„Gdy wchodzi się w układ z ciemnością, nie ma żadnych negocjacji co do warunków kontraktu” – „Ślepnąc od świateł” autorstwa Jakuba Żulczyka

Książka „Ślepnąć od świateł” autorstwa Jakuba Żulczyka stała pośród innych już od 3 lat, ale jakoś nie doznałam impulsu, by po nią sięgnąć, nie czułam tego, bo zawsze znalazło się coś literackiego, na co miałam większą, wręcz nieprzepartą ochotę – uczyniłam to dopiero kilka dni temu, a zasadniczym powodem było to, że jeszcze żadnej powieści tego pisarza nie przeczytałam, więc chciałam posmakować światów, jakie tworzy.

Jest to tydzień z życia mieszkającego w Warszawie Jacka Niteckiego, który pochodzi z Olsztyna (urodził się na Jarotach, w części, na którą mówi się „Hamburg”), a przyjechał tu, bo chciał zostać artystą – skończył LO plastyczne i prawie ASP „z jakiejś niejasnej intencji”, uszytej z przegrywanych kaset, albumów o sztuce oraz filmów, do tego uznawał to za metodyczne, powolne i skrupulatne zajęcie, a lubił  i umiał rysować. Jego mama jest emerytowaną nauczycielką, a ojciec milczącym, niespełnionym pisarzem, który wylądował jako dożywotni dyrektor fundacji wspierającej rozwój kultury lokalnej, a za swoje niepowodzenia znęcał się nad rodziną. Jacek ma też młodszą siostrę Paulinę, która posiada roczne dziecko i narzeczonego – razem prowadzą sklep, mimo, że jej udało się ASP ukończyć. Cała rodzina jest przekonana, że mężczyzna pracuje w warszawskim oddziale międzynarodowej korporacji, jednak on zajmuje się czymś zupełnie niepodobnym: jest dilerem narkotyków nastawionym na „osoby z wyższej półki”, a więc dziennikarzy, celebrytów, polityków czy biznesmenów, którzy, jak sam twierdzi, funkcjonują w schizofreniach, w rozdwojenia, a on jest postacią, która zaludnia u nich tę przestrzeń delirium. Jest „bohaterem z ich złego snu”, który obsługuje – jest jego „producentem wykonawczym”, a kokaina czymś namacalnym, czymś, czego można dotknąć, czymś, co rzeczywiście zmienia, przynajmniej na krótką chwilę. Kokaina jest prawdziwa. Jest czysta, biała, twarda, w dużych, stugramowych kościach przypomina wypolerowane do białości kamienie. Pięści. Jest prawdziwsza od złota i diamentów. Kokaina nie podlega kursom i spekulacjom. Inwestuje się w nią i zarabia na niej prawdziwe pieniądze. Ponosi się za nią prawdziwą odpowiedzialność. Dzisiaj, kiedy wszyscy handlują fikcją, wartościami dodanymi, opakowaniami opakowań, gdy większość kapitału to pustka, mydliny, dopisywane cyfry, gdy wszyscy pokornie przyklejeni do komputerów czekają na pęknięcie balonu – mężczyźnie wydaje się, że obraca prawdziwym kapitałem.

Sam Jacek sprawia wrażenie osoby chłodnej, małomównej,, pozbawionej skrupułów, obdarzonej doskonałą pamięcią, piekielnie inteligentnej i metodycznej, która stara się pracować w samotności – nie chce wchodzić w żadne układy, nie chce być od kogokolwiek zależny, lubi być dyktatorem każdej sytuacji, mieć wszystko pod kontrolą, w garści – nie potrafi wyluzować, stara się nie istnieć, stąd jest zameldowany w Olsztynie, w mieszkaniu babci, w którym obecnie bytuje kuzyn ze strony matki – jest tam zarejestrowany jako bezrobotny. Mieszkanie, w którym na co dzień kwateruje jest własnością osoby fikcyjnej. Towar, broń oraz pieniądze trzyma w ostatnim bloku, w kawalerce na dalekiej północy Gocławia, przepisanej na siostrę jego jedynej przyjaciółki Paziny, która jest drobna i chuda, ma ufarbowane na czarno włosy, jej dłonie bez przerwy się poruszają jak dwa małe, walczące pająki (…) przypatruje się ludziom ze spokojem kogoś, kto wie o nich zbyt wiele, aby nimi pogardzać (…) jest osobą, która połyka sekrety, która wie, kiedy mówić, a kiedy być cicho, która odbiera telefony i potrafi być o czwartej nad ranem w miejscu, w którym nie powinna być, po to, aby coś przejąć, zawieźć do siebie, schować i z nikim o tym nie rozmawiać. Samochód, którym Jacek jeździ, czyli grafitowy model Audi R S4 z 2009 roku jest w leasingu na firmę hurtownika, która handluje przez Internet akcesoriami do telefonów komórkowych. Wszystkie telefony ma na karty prepaid, do tego posiada kilka różnych dowodów osobistych i numerów PESEL.

Zdecydował się na dilerkę, będąc na pierwszym roku malarstwa, kiedy to dostrzegł, że w Warszawie robi się 3 rzeczy: mówi za dużo i bezładnie – mówi, aby mówić, bo największą aspiracją jest wiedzieć o pozostałych wszystko, handluje tym, co się wie, ma i nie ma: chodząc, kłamiąc, pokazując się, licząc, pisząc – w efekcie zarabia się albo dużo, albo gówno (dużo jeśli się wie jak handlować, gówno, jeśli wydaje się, że się wie) i wali kokainę; walą wszyscy, których stać, i dosyć spory procent tych, których nie stać – wszyscy traktują ją „jak rytuał”. „Jak gest”. „Jak oczywisty emblemat”.  Co więcej Jacek nie chciał być „kserokopią”, „niedomalowaną ścianą”, „bohaterem studenckiej etiudy filmowej”, „kmiotem klasy średniej z wiecznie niespłaconym debetem na koncie”, toteż w dość krótkim czasie z wiotkiego i smukłego chłopaka, który miał na miesiąc niecałe 1000 zł, stał się „handlarzem złudzeń” dla tych, co czekają, potrzebują więcej, chcą się czegoś pozbyć, uśmiercić w sobie, dla tych, co chcą być mądrzejsi, ważniejsi, lepiej pieprzyć, widzieć wyraźniej problem w tym, że nikt tutaj nie będzie widział wyraźniej. Do oczu wstrzyknięto im mleko, miotają się po swoich życiach jak oślepione zwierzęta po zamkniętych klatkach. Łakną, lgną do siebie nawzajem tylko po to, aby siebie wyrzucić i zgnieść, pozbyć się siebie za dzień, za miesiąc, za rok, a w interesie, w seksie, w przyjaźni – oszukać, wykorzystać, skłamać. Trzymają się swojej własnej wolności, jak najebany trzyma się chwiejnego słupa. Ale nie ma żadnej wolności. Nie dlatego, że ktokolwiek tym wszystkim steruje. Wolności nie ma dlatego, że wszyscy zawsze będą chcieli czegoś więcej, niż mogą mieć. 

Jednakże zmęczenie, niedopatrzenie, wymuszony egocentryzm, przekonanie o nieomylności, emocje, które do siebie dopuścił, czyli szaleńcza miłość, namiętność, sentyment do Beaty, która jest świetna w rozpraszaniu, umie całą uwagę przekierować wyłącznie na siebie. W jej oczach jest coś smutnego, proszącego i zimnego. To, co na ekranie jest świetnym aktorstwem, w rzeczywistości jest świetną manipulacją. Te oczy płaczą i zarabiają (…) jest wytrawną blagierką. Potrafi rozbrajać mężczyzn na piętnaście różnych sposobów. Wywoływać dziesiątki odcieni bólu (…) Jest zaburzona, jest zła. Jest zwykłą kurwą. Po prostu ktoś ją ładnie wyrzeźbił (…) Ona ma żyletki pod skórą, cyjanowodór pod językiem. Jest jak AIDS. Jest jak duże miasto w całej okazałości skompresowane do jednej osoby, a przede wszystkim nieświadomość tego, jak naprawdę wygląda narkotykowa rzeczywistość sprawiło, iż wszystko, dosłownie wszystko, co sobie wybudował zaczyna pękać, a on, za sprawą tych dramatów (szantaż, pobicie, kradzież, zastraszenie, uprowadzenie, zamknięcie w celi, itd.), a zwłaszcza wpływowego kryminalisty Dario, uświadomił sobie, że stracił kontrolę, stał się bezwolny, bo sam się oszukiwał, po pierwsze chcąc się ze zwykłego „lamusa”, „pedała”, „człowieka znikąd” wykreować na kogoś złego, groźnego, na „bezdusznego kawała skurwysyna z twarzą jak cegła i ciuchami z żurnala”, by wzbudzać strach, by zyskać pieniądze i szacunek,  po drugie, bo za bardzo odciął się od tego środowiska, nie wtargnął w nie, nie rozeznał się, a tu są potrzebne układy, tu się komuś podlega, tu, gdzie miasto wygląda jak nabazgrane kolorowymi flamastrami na czarnej płachcie przez ogromne, nadpobudliwe dziecko. Gdzieś z oddali przebija się uszkodzona, świąteczna melodia, przez szum, przez zupę z głosów i kroków, pracujących silników, trzasków zamykanych drzwi (…) otwiera oczy, zamknięte w dzień, budzi się cicho i ciężko, przypomina schlanego mężczyznę. Jego powieki rozchylają się powoli, zmęczone, sklejone ropą. Jest spuchnięte, tak jakby w ściany, w chodniki, w okna, w kostkę Bauma – w to wszystko wsiąknęła już na stałe czarna, brudna woda (…) oddycha ciężko, sapie, próbuje odkrztusić nagromadzoną w gardle flegmę, a jego oddech idzie prosto z flaków, z kanałów, nieświeży i ciężki; jego serce łomocze jak wielki bęben (…), zaś Ludzie. Wylewają się na zewnątrz, w światła i ciemność, w swoje życie, w weekend, w hałas, jak rozsypane ogromną dłonią paciorki jest naprawdę niebezpiecznie.

Jacek pod wpływem tego wstrząsu, zaistniałego chaosu planuje wylecieć do Argentyny – pragnie uciec oraz odpocząć, ale w istocie… i nie potrafi i nie chce się stąd wyrwać.

„Ślepnąć od świateł” to książka gatunkowo niejednoznaczna: niby powieść, niby autoironiczna pogadanka, trochę miastowa ballada po zmroku, turpistyczna epopeja, tekst który obnaża paskudną prawdę i niesie przesłanie moralne, a może po prostu dziennik dilera, ale na pewno jest to coś, co hipnotyzuje stylem, płynnością, swoistą poetyką, rytmem, mimo że jest brudne, cuchnące, wulgarne, szorstkie, zdemoralizowane, ponure, niedbałe i wypłukane z jakichkolwiek emocji – i to czasem aż do przesady, bo zbyt rozwlekle, monotonnie, w nadmiarze. I właściwie ten język pozwolił mi przebrnąć przez 519 stron (Wydawnictwo Świat Książki), bo fabuła kuleje, a raczej za bardzo nie istnieje: nie ma tu ciekawych dialogów, choć ciekawe są dygresje narratora, brakuje dobrze wykreowanych, poza skupiającym na sobie w zasadzie wszystko Jackiem, bohaterów (własną obrzydliwością, drapieżnością oraz „dziwną wilgocią w oczach” broni się jeszcze Dario, a Pazina wzbudza zaufanie i rozczula pozorną nieustępliwością, do tego tylko ona wykazuje realną chęć do zmiany doczesności; jest „najnormalniejszą” postacią), zawiązania, rozwiązania, nagłych zwrotów akcji, napięcia i gry z czytelnikiem. Nie jest to przyjemna pozycja, ale taka z pewnością ma być, a ten lepki, chory i brutalny nastrój jakoś osobliwie zatapia czytelnika w tym podziemnym, rządzącym prawami ciemności półświatku.

Tak naprawdę najbardziej intrygująco zaczyna robić się wtedy, gdy Jackowi, na zasadzie efektu domina, wszystko zaczyna się sypać.

To mocna i porażająca książka nie tylko o uzależnieniach, drugim, nocnym życiu stolicy oraz żądzy posiadania, ale też o ludzkich słabościach, chęci zmiany, szpanerstwie, instrumentalnym traktowaniu drugiego człowieka, agresji, zdradzie, społecznej hierarchii, złudzeniach, sile pieniędzy i znajomości, ale też o samotności, miłości i bezradności.

Nie jest to historia, która jakoś szczególnie chce się usadowić w mojej duszy i w mojej pamięci – może serial będzie lepszy? Premiera jesienią tego roku.

Mimo to nie będę się uprzedzała – myślę, że dam jeszcze szansę książkom: „Zrób mi jakąś krzywdę” i „Radio Armageddon”.

*w kubku czarna kawa, a na talerzyku moje kulki mocy: daktylowo-orzechowe z kokosem

Tym, co mnie w „Ślepnąc od świateł” zachwyciło są liczne, wręcz odczuwane zmysłami porównania, jak chociażby:

polewa chrupkiego śniegu, która chrzęści jak zgniatany styropian, powietrze, co ścina się jak podgrzane białko, oczy zimne jak lód na brudnym jeziorze, noc lekka i rześka jak gazowany napój, sterylnie czysty jak jezioro utlenionej wody, kobieta pachnąca jak śmietankowy tort, świat, który się rozciąga jak wyciągnięta z ust guma do żucia, samochody zlewające się jak powoli podgrzewana modelina, miękkie głosy w ciemności brzmiące jak ze złej kopii starego filmu, drobiny materii i kolorów wirujące jak konfetti zrzucone przez ogromną dłoń, światło, co wchodzi jak dwa tępe noże, głos ciepły jak budyń, on mówiący jakby ktoś smarował powietrze olejem

Wyłowiłam też stąd takie oto, warte uwagi myśli:

Kto przestaje nad sobą panować, ten stracił już poważanie innych.

Z ludzkimi błędami jest tak samo jak z aspiracjami, lękami, fantazjami – jest ich wyłącznie kilka rodzajów.

Życie to Uniwersytet Śmierci.

Czyjaś śmierć wcale nie zwalnia nas z obowiązku mówienia o nim prawdy.

Nie ma nic bardziej kolorowego i żałosnego jednocześnie niż barbarzyńca po awansie.

To komiczne, jak ludzie są święcie przekonani o własnej dobroci. To właściwie jest najkomiczniejsze ze wszystkiego.

W wyludnionych miastach jest coś bardzo szlachetnego.

Gdy jest naprawdę cicho, to bezdźwięczność staje się treścią.

Człowiek to zwierzę z impulsem.

Jeśli ktoś lub coś ma cię zaskoczyć, i tak to zrobi, nieważne, jak nerwowo będziesz się rozglądał, jak cicho będziesz szedł, na ile zamków będziesz zamykał drzwi.

Niektórzy może chcieliby, aby gdzieś w wiszącym nad tym wszystkim powietrzu, tym powietrzu, które ma niezmiennie czarny kolor, było coś jeszcze. Jakiś głos. Jakieś echo. Jakaś prawda. Jakiś skarb. Niektórzy może łudzą się, że to coś tam jest, ale większość z nich w ogóle o tym nie myśli. Myślą o jedzeniu, seksie, płatnościach, podatkach. Przede wszystkim myślą o pieniądzach. O tym, że mają ich za mało. Ci, którzy myślą o czymś więcej, są z góry na przegranej pozycji. Są zdekoncentrowani. Z rozkojarzonym błędnikiem, jakby coś nagle uderzyło ich w skroń. Wpatrywanie się w tę czarną kartkę powietrza nie ma najmniejszego sensu. To, co tam jest, zawsze będzie niewidoczne, gdy stanąć naprzeciwko. To coś, tę prawdziwą treść, można zobaczyć tylko kątem oka, mimochodem. Tak samo nie ma sensu wpatrywać się w ludzi. Są identyczni. Trajektorie ich ruchów, ich myśli, ich lęki są zbieżne w stu procentach. Odróżniają się tylko szczegółami.

Ludzie uwielbiają być ranieni. Odruchowo i posłusznie idą tam, gdzie jest ból. Kojarzą go z bezpieczeństwem. Mylą z miłością. To nawet nie jest smutne, to banalne jak cykl dobowy i prawie wszyscy są do tego przyzwyczajeni.

Wszystko jest tandetne. Absolutnie wszystko jest tandetne. Wszystko w ostateczności przestaje działać i istnieć. Wszystko jest szmelcem.

Ludzie demolują życie innym ludziom, ale tylko dlatego, że są przez nich zapraszani i wpuszczani. Są nieracjonalni i psychotyczni jedynie dlatego, że dostają na to pozwolenie.

Wszystkie intencje są brudne. Zawsze myślimy wyłącznie o sobie. Zawsze myślimy o tym, aby się wzbogacić, aby coś ugrać, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo, w każdej sytuacji myślimy przede wszystkim o naszej wygranej. Nic nie jest czyste. Czystość to pewna idea. Punkt odniesienia, jak śmierć. Nikt nigdy nie widział czystości. 

Wszystko jest echem wszystkiego, wszystko jest lustrem wszystkiego, wszystko współgra ze sobą w kanonie. Wszyscy skończymy tak samo bez sensu.

To, czego chcesz, przychodzi do ciebie zawsze inaczej, wcześniej, później, w niedoborze, w nadmiarze.

Ludzie nie znaczą zupełnie nic. Znaczą tyle co niewyraźne cienie na ulicach, oglądane z perspektywy samochodu, plamy znikające w ułamku sekundy.

Zło jest błędnym ruchem, zło jest marnotrawstwem czasu i surowców.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *