Uwielbiam przyrodę w jej czystej formie, nietkniętą ludzką ręką: w każdym listku, kropli deszczu, postrzępieniu chmury. Snuję marzenia o takim własnym pozornie dzikim zakątku, gdzie wtopię się w przestrzeń i otrzymam duchowo-estetyczne ukojenie, stąd podziwiam ogrody, na których szczycie umieszczam te w stylu japońskim, bowiem im najbliżej do natury; tam człowiek jej nie poskramia, lecz z nią współpracuje (ale nigdy na zasadzie dosłownego kopiowania), onieśmiela pięknem, obserwuje, czuje uległość w zderzeniu z potęgą. To magia formy z głęboką treścią, będąca mini pejzażem, prywatnym sanktuarium, miejscem czci oraz kontemplacji, w którym dominuje prostota (tworząca atmosferę spokoju), elegancja, ekspresja kompozycji, asymetria (zawsze nieparzysta liczba elementów), ale jednocześnie harmonia, bo z jednej strony ma przypominać prawdziwy krajobraz (co więcej płynnie łączyć się z domem, wszak stanowi jego dodatkowe pomieszczenie, aczkolwiek odgrodzone wysokim, litym murem bądź bambusowym płotem od wścibskich spojrzeń z zewnątrz – coś genialnego), z drugiej jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach (tu wkracza również zasada kontrastu: wielość form, układów, zestawianie elementów lżejszych z cięższymi, ale w dalszym ciągu nie naruszając ładu całości). Istnieje kilka typów ogrodów japońskich (płaskie, kamienne, wodne, literackie, herbaciane, spacerowe), chociaż najczęściej dzieli się je po prostu na dwa style: Tsukiyama (z pagórkami, skałami, stawami) oraz Hiraniwa (czyli ogród płaski, suchy z głazami imitującymi wyspy i żwirem grabionym na kształt rozchodzących się fal). Tutaj stonowana kolorystycznie roślinność (panuje zieleń, gdzieniegdzie przełamywana mocniejszym akcentem: są więc sosny, drzewka bonsai, bukszpany, ostrokrzewy, paprocie, wiśnie, magnolie, azalie, liliowce, irysy, hortensje, różaneczniki) przenika się z drewnem (pomosty, mostki, altany), wodą (jeziora, strumyki, wodospady), nierzadko porośniętym mchem kamieniem (przywodzącym na myśl góry) oraz piaskiem, a jeśli otoczenie na to pozwala można dołożyć akcenty w postaci latarni, ścieżek, pergoli, mis czy płotków.
No nic tylko usiąść, rozważać i odetchnąć, popijając ze zdobionej filiżanki zieloną herbatę.
I ja popijać chciałam, bardzo; taką tenchę albo matchę z porcelany malowanej w jakąś skrytą za wachlarzem gejszę, więc w tym celu w Internecie poszperałam, najbliższy zakątek ceremonii znalazłam i nim blask rozbłysnął na niebie byłam w pełni gotowa na wycieczkę do PISARZOWIC. Jedziemy. Z lewej pola, z prawej lasy, deszcz nie pada, mimo że chmury ociężałe. Samochód sunie szu-szu-szu, w tle Myslovitz delikatnie, acz nawinie wyśpiewuje, że ty, ty mnie dobrze znasz, wszystko o mnie wiesz, wiem, wybaczysz mi, że wszystko przeze mnie…
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=u5sHldnP6NU)
I po 20paru minutach płoty baśniową roślinnością otulone mijamy, pod bramą naznaczoną monumentalną kłódką z solidnym łańcuchem parkujemy, na tabliczkę zerkamy: NIEDZIELA-NIECZYNNE, podczas gdy na stronce zarzekali się, że od 11.00 do 16.00 otwarte (a nie byliśmy jedyni, bo w tymże czasie jeszcze 2 inne samochody zajechały). Żal i wkurzenie. Wkurzenie poprzedzone żalem. Żal zabarwiony wkurzeniem. Bo herbata, bo azalie, kwiaty wiśni, drzewka bonsai, usypane żwirem ścieżki, szemrzące wodospady, wyciszenie szlag trafił. Pokręciliśmy się dłuższą chwilę z zaciśniętymi z zimna zębami, ze złości pięściami, kilka fot krzewików ogrodzeniowych na pocieszenie strzeliliśmy, jedną zaogrodzeniową, żeby to wiedzieć co nas ominęło i wśród jakich widoków mieliśmy owy napój sączyć i ze zwieszonymi głowami zrobiliśmy w tył zwrot.
Wracamy w milczeniu spowodowanym zawodem. Ciemne niebo usiane promienistymi kleksami. Grudy ziemi pocztówkowo ufałdowane. Pozostałości uschniętej kukurydzy, stary wóz i rulony siana. Nagle wjeżdżamy wręcz w tunel ozłoconych liści – las złotem usiany, mieniący się wszelkimi odcieniami żółtego. Z ustami niemo rozdziawionymi z zachwytu wysiadamy, by nasycić się pejzażem stworzonym pędzlem natury. Stoimy, chłonąc czar, a tu nieopodal poustawiane personalne ule, czyli takie rzeźbione na kształt istot ludzkich. Człowiek na wzór natury, nie na odwrót.
Tak zdrowiej, choć zdrowia nam ten wiatr trochę wyszarpał, bo z niedowierzania, że wrota do japońskiego zamknięte, by się upewnić wyskoczyliśmy z samochodu w sweterkach. Na sam koniec gorąca kawa i szczery uśmiech, że ten japoński to tak naprawdę przez człowieka, a my trafiliśmy na zaułek, gdzie sobie sama przyroda 😉