Chmury ułożyły się na kształt zebranej łyżką morskiej piany, więc wzrokiem szukam rozwrzeszczanych, śnieżystych mew. Drzewa coraz próżniej koncentrują się na wyglądzie, bo tak bardzo farbują swoje liściaste, postrzępione suknie; dostrzegam w tym sezonie dominację złota oraz bordo. Żołędzie trzaskają pod jesiennymi butami, a wtedy ziemia pachnie jeszcze intensywniej. Mijają mnie wzorzyste swetry, a ja mijam podsuszone łąki i baśniowo mroczne zagajniki. W kieszeni płaszcza wiatr tańczy mi smutnego walca. Słyszę cichutko śpiewaną kołysankę – śpiewa ją Los, co wie bezsprzecznie i najwięcej. Na dłoniach noszę zapach świeżo ścieranego imbiru, a w Duszy kilogramy niezrozumienia.
Nadal zadziwiam się światem – niekoniecznie ludźmi.
I z takim zadziwieniem i nie czytałam każdą z 445 stron (Wydawnictwo Albatros) książki „Dziewczyny, które zabiły Chloe” autorstwa Alex Marwood, która to tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że ludzie lubią oskarżać – zwłaszcza grupowo.
Upalny letni dzień 17 lipca 1986 roku. 11-letnie Annabel (Bel) Oldacre i Jade Walker poznają się w wiejskim sklepie „jędzowatego babska” – pani Stroud: pierwsza z nich wywodzi się z bogatej rodziny o arystokratycznych manierach, mieszka w wytwornej rezydencji obsadzonej dwustuletnimi bukami, posiada konie, zabytkowe samochody oraz służbę, z kolei druga jest córką zubożałego, zapijaczonego, awanturniczego hodowcy świń ze śrutówką w ręce i potarganej, brudnej, potwornie grubej matki, która narodziła mrowie siejących w okolicy postrach dzieciaków, jednak pomimo tych różnic dziewczynki łączy to, że są pozostawione same sobie, pozbawione zainteresowania, pomocy, zrozumienia, po prostu niekochane (Bel nawet nie może zwracać się do rodzicielki „mamo”, bo… to ją postarza, a cała uwaga skupia się na jej młodszej, przybranej siostrze Mirandzie; biologicznego ojca nie zna – wie tylko tyle, że prowadzi bar w Tajlandii). Znudzone, zmęczone słońcem dziewczynki w wyniku losowych zawirowań dostają pod opiekę 4-letnią Chloe Francis i to właśnie za jej morderstwo zostają postawione przed sądem i już na zawsze okrzyknięte młodocianymi zabójczyniami – każda z nich trafia do innego zakładu poprawczego z dożywotnim zakazem nawiązywania ze sobą kontaktu.
Mija 25 lat.
W nadmorskim kurorcie Whithmouth, w lunaparku Funnland, szefowa personelu sprzątającego Amber Gordon znajduje w „Gabinecie Nieskończoności” (lustrzany labirynt) ciało młodej dziewczyny, które jest 3 odkrytym w niedługim czasie – można więc mówić o seryjnym mordercy.
Dziennikarka poczytnego czasopisma „Tribune” Kristy Lindsay dostaje zlecenie, by pojechać w te okolice i stworzyć artykuł, który zelektryzuje rządnych sensacji czytelników.
Spotkane kobiet zmienia wszystko.
Zaburza się pozorne poczucie stabilizacji (Amber jest w 6-letnim związku z przystojnym, ale sadystycznym Vikiem, ma stałą posadę, jest szanowana, zaś Kristy trwa od 13 lat w udanym małżeństwie z Jimem, doczekała się dwójki dzieci, ma dobrą pracę, dom, wykształcenie) – jest niepokój przed tym, że budowane dotychczas oszustwa zostaną odtajnione nie tylko przez okrutne społeczeństwo, które pozna ich autentyczne tożsamości, ale również przez nieświadomych bliskich, ale jest też pokusa nawiązania kontaktu z jedyną osobą, która to tłumione przerażenie zrozumie, no i ciekawość jak potoczyły się dzieje tamtej.
Zostają wskrzeszone demony przeszłości.
I jeszcze ten szalony, zakompleksiony Martin Bagshawe, który tak bardzo ukochał zło…
Ale o tym:
- Kto jest „Nadmorskim Dusicielem”?
2. Przed jakimi trudnymi wyborami stanęły kobiety?
3. I najważniejsze: czy Bel i Jade faktycznie w sposób bezlitosny i wyrachowany zabiły małą Chloe?
Dowiedzą się ci, którzy sięgną po tę książkę, a naprawdę warto, bo nie bez powodu otrzymała Nagrodę im. Edgara Allana Poego w kategorii Najlepsza Powieść 2014 roku.
Ciekawym zabiegiem jest to, że akcja przebiega dwutorowo: jest więc teraźniejszość po zmienionej tożsamości i co jakiś czas nieduże fragmenty wydrukowane kursywą, odtwarzające tamten katastroficzny dzień, co pozwala obiektywnie zapoznać się z historią, pojąć, bez gromadnego upienienia, jak to w istocie wyglądało. Można tu też, zważywszy na to, że autorka jest dziennikarką, więc środowisko zna wspaniale, dowiedzieć się jak funkcjonują media, jak naginają prawdę dla rozgłosu, dla nowinek, w jaki sposób publicyści docierają do informacji, jak walczą o najlepsze zdjęcie i wymyślają krzykliwe tytuły.
„Dziewczyny, które zabiły Chloe” to również brzemię nieodkrytej prawdy, która odkryta nie chce zostać wcale, bowiem czasem chodzi o to, by tylko wskazać winnego; trzeba więc pomyśleć jak funkcjonuje wymiar sprawiedliwości i czy ze sprawiedliwością ma cokolwiek wspólnego oraz o tym, że po wyjściu z więzienia nie ma co liczyć na faktyczną opiekę systemu – niezależnie od tego czemu tak się stało; ważne jak rzecz została przedstawiona przez media i jak zapisała się na kartach historii. Jest tu na dobitkę o dzieciach samotnych, emocjonalnie zaniedbanych, bez względu na to czy rodzinne patologie są widoczne na pierwszy rzut oka czy nie, bo można pochodzić z familii biednej, pijackiej i konfliktowej, a można też z szykownej, zamożnej i uczonej, a w obu czuć się jednakowo odrzuconym. Jest także o społecznym wykluczeniu, potępieniu i osądach, które tak łatwo wydawać zbiorowo, bo wtedy rozkłada się anonimowo, na wszystkich – wszystkich, czyli nikogo konkretnego; a nienawidzić w grupie znacznie prościej. No i o tym, że zmiana tożsamości, stworzenie iluzorycznego poczucia szczęścia i wyznaczenie bezpiecznego obszaru nic tutaj nie pomoże, bo jak coś wycieknie, to i tak pożrą, a takie bytowanie w kłamstwie, wstydzie i napięciu różni się od pobytu w celi tylko miejscem; zaszczucie, strach i wyrzuty sumienia sprawiają, że człowiek nigdy nie czuje się wolny.
Ciężki, posępny klimat.
Thriller, kryminał, powieść psychologiczno-obyczajowa jednocześnie.
To mocna, przytłaczająca pozycja, która wielotorowo ukazuje zagadnienie małoletnich morderczyń.
I chociaż akcja nie trzyma w napięciu, nie przyspiesza, brakuje trudnych do rozwikłania zagadek, to przecież nie chodzi o to kto, ale jak, w jakich okolicznościach, dlaczego (bo kto wynika już z samego tytułu) i jakie to ma później konsekwencje.
Po lekturze nasuwają się pytania:
Czy można ostatecznie odciąć się od przeszłości?
Jeśli tak, to fajnie, a jeśli nie to: jak bardzo wpływa ona na teraźniejszość?
Czy można urodzić się mordercą?
Jak działa psychika seryjnego mordercy?
A jak działa psychika stalkera?
Dlaczego pojawia się przestępczość wśród dzieci?
Zło jest wyborem, kwestią dziedziczną czy nieuchronnym fatum?
Jaka jest granica między byciem ofiarą a byciem oprawcą i co lub kto o tym decyduje?
Czy „społeczne rozgrzeszenie” jest niezbędne do normalnego funkcjonowania?
Dlaczego ludzie oceniają po pozorach i dlaczego tak bezmyślnie powtarzają coś, czego sami nie sprawdzili i nie przemyśleli?
Czy jeden epizod powinien przesądzać o dalszych losach, czy trzeba już płacić za niego przez resztę życia?
Czy po wydarzeniu się okrutnego jest możliwa stabilizacja?
Czy da się kogoś w pełni zresocjalizować?
I w końcu: czy raz popełniona zbrodnia zawsze świadczy o tym, że jest się mordercą; i czy właśnie z takim piętnem powinno się egzystować?
Aczkolwiek na każe z nich człowiek powinien odpowiedzieć nie tylko w zgodzie z własnym doświadczeniem i własnym kodeksem moralnym, ale i po racjonalnym, bezstronnym rozeznaniu.
*na zdjęciu wege bananowy chlebek z masłem orzechowym i figowo-śliwkowymi powidłami
Jeśli to nie jest twoja rodzina, jeśli to nie jest jeden z twoich przyjaciół, morderstwo jest prawie jak wyjście do kina, to coś, o czym wesoło rozprawia się w pubie.
Wszystko ma tylko cenę, nic nie ma wartości.
Nic tak nie nakręca boomu turystycznego jak seryjny morderca.
Świat pełen jest kobiet wyzutych z wszelkich zasad.
Życie to ciągła mozolna walka z naturą, w różnych jej przejawach.
Stań wdowieństwa uchodzi za szlachetny, ale bliscy złoczyńców nie mogą liczyć na współczucie.
Dorosłość to tylko więcej warstw na wierzchu.
Przecież o to właśnie w życiu chodzi. Nie o wakacje, kolacje w knajpach i pragnienie posiadania więcej rzeczy, ale o to, by napić się razem herbaty i przytulić po długim dniu.