Jesienna niedziela w bajkowej Lanckoronie

Chmury skłębiają się na niebie jak gęste jogurtowe lody formowane szpatułką. Błękit jest tak błękitny, że przypomina najczystsze górskie jezioro przerzucone na Boże sklepienie. Nieśmiałe słońce onieśmiela swoim jesiennym istnieniem. Wiatr z wyczuciem głaszcze wyczesane włosy. Drzewa wyglądają jak barwione bibułą – tak bardzo przystroiły się w intensywne czerwienie, brązy i rozmaite odcienie żółtego (od bladego kanarkowego, przez mocny bursztyn, stare złoto, aż po jaskrawą cytrynę). Gdzieniegdzie gałęzie uginają się od grzesznie rumianych jabłek i słodkiego fioletu śliwek. W wydeptanych zachłannymi dziecięcymi butami trawach skrywają się niedostrzeżone kasztany.

Czuję zapach grzybów, czarnej herbaty z cytryną i mchu. Widzę wdrapujące po kruszącej się korze wiewiórki i przedzierające przez szelest suchych liści jeże.

Jesień. Jesień w pełni.

Jesień w urokach, aromatach, dźwiękach, smakach i emocjach.

Jesień w obrazach.

Droga przed nami pusta w to jesienne, niedzielne popołudnie.

Najpierw pusta, a potem zamkowo kręta, bo wąskimi zawijasami pnącymi się pod górę prowadzi jak na bajkowo ukryty zamek.

I istotnie jest tu bajkowo i są ruiny zamku.

Witamy w Lanckoronie, czyli brukowanej, niemalże średniowiecznej wioseczce, oddalonej 7 km od Kalwarii Zebrzydowskiej, utajonej pośród leśnej gęstwiny Beskidu Makowskiego, w której w dalszym ciągu są bielone, niziutkie (nie ma problemu, by zerknąć w przyozdobione dyniami, malwami, słonecznikiem, pelargoniami i donicami z wrzosem okna) chaty z charakterystycznymi podcieniami, a więc wysuniętymi okapami, a uliczki tak wąskie, że rozłożywszy ręce można prawie dotknąć budynków z lewej i prawej jednocześnie.

To miejsce zjawiskowej ceramiki i aniołów, bo właśnie tutaj w połowie grudnia odbywa się ich festiwal.

Na samym wstępie, pierwszy raz w życiu (bo jest znacznie tańszy niż w każdym innym zakątku, czyli po 10 zł; zapewne chodzi też o to, że są tu skromniejsze dodatki), zaopatrzamy się w popularnego już Bubble Waffle, czyli bąbelkowego gofra wypełnionego bitą śmietaną, jagodami, ananasem, brzoskwinią i oblanego karmelem, który jak się okazuje wygląda lepiej niż smakuje (coś jak chrupiący biszkopt obładowany mdlącymi łakociami).

Następnie udajemy się na mikroskopijny rynek z ławkami na wzór amfiteatru, z paroma straganami

na których pani tworząca na drutach czapki, swetry i szale, starocie w postaci cennych łyżeczek, moździerzy czy cebrzyków, mini antykwariat na wzorzystej płachcie, domowe konfitury z aronii i truskawek, sok z pędów sosny tudzież porzeczkowe nalewki, ręcznie robione kartki okolicznościowe

ręcznie robiona biżuteria, gdzie zatrzymuję się przy stoisku „Malena” Pani Magdaleny Bitner, która za przezroczystym szkiełkiem zamyka miniaturowe dzieła sztuki – są przepiękne, bardzo oryginalne i misternie wykonane!

Ja stałam się szczęśliwą posiadaczką takiego oto pierścienia (ten pośrodku)

i oczywiście masa różnolitych aniołów

Zdarzają się też koty 😉

Dalej zwiedzamy Muzeum im. Antoniego Krajewskiego, a tam mamy możliwość zobaczyć wystrój regionalnej izby wraz z przedmiotami użytku codziennego, ludowe rękodzieło i pomieszczenie poświęcone konfederacji barskiej.

W drodze na Górę Zamkową wchodzimy do ponoć bezkonkurencyjnej lokalnej piekarni Rafała Siwka i cierpliwie czekamy na swoją kolej, bo kolejka jest doprawdy długa, ale warto, bowiem pieczywo pachnie tutaj jak to wiejskie, najlepsze, sprzed lat (drożdżami, mąką, solą, piecem opalanym drewnem): jest pulchne, wyrośnięte, z chrupiącą złocistą skórką i puchatym wnętrzem – wybór chlebów, bułek, drożdżówek i ciast jest ogromny.

Kontynuujemy wędrówkę dróżką magiczną, co pachnie naturą samą w sobie, dzikością nieokiełznaną w rytmie poszeptów, chrzęstów i spadających z jabłonki jabłek.

Mijamy pensjonat „Leśny Ogród” (tu jak się zdaje serwują również wege posiłki), willę „Pod Zamkiem”, a 200 metrów dalej podziwiamy już ruiny lanckorońskiego zamku (wzniósł go Kazimierz Wielki).

Tutaj właśnie rozpoczynają się lirycznie nazwane szlaki spacerowe: Aleja Zakochanych, Aleja Cichych Szeptów, Droga na Moczary, Trakt Królewski i Droga do Dawnego Kamieniołomu – my decydujemy się na Aleję Zakochanych

która po wzrokowo-słuchowych uniesieniach sygnowanych zasypanymi, mieniącymi jesiennymi barwami ścieżkami, wyciętymi z bajek drzewami i zamglonymi szczytami na powrót doprowadza nas na rynek.

Jeszcze rzut okiem na pogrążony w wieczornym mroku Kościół pw. Narodzenia św. Jana Chrzciciela

i czas na pożegnalną kawę.

Do wyboru mamy kawiarnię „Czarna Owca”

„Niebieska Kawiarenka”

„Cafe Arka”

„Cafe Pensjonat” (chyba najbardziej oblegany)

ale niestety jest po godzinie 18.00, toteż o tej porze albo są zamknięte, albo znacznie uszczuplone menu.

Ostatecznie lądujemy w restauracji „Verona”, w której Mój Kręconowłosy wybiera pizzę (jest ich multum) i bezalkoholowy drink z Romeem w nazwie na bazie soku cytrynowego, napoju „Sprite”, świeżej mięty i syropu blue curacao, co zyskuje smakowe uznanie, natomiast ja postanawiam wziąć sałatkę (mieszanka sałat, rukola, parmezan, mozzarella, suszone pomidory, pomidorki koktajlowe, gruszka) i takie sercowe cappuccino 😉

Żal, że nie zdążyliśmy odwiedzić Teatru lalkowego Krzysztofa Falkowskiego „Zaułek Animacji” ani poleżeć na leżakach na Targowej 19, ale oznacza to tylko, że musimy tu kiedyś wrócić, bo…

…klimat w Lanckoronie jest jak nie z tej rzeczywistości – artystyczny i przesycony romantyzmem.

Tutaj czas zwalnia. Naprawdę.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Życie, Życie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *