Premiery kinowe 2020

Jakiś czas temu wstawiłam listę numer 1 (będzie też numer 2, ale muszę w końcu do niej przysiąść…) filmów kinowych z 2019 roku, które obejrzałam i szczerze polecam (może zrobię i taką z, w moim odczuciu, fatalnymi produkcjami), a że teraz chcę być ciut bardziej aktualna, to tamta jeszcze poczeka, natomiast ja zaprezentuję wszystkie filmy, na jakie udało mi się pójść w 2020, bo teraz to wiadomo, że na inne może być ciężko, a szkoda, gdyż miałam w zamyśle konkretne tytuły – no ale nic: z poniższych bilans i tak wypada znakomicie, ponieważ 9 było naprawdę fajnych, a tylko 1 nietrafiony.

1. Sala Samobójców. Hejter, reż. Jan Komasa

Tomek Giemza (Maciej Musiałowski) zostaje wyrzucony ze studiów prawniczych za plagiat, a że pochodzi z małego, pozbawionego perspektyw miasteczka, to za wszelką cenę postanawia uniknąć powrotu – w związku z tym musi działać błyskawicznie: zatrudnia się w firmie bezlitosnej Beaty Santorskiej (Agata Kulesza), która płaci, i to sporo, za… internetową nagonkę.

Chłopak bardzo szybko dowiaduje się, że niszczenie komuś życia umożliwia wspinanie po szczeblach kariery, bo wtedy zyskuje się pozycję i pieniądze, a jak się ma jedno i drugie, to człowiek zaczyna się liczyć – jest wzorem siły i sukcesu, czym i imponuje i wzbudza strach.

A on tej pozycji i tych pieniędzy potrzebuje, ponieważ ponad wyrwanie z biedy desperacko pragnie zaimponować wywodzącej z wyższych sfer Gabi Krasuckiej (Vanessa Aleksander).

By dostosować się do tego barbarzyńskiego środowiska, musi wyprać się z uczuć, uformować nowego, imitowanego siebie, choć wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie zawsze, ale momentami tak bywa – wystarczy spojrzeć w oczy, bo w tym surowym, pozornie pustym spojrzeniu jest wszystko. Wszystko co złe, smutne i mroczne.

To mocny. Prawdziwy. Aktualny. Bolesny i przerażający film o potyczkach pomiędzy tymi z elit, a tymi z marginesu społecznego. O machinacjach. Grach. Łgarstwach. Cynizmie. Hipokryzji. Frustracji, a z tej frustracji wykluwającej zemście. O hejcie. Tworzeniu sensacyjnych fake newsów, które potęgują gniew, szerzą nienawiść i wspaniale sterują tłumem. I o tym, że w dzisiejszych czasach trollowanie stało się pomysłem na biznes. Na zwycięstwo. I na upadek. Ale to już zależy, po której stronie się stoi.

W podobnym tonie był zeszłoroczny „Joker” oraz „Parasite”, o których nakreśliłam zaledwie kilka słów TUTAJ. No i „To my” – o tym napisałam TU znacznie więcej.

2. Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn), reż. Cathy Yan

Po genialnym „Jokerze” przyszedł czas na Harley Quinn (Margot Robbie), która najpierw była jego psychiatrą w szpitalu Arkham, potem została dziewczyną, pomocnicą, obiektem manipulacji i dobrą rozrywką, a gdy się znudziła, to „Pan J” (albo pieszczotliwie „Puddin”) po prostu ją porzucił, pozostawiając nie tylko z krwawiącym sercem, ale też osamotnioną pośród tych, którzy chętnie się na niej zemszczą za liczne przewinienia.

Bohaterka początkowo łapie doła, jednak świadomość męskiej dominacji sprawia, że dość szybko zbiera się w sobie: raz, że ma zamiar to zmienić, a dwa, że na jej drodze stają równie silne kobiety, czyli Czarny Kanarek (Jurnee Smollett-Bell), Łowczyni (Mary Eliabeth Winstead) oraz policjantka Renee Montoya (Rosie Perez), które w wyniku zaistniałych okoliczności muszą stworzyć superdrużynę.

I tworzą. I wychodzi im to świetnie.

Film jest opowiadany z perspektywy Harley, więc nie powinno dziwić, że jest absolutnie chaotyczny, pokawałkowany, przypadkowo posklejany, dynamiczny, jazgotliwy, groteskowy, szalony, komiksowy, pełen nonsensów, psychodelicznej muzyki, dobrego humoru, zabarwień, rolek, waty cukrowej, karuzeli, akrobatycznych pojedynków, fantazyjnej broni, kostiumów czy brokatowej amunicji – no przesłodzony do granic możliwości, a… ta słodycz jest doprawdy zabójcza. Ale jakże smakowita.

3. Co przyniesie jutro, reż. William Nicholson

To film o Grace (Annette Bening), którą po 29 latach szanowny małżonek Edward (Bill Nighy) opuścił i wpadł w ramiona matki swojego ucznia; no zakochał się chłopak, nie planował tego, to cóż ma uczynić? W zasadzie nigdy nie był szczęśliwy, tylko udawał, bo źle wybrał, wsiadł nie w ten pociąg, itd., więc 5 minut po tym jak zaserwował wieloletniej połowicy niedzielnego tosta, spakował walizkę i wyfrunął, nazbyt się nie tłumacząc, nawet nie dając szansy na przeprowadzenie jakiegokolwiek dialogu: wziął koszule, zamknął drzwi, wsiadł w samochód, zmienił numer i pojechał być szczęśliwy gdzie indziej.

A ona została za tymi drzwiami w szoku, bo w zasadzie nic z tego nie pojmuje. W uczuciu krzywdy, straty, odosobnienia i fikcji (bo to nie dzieje się naprawdę. Nie może się dziać). I coraz bardziej zapada się w sobie. Tęskni. Czeka, karmiąc złudną nadzieją. Wszędzie go widzi i patrzy na drzwi, bo a nuż naciśnie klamkę i wróci. A obok jest syn Jamie (Josh O’Connor), który przyjeżdża na weekendy i za bardzo nie wie jak wyszarpać ją ze szponów depresji, co zrobić, by jakoś rodzicielkę poskładać i nauczyć żyć na nowo, zwłaszcza, gdy również ma się osobiste problemy? Jakich argumentów użyć, by przełamać bezsilność? Jaką drogę wskazać? I czy to w ogóle możliwe?

Do bólu szczera, intymna i pełna emocji opowieść.

4. Kłamstewko, reż. Lulu Wang

Film inspirowany prawdziwą historią.

Od lat rezydująca w Nowym Jorku Billi (Awkwafina) dowiaduje się, że jej ukochana babcia Nai Nai (Shuzhen Zhou) ma nowotwór płuc, w efekcie zostało jej niewiele czasu – ta informacja załamuje ją tak bardzo, że natychmiast chce jechać do Chin, by się z nią pożegnać, ale jej rodzice są innego zdania, bowiem w ich rodzimej kulturze takie rzeczy się zataja, wierząc, że strach przed śmiercią jest gorszy niż sama choroba.

Postanawiają więc uciec się do podstępu, spraszając rozsypaną po świecie rodzinę na migiem zorganizowany wystawny ślub kuzyna (kij z tym, że Hao Hao praktycznie nie zna swojej przyszłej żony), który ma się odbyć właśnie tam, gdzie mieszka ukochana babcia.

Jednocześnie porusza i bawi. Ukazuje różnice światopoglądowe oraz obyczajowe. Perfekcyjne równoważy dramat i komizm. Daje do myślenia. I pozwala zrozumieć czym jest szlachetne kłamstwo. A raczej kłamstewko, bo przecież dla dobra sprawy.

5. Małgosia i Jaś, reż. Oz Perkins

Fascynująca adaptacja chyba jednej z najbardziej lubianych baśni, w której to tym razem Małgosia (Sophia Lillis) wiedzie prym, a Jaś (Samuel Leakey) cóż… staje się główną przeszkodą do jej rozkwitu, uniezależnienia, wniknięcia w głąb siebie, również swojej cielesności i korzystania z własnych talentów oraz mocy (o czym chociażby świadczy odwrócenie kolejności imion), ale w samym środku lasu tkwi sobie wycięta ze słodkiego koszmaru chatka, gdzie bytuje czarownica Holda (Alice Krige), która ostrzy pazury, by ją tego wszystkiego nauczyć; pomaga w tym ich matka, która z poczucia beznadziei (brak pracy i głód) postradała zmysły i wepchnęła pociechy wprost w jej spowite czarną suknią ramiona.

Tę produkcję warto zobaczyć nie tylko dlatego, że ma całkiem inne przesłanie niż pierwowzór, ale dla tego surrealistycznego, horrorowego, gotyckiego, mrocznego, dusznego, arealnego, pokręconego, sennego, narkotycznego, obłąkańczego klimatu.

6. Małe kobietki, reż. Greta Gerwig

Zupełnie nowa adaptacja popularnej powieści autorstwa amerykańskiej pisarki  L.M. Alcott (parę słów o książce TUTAJ) o niezwykle dobrodusznej Marmee March (Laura Dern), której mąż (Bob Odenkirk) udał się na wojnę, zostawiając ją z czterema, bardzo jak na ówczesne czasy nowoczesnymi córkami: krnąbrną, żywiołową, rozkochaną w literaturze Jo (Saoirse Ronan), dystyngowaną, marzącą o teatralnym aktorstwie i życiu na salonach Meg (Emma Watson), rozkapryszoną, wszakże pięknie malującą  Amy (Florence Pugh) oraz powściągliwą, delikatną, cudnie grającą na pianinie Beth (Eliza Scanlen) – siostry, pomimo wielu różnic w obszarze celów, fantazji, charakterów i wynikających z nich sporów, łączy silna więź; uwielbiają spędzać wspólnie czas na pracy, rozmowach i doskonałej zabawie ( zwłaszcza przy wystawianiu swoich własnych sztuk teatralnych). W pewnym momencie do ich kobiecego świata wdziera się wnuk wychowywany przez mieszkającego w sąsiedztwie Pana Laurence’a (Chris Cooper) Theodore „Laurie” (Timothée Chalamet), który dyskretnie stara się zasygnalizować Jo, że pała do niej gorącym uczuciem, jednak ona wcale nie zamierza zawracać sobie tym głowy, bo jej wolą nie jest pokorne trwanie w cieniu męża, lecz funkcjonowanie w tej męskiej rzeczywistości na równych prawach: posiadanie własnej tożsamości i realizacja własnych pragnień.

I to właśnie z perspektywy Jo jest opowiedziana ta historia, w której sielskie dzieciństwo przeplata się z nafaszerowaną trudnościami dorosłością, co nie oznacza, że pozostałe siostry milczą, bo tak nie jest, bowiem każda z nich dochodzi do głosu, opowiadając o swoich uczuciach, poglądach, ambicjach i priorytetach. Nawet ciotka March (Meryl Streep) ma czas, by wytłumaczyć swoje zgorzknienie.

To naprawdę dobry, bo uwspółcześniony i obfitujący w sprzeczne doznania klasyk.

7. Emma, reż. Autumn de Wilde

Kolejna ekranizacja, tym razem kultowej powieści autorstwa Jane Austin o 25-letniej uroczej, błyskotliwej, wrażliwej, ale trochę egocentrycznej Emmie Woodhouse (Anya Taylor-Joy), mieszkającej wraz z owdowiałym, hipochondrycznym ojcem (Bill Nighy) w zamożnej angielskiej posiadłości, która jest przekonana, że nigdy nie wyjdzie za mąż, ale za to uwielbia swatać wszystkich naokoło.

Los, za sprawą pewnego George’a (Johnny Flynn) i pewnego Eltona (Josh O’Connor), potrafi bywać przewroty.

Cudowna scenografia, cudowne kostiumy i krajobrazy.

Inteligentnie. Romantycznie. Z humorem, ale nie groteskowo. Dominuje spokojna, pastelowa kolorystyka, ale nie przyprawia o mdłości. Jest teatralnie, lecz nie sztucznie. Dość długo i niespiesznie, wszakże nie nudno, bo z taką łagodną nastrojowością.

8. Pan T., reż. Marcin Kryształowicz

Tytułowy Pan T. (Paweł Wilczak) jest cenionym, ale za sprzeciw wobec systemu odsuniętym od literackiego świata artystą – ten stan rzeczy postanawia po prostu przeczekać, zajmując skromniutki pokój w hotelu dla literatów, za który płaci, udzielając korepetycji maturzystce Dagnie (Maria Sobocińska), z którą wdaje się w romans, do tego sporadycznie coś naskrobie, by schować to na później, udzieli kilku wskazówek marzącemu o pisarskiej karierze sąsiadowi Filakowi (Sebastian Stankiewicz), który notabene na niego donosi, zawita na balu dziennikarzy, posłucha występów Bolesława Bieruta (Jerzy Bończak), zapali z nim zioło w łazience, posłucha jazzu w podziemnych klubach i pofantazjuje o wysadzeniu Pałacu Kultury i Nauki, za co zresztą znajduje się pod odstrzałem Urzędu Bezpieczeństwa.

Jest błyskotliwie. Zabawnie i melancholijnie. Ironicznie. Czasem surrealistycznie, irracjonalnie oraz osobliwie. Z pozoru spokojnie, a jednak niesamowicie emocjonalnie.  Czarno-biało, a jednak barwnie. Klimatycznie. Poetycko. Przydługawo, ale nie nudno. Z masą genialnych, choć powściągliwych dialogów i równie powściągliwą mimiką, metafor, symbolów, powtórzeń, nawiązań i niedopowiedzeń.

Wyśmienita satyra z elementami dramatu i czarnej komedii (albo dramat z elementami satyry i czarnej komedii, albo inaczej plus coś jeszcze, na przykład sensacja czy biografia – zwał jak zwał, a obejrzeć warto, bo mistrzostwo!)

9. Wyspa Fantazji, reż. Jeff Wadlow

Piątka szczęśliwców, czyli Elena (Maggie Q), Melanie (Lucy Hale), Randall (Austin Stwoell), Ryan (Brandley) oraz Jimmy (Brax) wygrywa konkurs, którego nagrodą jest podróż na tajemniczą, osnutą magią i mitami egzotyczną wyspę, na której zagadkowy i wyposażony w nadziemskie moce pan Roarke (Michael Peña) spełni ich najskrytsze fantazje: pierwsza chce ponownych zaręczyn z niegdyś porzuconym chłopakiem i założenia z nim szczęśliwej rodziny, druga pragnie zemsty na szkolnej koleżance, trzeci poczuć jak to jest walczyć na froncie, a bracia chcą rozpusty, rozrywki i obrzydliwego przepychu – niestety taka utopia nigdy nie trwa wiecznie, ale tutaj zamienia się w autentyczną makabrę, a oni, by przeżyć muszą dojść do źródła, bo jak się okazuje: nic nie dzieje się z przypadku.

Mniej więcej do momentu rzezi bawiłam się dość dobrze, a gdy powinno być jeszcze lepiej, bo wszystko zaczęło się komplikować, to stało się potwornie męcząco (ani nie śmiesznie, ani nie strasznie) i chaotycznie (ale w taki bałaganiarski sposób). Brakuje napięcia, całość jest niekonsekwentna, dialogi nieciekawe, klimat nijaki, dowcip żałosny, do tego totalny miszmasz gatunkowy, akcja niby dynamiczna, ale absurdalnie rozwlekła, a finał niesatysfakcjonujący – zresztą: jak się człowiek tak wynudzi, to nic go nie intryguje, bo jedyne czego naprawdę pragnie, to wyjść stamtąd natychmiast i nigdy nie wrócić na nic podobnego.

10. Mayday, reż. Sam Akina

Tym razem na ekran została przeniesiona głośna sztuka teatralna według scenariusza Raya  Cooneya o niefrasobliwym taksówkarzu Janku Kowalskim (Piotr Adamczyk), który po pierwsze ma wielkie serce, a po drugie nie potrafi się zdecydować, więc bierze ślub z dwiema kobietami: trochę potrzepaną, barwną, kokieteryjną masażystką Basią (Anna Dereszowska) i bardziej przedsiębiorczą i poukładaną Marysią (Weronika Książkiewicz), stając się bigamistą. Do pewnego momentu udaje mu się sprawnie manewrować między jedną a drugą, ale w skutek wypadku i drobnej pomyłki wszystko zaczyna się komplikować, zatem rozpaczliwie stara się z tego wybrnąć, w czym wiernie pomaga mu kolega Staszek (Adam Woronowicz).

To zaskakująco dobra i śmieszna polska komedia, którą ogląda się z przyjemnością, a nie z poczuciem okrutnego zażenowania; może humor nie jest jakiś górnolotny, może wszystko zbyt dosadne, mało przenikliwie, przewidywalne, ale sytuacyjny dowcip, krętactwa, kombinacje i zbiegi okoliczności naprawdę mogą rozbawić.

*wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony: https://www.filmweb.pl/

Ten wpis został opublikowany w kategorii Film. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *