Blask oczu sztucznie wykrzesany.
Wierzch Duszy gładko ociosany.
Bez skazy figurę wątłego ciała
wizja sprytnego profana nadała;
w wonności ziół za sprawą dłutku,
spijając z czary napój smutku,
wyrzeźbił siebie pomalutku.
W ciemnym, zamglonym krzewów ukrytku
złudnie wypełnił boleść ubytku.
Pragnąc przytłumić wewnętrzne łkanie,
zmówił bezgłośnie żarliwą litanię –
amokiem było gwiazd migotanie.
Pod mrocznym, chłodnym zwierciadłem nieba:
nic już nie trzeba. Nic już nie trzeba.
A wypłowiała toń jeziora
w błotnistych odmętach chowa upiora;
na żwirach brzegu przykuca pokora.
Bledną rojenne-senne obrazy –
Ci najwrażliwsi przerodzą się w głazy.
(autor: Ja)