Czarne niebo źrenicę zalało.
Rozpacz ciało wprowadza w bezruchy.
Martwy obraz. Śmierć zimy. Liść suchy.
To wciąż boli i będzie bolało.
Zasępione świstają podmuchy.
Senny szelest jezioro zmąciło –
wśród mgieł nocnych błąkają się duchy.
Pieśń utraty coś ciągle nuciło:
»serce nigdy nie zazna otuchy«.
Pójdę smętnie, szaleńczo przed siebie –
tam, aleją, gdzie gęste moczary.
Wachlarz wspomnień rozprasza opary.
Darmo oddam uczucie radości,
siądę w kącie wystygłej pieczary,
nie chcę wzroku społecznej litości –
to są moje ponure obszary.
Tej dobroci brakuje od Ciebie.
Biel różana ozdabia mizary.
I kołyszę się w środku zgryziona,
bo to miejsce doprawdy upiorne.
Ludzkie plany są śmiesznie przezorne;
wykrzyczane tak głośno – sonorne.
Fatum jednak złośliwie przekorne.
Próżnym szczęściem nie będę mamiona,
to wrażenie jest zbędnie wytworne.
Tak zostałam brutalnie zgnieciona.
Rady innych bezwzględnie są sporne,
bowiem dusze jak ja: nieodporne.
(autor: Ja)
Nawet alkohol okazuje się za słaby, nawet udawany uśmiech ciąży, nawet ta chwila, kiedy bym chciała inaczej – nieszczera, bo sztuczna wesołość miesza się z głębokim smutkiem i gniewem – nie chce mi się nic…