Niestety w życiu nie jest tak, że człowiek po co tylko wyciągnie rękę to zgarnie „owo” z łatwością do kieszeni (inna sprawa gdy ktoś mu tę kieszeń napycha, dobrowolnie albo też dla indywidualnych korzyści – różnie bywa; bezinteresowność rzecz święta a świętego coraz mniej). Generalnie trzeba się naschylać, samodzielnie, do niebosiężnego bólu krzyża; a i tak nie ma pewności czy zbierze się solidne, adekwatne do wysiłku plony. Doczesność rozkłada talię kart (naturalnie tyłem do naiwnie typującego), i niczym podstępny wróżbita (który w istocie mało pojmuje, jednak dołki kopie złośliwie, najgłębsze, upchane ostrymi kamieniami) ze skromną zajadłością oświadcza: KTÓRĄ, Złotko? I Złotko oczami przewraca, palcami przebiera, a ile się nawzdycha przy tym, po głowie nadrapie, językiem wargi zwilży, by niezdecydowanym ruchem wskazać koleje swego losu nieubłaganego.
Inna wersja to obecność dwojga drzwi; w lewo, w prawo, w przód lub w tył, nieoznakowane bądź opisane sekretną metaforą – no i już tutaj trzeba przewidywać, a żeby uczynić to rozsądnie nie można carpe diem, błyskawicznie, na raz, dwa, trzy; należy przemyśleć, przeanalizować, za i przeciw wynotować, rozważyć jak będzie gdy, a jeśli inaczej to co z tego wyniknie, co zyskam, i czy w ogóle cokolwiek, co stracę, bo stracić łatwiej, ucierpię czy skrzydeł dostanę, jak się zachowam odnosząc sukces, czy mi się uda przełknąć porażkę, a jeśli nie, to jak szybko powstanę, zlekceważę rady albo z nich skorzystam, dodatkowo roztrząsając czy szczere są czy żmijowate, na własnym doświadczeniu się posiłkować, a może na cudzym, zapytać kogoś, ewentualnie w milczeniu prorokować, łyk brandy wypić na odwagę, w kawie stres utopić, lemoniadą się orzeźwić, uśmiechnąć do kogo trzeba i do kogo się ma ochotę, ale jak po piętach depczą to nie odskakiwać tylko obcasem na palce nacisnąć, i wybrać, a potem patrzeć i odczuwać konsekwencje swego własnego, niewymuszonego, bo jak wymuszą to odmienna sprawa; wybaczyć można, ale niekoniecznie, bo po co innych słuchać? Własne zdanie mieć trzeba, własny pomyślunek. Bo umysł mam swój, swoją przeszłość praktyką naznaczoną, dzielnie obserwuję i wyciągam wnioski. Wolną wolą mnie obdarowano, toteż selekcjonuję. I czasem tylko ten szczęśliwy traf mnie omija, ale spokojnie… stworzę własny, a przynajmniej postąpię tak, że nie będę musiał się za siebie wstydzić, ja, pan swojego życia w życiu społecznym.
Alternatyw w życiu jest wiele, w kuchni też są (i w kuchni życia również, ale czasem dobrze kogoś od kuchni nie poznawać, bo można się zawieść, choć też i miło zaskoczyć – niespodzianki osobowościowe). I kiedyś wstawiałam tu przepis na domową tortillę, to idąc dalej są i domowe bułki na kebaba. Ciasto się nie opiera, fajnie współpracuje, rośnie, jest elastyczne, a po upieczeniu puszyste i chrupiące.
Przepis na domowe bułki na kebaba (4 sztuki) (Przepis pochodzi z bloga http://smakowyraj.blogspot.com/)
Składniki:
- 0,5 kg mąki pszennej (+ 0,5 szklanki do podsypania, jeśli ciasto będzie zbyt rzadkie)
- 30 g drożdży (dałam 50 g)
- 0,5 szklanki letniego mleka
- 0,5 szklanki wody
- 1 łyżeczka cukru (dałam 2 łyżeczki)
- 1 łyżeczka soli
- 1 łyżka oleju lub oliwy
Sposób przygotowania:
W letnim mleku rozpuścić drożdże z cukrem – odstawić (pod przykryciem) do wyrośnięcia na ok. 1h. Mąkę wymieszać z solą, zrobić dołek, do którego wlać już wyrośnięty rozczyn, wodę oraz oliwę – uformować kulę i odstawić pod przykryciem do wyrośnięcia na 1h (w razie gdyby ciasto było zbyt rzadkie należy dosypać mąki).
Po upływie wyznaczonego czasu ciasto podzielić na 4 równe części i ukształtować z nich bułki (dość szerokie, wysokie na 1 cm), po czym ułożyć je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, przykryć ściereczką i odstawić do wyrośnięcia na 15-20 minut.
Piec około 15-20 minut, w temperaturze 180 °C.
Rozkroić do połowy, nadziać ulubionymi dodatkami i sosami.
Przed upieczeniem
Po upieczeniu
Po przekrojeniu
A jakby tak po prostu z uroków życia korzystać, beztrosko, to co wtedy?
Wtedy to na pewno zdrowiej na psychice, ale… czy intratnie, i dla kogo?
Hej, użyjmy żywota!
Wszak żyjem tylko raz;
Niechaj ta czara złota
Nie próżno wabi nas.
Hejże do niej wesoło!
Niechaj obiega w koło,
Chwytaj i do dna chyl
Zwiastunkę słodkich chwil!
Po co tu obce mowy,
Polski pijemy miód;
Lepszy śpiew narodowy
I lepszy bratni ród.
W ksiąg greckich, rzymskich steki
Wlazłeś, nie żebyś gnił;
Byś bawił się jak Greki,
A jak Rzymianin bił.
Ot tam siedzą prawnicy,
I dla nich puchar staw,
Dzisiaj trzeba prawicy,
A jutro trzeba praw.
Wymowa wznieść nie zdoła
Dziś na wolności szczyt;
Gdzie przyjaźń, miłość woła,
Tam, bracia, cyt! tam cyt!
Kto metal kwasi, pali,
Skwasi metal i czas;
My ze złotych metali
Bacha ciągnijmy kwas.
Ten się śród mędrców liczy,
Zna chemiją, ma gust,
Kto pierwiastek słodyczy
Z lubych wyciągnął ust.
Mierzący świata drogi,
Gwiazdy i nieba strop,
Archimed był ubogi,
Nie miał gdzie oprzeć stop.
Dziś gdy chce ruszać światy
Jego Newtońska Mość,
Niechaj policzy braty
I niechaj powie: dość.
Cyrkla, wagi i miary
Do martwych użyj brył;
Mierz siłę na zamiary,
Nie zamiar podług sił.
Bo gdzie się serca palą,
Cyrklem uniesień duch,
Dobro powszechne skalą,
Jedność większa od dwóch.
Hej, użyjmy żywota!
Wszak żyjem tylko raz;
Tu stoi czara złota,
A wnet przeminie czas.
Krew stygnie, włos się bieli,
W wieczności wpadniem toń;
To oko zamknie Feli,
To Filarecka dłoń.
(Adam Mickiewicz, „Pieśń filaretów”)