fajniej, rozsądniej, bo miałam poczucie realności, bo wiedziałam o co w tym chodzi, wiedziałam, że był ktoś tak altruistyczny, a reszta to otoczka, która służy świetnej zabawie, podobnie jak tworzenie lampionów, stroików adwentowych, zdobienie drzewek.

W każdym razie Mikołajki obchodzimy, gdyż to urokliwy zwyczaj, w związku z tym poza cudownym spacerem brzegiem rzeki, w tym roku w słonecznej a nie śniegowej aurze, wypiliśmy kawę, kakao z piankami tak często prezentowane w filmach, znaleźliśmy bajkowe lizaki w kształcie lasek, był likier brzoskwiniowy, muffinowy renifer i ten prawdziwy na rynku, był przebrany za Mikołaja mężczyzna i przebrany za niego pies, czar figurek, świeczek, serwetek poustawianych na sklepowych półkach, drobiazgi dla bliskich i od bliskich – na czele z kartką od mojej mamy;)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Życie i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *