Wcześniej niż zwykle pozapalane lampy rozpraszają lekko pomarańczowe światło zawstydzone swym sztucznym pochodzeniem. Kontury drzew jeszcze bardziej czarne od czarnego nieba, za którego dyskretnym płaszczem skrywają się, uciekające przed chłodem wiatru, gwiazdy lśniące, skrupulatnie, w komitywie z Losem, przeglądające karty przyszłości. Bezwzględna cisza z uporem zaciska usta. Tej osiedlowej martwoty nie zakłóca nawet jedna samochodowa podróż, nawet jeden dźwięk sikorki, uradowanej dyndającą na nitce słoninką. Ludzie krzątają się za firankami, wypowiadając bezgłośne frazesy lub wielkie słowa, każdy dźwiga ciężar własnej historii – innym niezrozumiałej. Pod butami, zaopatrzonymi w bezpieczną podeszwę, słyszalnie tylko dla idącego, chrzęści puchaty śnieg – przerażony perspektywą zmiany konsystencji z chrupkiej na brejowatą, nieskazitelnej bieli na depresyjną szarość – z sypkich, powszechnie podziwianych gwiazdeczek, rzeźbionych przez chmury, z ekologicznego szkła, staną się świadomie unikaną mamałygą. Koniec śniegu jest oczywisty, człowieka także, jednak celowe zapominanie o tym sprawia, że mimo wszystko zawsze nas zaskakuje.
Wrota miejscowej galerii automatycznie rozkładają ramiona, zapraszając zziębniętych w reklamowe obszary. Sklepy obiecują przecenione na następny sezon płaszcze i wzorzyste golfy. Posylwestrowe kreacje prężą się mnogością cekinów, podczas gdy czapki same nasuwają się na głowę, niepostrzeżenie mrugając na wełniane szale, by te przymilnie okręciły się wokół szyi. Jedziemy schodami wyżej niż jesteśmy, dołączając do niedługiej, lecz dłuższej od przeciętnej kolejki, przesuwając się tiptopami w stronę kasy. Dwa bilety normalne – bez rezerwacji. Sala określonym numerem opatrzona. Rozkładane krzesła. Niegazowana woda wniesiona w torebce. Prawie na styk, bo już reklamy wyjątkowo krótkie. Zaczyna się – wielu na wdechu spoczywa, by nie przegapić początku, bo może trzeba będzie do niego pamięcią nawiązać. „Moje córki krowy” w reż. Kingi Dębskiej od jakiegoś czasu przed wszelkimi serialami migawkami pokazywane, w radiu ogłaszane, w telewizjach porannych promowane, więc jak tak zachęcają, to byliśmy – i słusznie.
Film porusza tematykę zbiorową, bo dla wszystkich, a do tego nieuniknioną: śmierć, cierpienie, choroba, a w ich tle alienacja, niespełnienie, smutek, zawiść oraz rywalizacja. Dwie skrajnie różne siostry stykają się w punkcie wspólnej tragedii, jaką jest nie tylko pogorszenie i tak kiepskiego stanu zdrowia matki Elżbiety (Małgorzata Niemirska), która po pęknięciu tętniaka zapada w śpiączkę, ale także nagła choroba ojca Tadeusza (Marian Dziędziel) – glejak mózgu. Każda z nich reaguje na swój sposób: serialowa aktorka Marta Makowska (Agata Kulesza), samotnie wychowująca nastoletnią córkę Zuzię (Maria Dębska) to typ kobiety profesjonalnej, niezależnej, zamkniętej, chłodnej, zrównoważonej, zdystansowanej, logicznej, zaś trochę infantylna, mająca stałe pretensje do siostry o funkcjonowanie w jej cieniu, ekstrawertyczka Kasia (Gabriela Muskała), na co dzień popijająca, będąca z zawodu pedagogiem, u boku z bezrobotnym, niezaradnym mężem Grzegorzem (Marcin Dorociński) i dorastającym synem Filipem (Jeremi Protas) jest niesamowicie emocjonalna, na ogół reaguje paniką, płaczem, krzykiem, co więcej nie potrafi się usamodzielnić, gdyż w dalszym ciągu mieszka z rodzicami (co zresztą zarzuca jej Marta, twierdząc, że ich wykorzystuje). Pierwsza wierzy w moc prezentów, uznaje, że tak trzeba, że lekarz za dobrą opiekę powinien przyjąć, bo być może wtedy zajmie się jeszcze lepiej, z kolei druga łapie się zróżnicowanych nadziei: od wizyty na Jasnej Górze po szamanów. Relacje bohaterek są ciężkie – obwiniają się, wymawiają sobie, ubliżają, w czym nie pomaga im rubaszny, egocentryczny, czasem dziecinny i chamski ojciec (zresztą to on określił córki KROWAMI), wyraźnie faworyzujący Martę, która w pewnym momencie otwiera się i przyznaje, że kiedyś uczęszczała na terapię, by wyswobodzić się z jego autokratyczności – ale gdyby którejś działa się faktyczna krzywda zapewne skoczyłyby za sobą w ogień (przykładowo, gdy szwagier naskakuje na Martę, Kasia natychmiast go atakuje, bo jej wolno się kłócić, przeklinać, złorzeczyć, ale on nie ma do tego prawa, bo to nie jest jego, lecz jej siostra). Tutaj tak naprawdę z żadnej strony nie jest różowo i ten obraz (podobnie jak byt) nawet nie jest wyidealizowany, bo ideały to kwestia pozoru oraz wyretuszowanej okładki, aczkolwiek pojawia się wiele scen rozładowujących napięcie, odtruwających gęstą atmosferę, nie pozwalających na monotonię rozpaczy – i co ważne są to sceny smaczne, nie zamieniające produkcji w parodię.
„Moje córki krowy” to nie kolejna kopia czy mdła propozycja, ale istny konglomerat uczuć, to przykra, trudna historia opowiedziana lekkim językiem, jednocześnie obalająca mit nieskazitelnej fotografii szczęśliwej rodziny – tutaj są ukazane realia, zgodne z rzeczywistością układy i zachowania, masa urazów, również miłości, zjednoczenia, pojednania, bliskości, wspomnień (chwila, gdy siostry siedzą na polanie i w dowcipny sposób zwierzają się z miernej powszedniości). W tym dramacie znajdują się szczeliny na rozładowujący napięcie śmiech, bo w innym wypadku od nadmiaru zmartwień i rzeczy nieuchronnych człowiek musiałby się pogrzebać jeszcze za życia.
Polecam każdemu, niezależnie od zainteresowań i wieku, by uświadomił sobie jak to w istocie wygląda i do czego prowadzi nas wszystkich.
źródło ilustracji: http://system.festiwalgdynia.pl/pliki/wgrane/image/g39/katalog/KONKURS_GLOWNY/MOJE_CORKI_KROWY/moje%20corki%20krowy.png_standa.jpg
źródło ilustracji: http://static.prsa.pl/images/315fd41d-abcd-491a-924a-a3ef88c79a84.jpg
źródło ilustracji: http://lok.art.pl/wp-content/uploads/2016/01/moje-c%C3%B3rki-krowy_1.jpg
Teraz w McDonaldzie takie czernią urocze kubeczki na kawę; przepyszną, o smaku szarlotki 😉
Z pewnością obejrzę ten film, choć polskie kino zazwyczaj mnie zawodzi. W obliczu śmierci ludzie zwykle poznają samych siebie, dopiero wtedy zaczynają rozumieć, co w życiu ważne.
Poza tym lubię Kuleszę i Dorocińskiego, choćby dla nich warto obejrzeć.
Myślę, że czas poświęcony tej ekranizacji nie powinien wylądować w półce z napisem „stracony”. Zaskakuje i pociesza umiejętność radzenia sobie z ciężką sytuacją, jaką jest śmierć – uśmiech zaskakuje i chyba trochę podnosi na duchu, że jednak się da; da się żyć dalej, pomimo straty.