Adam i Ewa z rajskiego ogrodu, przykuty do skał Kaukazu Prometeusz, wtaczający ciężki kamień Syzyf, napiętnowany Kain, obłudny Tartuffe z komedii Moliera, zimnokrwista Lady Makbet, porywczy Jacek Soplica, skłonny do bitki i wypitki Kmicic, Pani na kształt upiora z ballady „Lilije”, Kochanka wstydliwa ze „Świtezianki”, Ta z alabastrów, co ma pod rzęsą węgle, czyli „Balladyna”, Widmo Złego Pana z „Dziadów” to tylko najbardziej popularna garstka bohaterów biblijno-mitologiczno-literackich, którzy ponieśli zasłużoną karę za swoje winy. Niestety scenariuszu życia zwinnie pomysłowa dłoń pisarza cnotliwie nie zmieni, a Bóg do popełniania grzechów dał wolną rękę, więc nie wcina się między ludzką niesprawiedliwość, która swoje JA przeważnie wywyższa ponad innych; nawet niesłusznie – byle tylko mi było dobrze, nie ważne jakimi środkami, ale w imię czego (w imię mnie samego). Bo ileż to razy zrzuca się na kogoś, w celu uniknięcia; i tych śmiertelnie poważnych, i znacznie mniej, błahych, jak rozlany na stole kompot czy stłuczona szklanka.
Idę. Krokiem jeszcze wolniejszym niż zwykle. Z trudem łapię mroźny oddech, nie mogąc zrzucić z serca nałożonego balastu. Mijam nieznane twarze i pogrążone w śnie rośliny, podczas gdy nad moją głową krążą czarne kruki. Na chwilę zatrzymuję się przy złoto-żółtych pajączkach oczaru, a w moim umyśle dudnią słowa Sylvii Plath: Atrament wilgotnych świtów roztapia błękit. Na bilbularzu drzewa wyglądają jak botaniczny rysunek – wspomnienia narastają, słój po słoju…
Wspominam, choć usilnie hamuję lawinę wspomnień.
By tym wspomnieniom zapobiec kieruję się do kina, ze mną On ze swoimi błękitnymi oczami. I wtedy wszystko jakoś tak bardziej znośne stara się być, kiedy My razem wśród Nich, lecz sami sobie; mimo to nie wyrzekam się przelotnej samotności, bo lubię ją, niezmiernie.
I wtedy wiem, że mam dla kogo nie nękać myślami własnej duszy, świadomie wybierając niemyślenie, a czerpanie z chwili tej tutaj.
A tutaj na ekranie puszczają film, dramat, może nawet dreszczowiec po brzegi wypełniony symboliką, co to już na wstępie ogłusza przeraźliwymi symfoniami i odrzuca widokiem odzianych w zastraszająco białe, lateksowe rękawiczki dłoni gmerających na otwartym sercu – puszczają „Zabicie świętego jelenia” w reż. Yorgosa Lanthimosa, który jak żadna w tym roku produkcja nakazał siedzieć w napięciu przez 2 kompletnie długością niewyczuwalne godziny i jeszcze dłużej; już jak minęły chorobliwie niespokojnie.
Bo małżeństwo szacownego kardiochirurga Stevena Murphy’ego (Colin Farrell) i okulistki Anny (Nicole Kidman) z Cincinnati na pierwszy rzut oka prezentuje się całkiem przeciętnie albo i powyżej tej przeciętnej: zamożni, wykształceni, zrównoważeni (może trochę za bardzo), mieszkający w pięknym, przestronnym domu z ogrodem, usytuowanym w bezpiecznej dzielnicy, posiadający dwójkę ślicznych, inteligentnych, mających pasje [nastoletnia Kim (Raffey Cassidy) śpiewa w chórze, czasem tym śpiewem zatrważa, pokazując własną niestabilność; nie musimy się niczego bać, bo płonie w nas ogień i spalimy nim cały świat, i będą nas widzieć nawet w kosmosie], poukładanych dzieci [poza niedużym buntem Boba (Sunny Suljic), dotyczącym ścięcia włosów] oraz małżeńskie fetysze (seks „w znieczuleniu ogólnym”). Jednak jakby się tak bliżej przyjrzeć, jakby dokładniej wsłuchać i wczuć w panującą tam atmosferę to okazuje się, że tam, gdzie metalowy bądź skórzany pasek od zegarka staje się nie lada problemem, wszystko zbyt przykładne, sterylne, poukładane, zbyt sztywne, bezemocjonalne, bo puste, bez miłości, wykreowane, zdystansowane tudzież schematyczne. I jeszcze te potajemne spotkania nad rzeką lub w barze z 16-letnim złudnie nieszkodliwym Martinem (Barry Keoghan) o osobliwie beznamiętnej, wszakże czasem upiornie bezpośredniej masce (nawiasem: sposób w jaki spożywa spaghetti jest obrzydliwy, a epizod wyszarpania niczym rozwścieczona, jednocześnie diabolicznie opanowana zwierzyna fragmentu własnej skóry autentycznie przejmuje lękiem, zresztą podobnie jak zwięzłe wypowiedzi i prawie zerowa mimika). Jakaś dziwna więź między nimi, która z zadośćuczynienia przemienia się w prawdziwy koszmar, bo kiedy tylko ten neurotyczny, wręcz psychopatyczny chłopak przekracza próg ich wymuskanej kondygnacji stopniowo zaczyna odbierać im przestrzeń i zaburzać rytm stabilizacji, bo uświadamia, że nadszedł czas na zemstę za ojca, który stracił życie na stole operacyjnym, jest wyrzutem sumienia, opatrznością; i choć nie wiadomo czy zawiniła wada, czy 2 butelki wypitego wcześniej piwa, to trzeba wyrównać straty, oko za oko, 1,2,3… gra rozpoczęta. A zasady tej zabawy chociaż błyskawicznie i chłodno wypowiedziane to w swym przesłaniu tak makabryczne, że aż momentami absurdalne i groteskowe: utrata władzy w nogach, śmierć z niedożywienia, krwawiące oczy – albo wszyscy albo jedno przypadkowo lub specjalnie wybrane; jedno niewinne, które ma złożyć ofiarę za tego, który zawinił. Pojawia się bezradność oraz frustracja i wynikające z nich rozwścieczenie, ale po odbyciu pokuty trzeba porzucić tragizm i powrócić do normalności, udając, że przecież nic się nie stało, że już wszystko dobrze: niby cierpienie, jednakże odpowiedzialność trochę zepchnięta, pycha nienaruszona.
To naprawdę mocna, warta obejrzenia propozycja na zakończenie tego roku.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/61/69/776169/7813240.6.jpg
źródło ilustracji: http://gfx.dlastudenta.pl/uploads/images/e/cd/zabicie_swietego_jelenia_1030x578.jpg
źródło ilustracji: http://bi.gazeta.pl/im/49/85/15/z22567497IER,-Zabicie-swietego-jelenia-.jpg
źródło ilustracji: https://pixel.nymag.com/imgs/daily/vulture/2017/10/18/costumes/18-killing-deer.w710.h473.jpg
źródło ilustracji: http://2.s.dziennik.pl/pliki/10624000/10624406-nicole-kidman-900-556.jpg
źródło ilustracji: http://1.s.dziennik.pl/pliki/10624000/10624469-raffey-cassidy-900-557.jpg
źródło ilustracji: https://i.ytimg.com/vi/4gwcr_ZMQTs/maxresdefault.jpg