„W istocie jestem martwa. Nie wiem, dlaczego moje działające ciało w dalszym ciągu udaje, że żyje, chociaż lepiej by było, gdyby mnie opuściło” – „Ewa ze swych zgliszcz” autorstwa Anandy Devi

Unoszę się w bańce.

Och, i nie chodzi zaiste o to, że mieni się perliście od złotej cyrkonii słońca.

Że dryfuję przyjemnie w falach kryształowego powietrza.

Że jest lekko i figlarnie.

Duszę się.

Patrzę przez mydlany pryzmat.

Dźwięki docierają przytępione.

Unoszę się, gdyż tak bardzo pragnę się oddalić.

Bo wszystko tu takie nie moje.

Tylko nocą.

Nocą wyostrzam zmysły.

 

Błękitne książki są przeważnie smutne, więc i ta, w błękit wystrojona, zasmuca tak, że długo odsmucić się nie sposób – „Ewa ze swych zgliszcz” autorstwa Anandy Devi.

 

Akcja rozgrywa się w Mauritiusie (wyspa położona w zachodniej części Oceanu Indyjskiego), w fikcyjnej, peryferyjnej dzielnicy bloków Troumaron, zamieszkanej przez Kreolów (populacja wywodząca ze skrzyżowania rasy białej – francuskich kolonizatorów z rasą czarną – afrykańskich i malgaskich niewolników), czyli wspólnotę transetniczną, wykluczoną, gdzie funkcjonuje patriarchalna hierarchia społeczna. Dzielnica ta pozostaje na uboczu boomu turystycznego, bowiem turyści, choć przyjeżdżają tutaj często i licznie, to pławią się w lazurze wody oraz hotelowych luksusach, nigdy nie zapędzając dalej, czyli tam, gdzie panuje skrajna bieda.

Bohaterami jest czwórka 17-latków, w skład których wchodzi mieszkająca z bezrobotnymi rodzicami Ewa: ojciec chleje, wykorzystuje seksualnie matkę, gardzi nią na wiele różnych sposobów, a ona jest w tym tak bierna, że gdy ten krzywdzi córkę, to ucieka w bardziej atrakcyjny świat telenowel. Ewa oddaje swoje ciało mężczyznom, wierząc, że jeśli podchodzi do nich obojętnie, nie czując wtedy absolutnie nic, to w jakiś sposób nad nimi panuje, bo nie mają oni dostępu do czegoś najistotniejszego, czyli do wnętrza; ciało wzbudza pożądanie, jest  kartą przetargową, ułudnym narzędziem władzy.

W witrynach, w lustrach, w oczach pojawia się uciekająca bezustannie moja twarz. Nie chcę dać sobie zniewolić duszy. Będę wszystkim, tylko nie zniewoloną duszą. Tylko nie ptakiem o przyciętych skrzydłach. Gdy dostrzegam własne spojrzenie, mrozi mnie i przeraża. Mam sobie za złe, że jestem tak bardzo wrogiem samej siebie (…) Próbuję ustalić, gdzie znajduje się dno życia. Jakiej jest barwy. Do czego podobny jest punkt, z którego już nie ma powrotu, który mi wreszcie powie, kim jestem. Wciąż idę. Krok za krokiem, ale to ciągle ten sam krok, powtarzany w nieskończoność. Dreptanie w miejscu, tylko po to, żeby stać się zaprzeczeniem samej siebie. Drepcząc tak, mijam inne drepczące dziewczyny, inne kobiety, innych chłopaków, innych mężczyzn. Niektórzy prą do przodu ze spuszczoną głową. Inni się cofają. Wszyscy oddalają się, pozostawiając mnie samą. Moje ciało jest miażdżone przez przeciwne fale, przez zgiełk wiatrów. Biegną, żeby uciec, akceptując swoje srogie przeznaczenie. Utrzymuję się na powierzchni. Przez otwarte okno nikt mi nie odpowiada. Chciałabym zrozumieć, co na mnie czyha, co mnie prowadzi. Przyczynę tej odmowy. Co zakorzeniło we mnie negację (…) Wszystko mi się przydarzyło: życie i śmierć. Przeżyłam kilka żyć. I jeszcze inne, których nie pamiętam (…) Jestem niczym. Wypadkiem na trasie. Zmarnowaną rzeczą. Pojedynczą, unikatową, wykreśloną z rejestru. Noc mnie pożera. Jej żarłoczność nie zna granic. Kawałek po kawałku, obgryza, obskubuje. Ale się nie kończy (…) Ślizgam się do przodu, unoszona przez czas, unoszona przez nic (…) Mam sobie za złe, że jestem tak bardzo wrogiem samej siebie.

Jej głosem rozsądku, którego i tak nie chce słuchać, jest Savita, wywodząca z indyjsko-maurytyjskiej rodziny, co pozwala na przynależenie do wyższego szczebla w społeczeństwie (zresztą nie urodziła się tutaj, ale przymusowo osiadła po tym, jak cyklon zniszczył rodzinny dom). Rodzice dziewczyny upatrują największą nadzieję w edukacji, która ma pomóc wyrwać się z tego nikczemnego miejsca. Savita to przyjaciółka, odtrutka, ukojenie, które otwiera ją na „skrawek raju”; łączy je relacja nie tylko koleżeńska, ale siostrzana, nawet bliźniacza, trochę ocierająca o erotyzm, co nie oznacza, że chodzi tu o pociąg seksualny, lecz o poczucie szczególnego pobratymstwa, bliskości płci – kobieta, pośród męskiej dzikości, jest ucieczką, delikatnością, uśmiechem, oswobodzeniem, zrozumieniem. Uczuciem prawdziwym darzy dziewczynę zafascynowany poezją Arthura Rimbauda Sadiq (Sad), poprzez naśladownictwo której wyznaje jej miłość; Nikt nie wie, że można tak kochać, mając siedemnaście lat. Kąpię się w nocnej wodzie Ewy. Zanurzam w jej zamglonej wizji. Topię się w jej błocie, w jej niewinności. Mam w nosie to, czym jest, co robi. Jestem ukradkowym spojrzeniem na pasek ciała widoczny nad jej dżinsami. Jestem zaokrągloną piętą jej nagich stóp w sandałach. Jestem wspomnieniem jej jakże rzadkiego śmiechu, jej siły, jej wyzwania (…) Ewa jest moją racją bytu, jednocześnie stara się wyrzucić z siebie to, co negatywne, umieszczając swoje teksty na ścianach bloków. Jest też najbardziej jawnie i agresywnie zbuntowany Clélio, którego starszy brat Carl 10 lat temu wyemigrował do Francji, i mimo że obiecał ściągnąć rodzinę do siebie, to dotychczas tego nie uczynił, co z jednej strony daje mu nadzieję, że można żyć inaczej, a z drugiej odbiera wiarę w ludzi, potęgując przygnębienie (drugą inspirującą osobą jest wywodząca stąd pani prawnik). Chłopak, podobnie jak Sadiq, ma artystyczne uosobienie, ponieważ pięknie śpiewa oraz gra na gitarze, co świadczy o jego ogromnej, lecz tłumionej wrażliwości – prawdę mówiący każde z tych młodziaków jest wrażliwe, ale miejsce, w jakim przyszło im dorastać, rodzinne i społeczne wzorce, panująca tu polityka, przemoc, brud, nędza, zaduch, bezrobocie, przestępczość tudzież ordynarność już na starcie pozbawiają ich nadziei i marzeń o lepszej przyszłości: są znudzeni i zrezygnowani, przez co wyładowują się w bandyckich występkach oraz seksualnej dominacji nad kobietami, mimo że odczuwają przynależność do tej samej wspólnoty, która jest uniwersalna – do wspólnoty biedaków i wydziedziczonych, którzy lubią sobie wyobrażać, że są kimś innym, że urodzili się w dobrej strefie, w rodzinach, w których klęska nie jest zapisana w liniach dłoni ani w zgiętych kolanach.

Mamy nie do pary ramiona albo nogi, albo oczy. Jesteśmy ludzkimi odpadami produkcyjnymi (…) Nie możemy wyjechać. Możemy się wyzwolić, tylko wzbijając się w powietrze. Możemy się wyzwolić, tylko przez śmierć.

Jednak dzieje się coś, co wybudza Ewę z marazmu, co pozwala jej się odrodzić, powstać ze swych zgliszcz, wyrwać ze szponów i symbolicznie pomścić upadlane kobiety, zapowiadając tym samym, że można i trzeba zaprowadzić nowy porządek.

Będę podążać tyko za własną logiką. To, co ubywa ze mnie, wyciekające kropla za kroplą życie, przekształcając mnie w wampiryzującą noc, wykrwawioną istotę, nie ma już żadnego znaczenia. Zapiera mi dech wciskające się we mnie milczenie. Skupiam się na chodzeniu. Odtąd to jedyny ratunek (…) Kroczę, chociaż wolałabym biec ku sobie. Noc wibruje. Miasto drży. Wyszłam. Nic mnie już nie zatrzyma.

 

„Ewa ze swych zgliszcz” to pozycja krótka, bowiem liczy sobie zaledwie 144 strony (Wydawnictwo w Podwórku), ale od atmosfery beznadziei jest tak ciężka, że dźwiga się ją w środku do utraty tchu.

Książka-wyznanie. Opowieść Duszy. Najgłębsze rozważania, które z trudnością (i ze wstydu i z braku wiary) ujawniłoby się na głos.

Przedstawiona z dużym opanowaniem, ale to ten rodzaj opanowania i przez zaciśnięte zęby i z powodu martwoty.

Pełna goryczy, pustki, brutalności i osamotnienia.

Boleśnie szczera oraz symboliczna.

Jednak na przekór rozżaleniu i potworności napisana cudowną poetycką prozą, bo przecież właśnie tutaj można wypić słońce jak syrop, smakować ust słodkich jak ciastko z papai, wąchać włosy o zapachu algi i nocy, wpatrywać w aksamitne spojrzenie, marmurkowość wody czy niebo gęste od gwiazd, no i podziwiać ten nieprzyzwoity błękit, który uwielbia się na zatracenie…

Pomiędzy smutkiem a okrucieństwem linia jest cienka.

Można być bogatym swoim ubóstwem.

Stereotypy są dla nas. Wszyscy je podzielamy. Jesteśmy w tym mistrzami.

Zapomnienie jest łącznikiem między dniem a nocą, gładką ścianką, która chroni cię przed tobą samą. 

Trzeba wiedzieć, że powodzenie, to nie to samo dla wszystkich. To słowo o wielu znaczeniach.

Wszyscy wiedzą, że bieda jest najsurowszym strażnikiem.

Świat prowadzi wojnę z wszystkim, co się chwieje, z wszystkim, co nie idzie krokiem zwycięzcy. Jego odległe rytmy nie są dla nas. Lepiej urodzić się ślepym, żeby nie oglądać jego złości. 

Tylko krzyki zdołają rozerwać pustkę.

Mówi się, że nocą oceany śpią. Ale może po prostu już umarły.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Tort Szwarcwaldzki (Black Forest Cake)

Klasyczny niemiecki Tort Szwarcwaldzki, czyli jak uważam jeden z najbardziej eleganckich: 3 blaty zaskakująco wilgotnego ciasta czekoladowego (a nie typowego, bardziej suchego biszkoptu), nasączonego wiśniówką (lub sokiem z likierem), przełożonego wiśniami w kisielu i kremem śmietanowym, z całą masą płatków z gorzkiej czekolady – coś wspaniałego, smakowo zrównoważonego, bowiem mimo dużej ilości kremu oraz wiśni nie jest to wypiek mdły, tylko naprawdę, naprawdę smaczny, a że jest wysoki i należy do tych reprezentacyjnych, to nadaje się na wszelkiego rodzaju uroczystości.

Przepis na Tort Szwarcwaldzki (Black Forest Cake) (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis pochodzi z Moich Wypieków od Pani Doroty)

Składniki:

Ciasto czekoladowe:

  • 150 g mąki pszennej (tortowej)
  • 150 g gorzkiej czekolady (roztopionej)
  • 150 g cukru
  • 150 g miękkiego masła
  • 6 jajek (białka i żółtka osobno)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • szczypta soli

Masa wiśniowa:

  • 700 g wiśni (świeżych, mrożonych, z kompotu lub syropu)
  • 150 ml kompotu z wiśni lub syropu po wiśniach z puszki
  • 50 ml likieru wiśniowego
  • 2 łyżki cukru
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka aromatu waniliowego

Krem śmietanowy:

  • 1 l schłodzonej śmietany 36% 
  • 4 łyżki cukru pudru

Dodatkowo:

  • sok z wiśni (może być kompot, może być syrop z puszki) + likier wiśniowy, ewentualnie wiśniówka (do nasączenia blatów)
  • płatki z gorzkiej czekolady (do ozdoby)
  • czerwone czereśnie koktajlowe (do ozdoby)

Sposób przygotowania:

Ciasto czekoladowe:

Masło zmiksować na gładko z roztopioną w kąpieli wodnej, lekko ciepłą, gorzką czekoladą. Kolejno, cały czas miksując, wbijać żółtka i dodawać cukier. Następnie wsypać mąkę przesianą z proszkiem – wymieszać ręcznie, szpatułką. Na sam koniec ubić białka ze szczyptą soli na sztywno i połączyć z masą czekoladową.

Ciasto przelać do wyłożonej papierem do pieczenia tortownicy.

Piec około 30-40 minut, w temperaturze 170°C.

Wyjąć. Wystudzić. Przekroić na 3 blaty.

Masa wiśniowa:

Wszystkie składniki (oprócz wiśni) umieścić w garnuszku, dokładnie wymieszać i zagotować na gęsty kisiel, potem wrzucić wiśnie – wymieszać. Odstawić do wystudzenia.

Krem śmietanowy:

Kremówkę ubić z cukrem pudrem na sztywno.

Wykonanie:

Pierwszy blat nasączyć sokiem wiśniowym+likierem (lub wiśniówką), wyłożyć połowę masy wiśniowej, 1/4 kremu śmietanowego, przykryć drugim blatem, nasączyć, wyłożyć resztę masy wiśniowej, kolejną część kremu, przykryć ostatnim blatem, nasączyć, po czym z wierzchu i po bokach posmarować resztą kremu. Ozdobić wiśniami oraz czekoladowymi wiórkami. Schłodzić.

Przechowywać  lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Przepisy, Przepisy, Torty | Dodaj komentarz

Sernik cynamonowy z kruchymi gwiazdkami

Tuż przed Bożym Narodzeniem kupiłam cynamonowe ciasteczka w kształcie gwiazdek, ale jakoś tak nic z ich udziałem nie upiekłam, więc zrobiłam to teraz – powstał sernik (bo w zasadzie z takim zamysłem je nabyłam, ale trochę mi się ten zamysł przeciągnął w czasie): kruchy cynamonowo-migdałowy spód, który najpierw piecze się jako ciastka, a potem kruszy w malakserze i łączy z masłem (ale myślę, że można to ułatwić i upiec sprawdzony spód, dodając do niego 1 łyżeczkę cynamonu), kremowa masa serowa, słodka polewa z białej czekolady, dużo cynamonu i oczywiście wspomniane gwiazdki, które, jeśli ma się foremkę w kształcie gwiazdki, również można upiec samemu 😉

Przepis na sernik cynamonowy z kruchymi gwiazdkami (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis pochodzi z Moich Wypieków; dodałam białą polewę)

Składniki:

Spód migdałowo-cynamonowy:

  • 25 g mąki pszennej (tortowej)
  • 150 g zmielonych migdałów
  • 50 g cukru pudru
  • 25 g roztopionego masła
  • 1 duże białko (40 g)
  • 1 łyżeczka cynamonu

Masa serowa:

  • 800 g twarogu półtłustego lub tłustego (zmielonego trzykrotnie)
  • 250 ml śmietany 36%
  • 3/4 szklanki cukru
  • 3 jajka
  • 2 żółtka
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżka mąki pszennej (tortowej)
  • 1,5 łyżeczki ekstraktu z wanilii lub ekstraktu z migdałów

Dodatkowo:

  • 100 g białej czekolady + 80 ml śmietany 30%
  • kruche cynamonowe gwiazdki (ja kupiłam takie w okresie bożonarodzeniowym „Biedronce”, ale można upiec samodzielnie)
  • cynamon (do oprószenia)

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki na ciasto (poza masłem) zagnieść, uformować w kulę, owinąć folią spożywczą i schłodzić przez 1 h w lodówce. Schłodzone ciasto rozwałkować pomiędzy arkuszami papieru do pieczenia, pokroić na kwadraty lub jakiekolwiek inne kształty (to nie ma znaczenia, ponieważ i tak będą rozkruszone) i piec około 15 minut, w temperaturze 170°C (wstawiać do nagrzanego piekarnika; jeśli będą wymagały dłuższego pieczenia, to należy ten czas przedłużyć, aby były odpowiednio „wysuszone”). Po wystudzeniu zmiksować w blenderze na piasek, wymieszać z roztopionym masłem, wylepić spód wyłożonej papierem do pieczenia tortownicy i przez chwilę schłodzić.

Na podpieczony spód wyłożyć masę serową (wystarczy zmiksować wszystkie składniki) i podpiec przez około 60-70 minut, w temperaturze 150°C (wstawić do nagrzanego piekarnika).

Wystudzić w lekko uchylonym piekarniku, potem schłodzić przez 12 h w lodówce.

Schłodzony sernik oblać z wierzchu białą polewą czekoladową (podgrzać śmietanę, zestawić z palnika, wrzucić połamaną na kostki czekoladę, chwilę odczekać i wymieszać na gładki sos), oprószyć cynamonem oraz ozdobić kruchymi gwiazdkami.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Przepisy, Przepisy, Serniki | Dodaj komentarz

„Jesteśmy skażeni, w środku wyszywani na smutno, szukamy mocnych wrażeń i wesołego towarzystwa” – „Najgorszy człowiek na świecie” autorstwa Małgorzaty Halber

Zagłębiam buty w jeszcze nienaruszonej bieli śniegu, zostawiam chrzęszczący ślad, ale gdy obracam się w zwolnionym tempie, bo ruchy mam spowolnione od przytłoczenia, a umysł i Duszę zalane gęstą czernią, to widzę jak sypkie niczym kasza manna gwiazdki zasypują powstałe wgłębienia. Nie zostawiam nic. Ślady są tylko we mnie.

Za pokurczonymi od mrozu starodrzewami dostrzegam zielonkawy błysk wilczych oczu. Czuję zapach jego strachu, choć w tym duecie to on może obawiać się najmniej. Kocham wilki. Te pokryte grubą i puszystą sierścią, a nie te naciągnięte człowieczą skórą.

Przede mną czarne jezioro kruków szumiące krakaniem. Magnetyzuje mnie ich powaga, mrok i złowieszczość. Ten posępny majestat i grozę, gdy rozstępują uskrzydloną taflę, jak przechodzę pomiędzy nimi. Nie uciekają. Wiedzą, że nie mają powodu. Czują, że mocniej jestem tam z nimi niż bywam z kimkolwiek.

Tylko błękit Twoich oczu potrafi mnie rozbłękitnić choć na chwilę.

Bo na co dzień noszę w sobie noc – najczarniejszą ze wszystkich.

 

Zapalam świecę. Wypełniam kubek gorzką kawą. Czytam bolesne, czyli „Najgorszy człowiek na świecie” autorstwa Małgorzaty Halber.

 

Krystyna jest alkoholiczką i narkomanką już od 14 roku życia (najpierw alkohol, kilka lat później trawka), bo właśnie wtedy, po pierwszym łyku słodko-kwaskowatej sangrii jej ciało pokrywa „różowa biomechaniczna łuska, oczy stają się mocne, a postawa prosta” – nabiera odwagi do ludzi, a świat pięknieje i staje otworem. Świat, w którym kompletnie nie potrafi się odnaleźć: nie wie jak ma rozmawiać, jak się zachowywać, jak rozładowywać emocje, dlatego posługuje się pisaniem oraz fantazjowaniem, bo to pozwala jej się zorientować w tym, co myśli i czuje; myślę, że się sama sobie śnię. Prawdziwe jest tylko to, co wymyślam, i nie przyjdzie mi nawet do głowy o tym rozmawiać. To są połacie białego mchu, wyobrażenia z zewnątrz nazywane mglistymi, które w mojej głowie są wielkimi ogrodami. Nie mam ciała ani głosu, nie mam przyszłości ani pracy. Jestem czymś bardziej jak dźwięk, jak chwilowe przypadkowe zagęszczenie materii. Przesuwam się, ale nie możesz mnie dotknąć. Wtedy też uzmysławia sobie, że używki są cudownym lekarstwem na zmianę świadomości; każdy się boi, że nie jest ładny, za mało wie i niewystarczająco sobie radzi w życiu i choć ostatecznie kończy studia filozoficzne, potem dostaje pracę w kolorowej telewizji jako prezenterka muzyczna, jest atrakcyjna, błyskotliwa oraz rozpoznawalna, to w środku nadal jest spiętym, wystraszonym ciałkiem, które wolałoby porozumiewać się z otoczeniem za pomocą dziwnych dźwięków, a nie zdań wielokrotnie złożonych z orzeczeniem, bo przecież słowa nie oddają stanów emocjonalnych i nie są zdolne wyrazić tego, co najważniejsze, oraz ponieważ nie za bardzo ma z kim podzielić się tą refleksją. Ponieważ nie daje sobie chwili wytchnienia, od jedenastego roku życia wydaje jej się, że coś musi, i w związku z tym potrzebuje narzędzia, które ją rozbroi (…) Nagle z osoby typu depresyjna nastolatka na czarno zamienia się w jakąś lwicę salonową, która przemawia łaskawie i górnolotnie, i wszyscy myślą, że jest zarozumiała, podczas gdy w środku myśli, że nie ma jej w ogóle (…) Ale bez studia telewizyjnego i programu do nagrania jest tylko morze rozpaczy i nieustające poczucie, albo że jest gorsza od tego, z kim rozmawia, albo że się nudzi. W stanie zmienionej świadomości to się nagle robi nieważne. Nagle wszystko staje się niezwykle interesujące, a na odkrywa, że mam uczucia. I są jakieś rzeczy, które jej się podobają i te uczucia wzbudzają, i może o tym mówić. Nabiera ciała, ciężaru, jakości. Ma jakieś właściwości w końcu, nie jest tylko nieustającym brakiem – brakiem riposty, pomysłów i urody. Więc pod tym wszystkim jest lęk. I to, że żeby nie być kurwa sama, SAMA przez cały czas, w tych odmętach autobusu 521, w tym Instytucie Filozofii, w tym pokoju na pięterku w domu rodziców, żeby nie być sama, musi być najebana (…) Bo jest tak dobrze. Jest taka kolorowa. I ładna. I mądra. I te osoby, z którymi siedzi, tak ładnie słuchają. Nareszcie czuje się doskonale, więc chce się czuć jeszcze doskonalej, a przecież doskonalej poczuje się, jeśli powtórzy to, co robiła przed chwilą. Tak jest z każdym nałogiem. Tak wygląda mechanizm. Powtarzanie, żeby czuć się doskonalej. Potem jest już tylko niewyobrażanie sobie, że bez czegoś w ogóle można. Dlatego ciężko przestać.

Jednak przychodzi taka chwila, refleksja, decyzja, że przestać powinna; ja pamiętam cały czas ten moment, kiedy stwierdziłam, że basta, że naprawdę mnie to do niczego nie doprowadzi, i szłam po ulicy przygnębiona słowem »alkoholik«. I czułam ten stygmat. Tę szkarłatną literę. Gorszość. Bezdomność. Smród. Przegrane życie.

I Krystyna próbuje. Najpierw kilkukrotnie sama, dalej z pomocą psychoterapeutów, w końcu zaczyna uczęszczać do ośrodka na mityngi AA, by nie tylko wyrwać się ze szponów nałogu, ale również poszukać innego wypełnienia i znieczulenia, by nie udawać i nie tuszować, a w zamian za trzeźwość otrzymać prawdę oraz zmianę kryteriów zachwytu.

Boże, daj mi siłę, abym mógł zmienić to, co mogę zmienić, pokorę, abym mógł godzić się z tym, czego zmienić nie mogę, i mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego.

 

„Najgorszy człowiek na świecie” to 349 stron podzielonego na 31 rozdziałów (Wydawnictwo Znak Literanova) zwierzenia – tak, właśnie zwierzenia, którego nie pojmuję jako spowiedzi, bo spowiedź może i jest czymś w rodzaju oczyszczającego wyznania, ale w spowiedzi chodzi o to, żeby umknąć światu, zataić, wyszeptać chyłkiem zawstydzające i uwłaczające godności i odejść ze wzrokiem wbitym w podłogę albo w dalszym poczuciu pogardy dla siebie samego, albo świadomości o braku poprawy, bo jak nikt nie słyszał to się nie liczy, a przecież wyspowiadać można się ponownie i niby człowiek rozgrzeszony. Niby tak, ale czy wewnętrznie lżejszy? Czy zmieniony? Poprawiony? Czy mu łatwiej i milej ze sobą i w owej rzeczywistości? No niekoniecznie. Tutaj autorka właśnie chce wykrzyczeć, nie zatuszować, lecz odsłonić to najbardziej kompromitujące, by po pierwsze pomóc sobie, a po drugie uświadomić innym, że to nie do końca jest zgodne z ogólnodostępnymi skojarzeniami, bo alkoholik to nie zawsze nieudacznik, śmierdzący moczem bezzębny żul z brudnym psem u boku i dziecięcym wózkiem ponapychanym wygrzebanymi ze śmietnika puszkami czy po prostu jakikolwiek mężczyzna, ale zawsze mężczyzna, bo kobiet wykształconych, z wyższych sfer, stukających obcasami i starannie umalowanych to nic poza zaburzeniami odżywiania nie dotyczy, bowiem alkoholizm to koszmarna oraz podstępna choroba, a raczej to uzależnienie jest chorobą, nie alkoholizm czy hazard. Po prostu można się uzależnić od różnych rzeczy, jak się ma w sobie dziurę. Dziurę nudy oraz przede wszystkim niezgody na to, co w danym momencie czujesz (…) Nałóg bierze się z braku. Z tego, że jesteś pusty w środku. Pusty i zaniepokojony (…) Nałóg bierze się z tego, że jesteś wydrążony w środku, albo tak ci się przynajmniej wydaje. Że jest pusto i cicho, a ty jesteś zamknięty w swoim pokoju i za mało się starasz (…) Nałóg bierze się z nieustającej potrzeby odczucia ulgi. Bo sam już kurwa nie możesz ze sobą wytrzymać (…)

Nałóg bierze się z braku, a człowiek w tym nałogu jest samotny, zagubiony i skompromitowany. Bohaterka nie pojmuje własnych emocji, co za tym idzie nie potrafi ich wyrażać, nie do końca czuje się spełniona w tym, co robi, bo jest zgrzyt pomiędzy zewnętrznym, a wewnętrznym, do tego brakuje jej formy ujawnienia oraz dystansu, choć bardzo się stara, jednak nadmierna wrażliwość i tak robi swoje, a nawet więcej, bo zatapia ją w straszliwym, z którego tak ciężko wypłynąć, bo ciężko się przyznać. Ciężko też znaleźć alternatywę.

Nie jest to poradnik jak działać krok po kroku, nie recepta, ani nie typowy dziennik alkoholiczki, chociaż pisany w oparciu o własną historię, lecz bardziej afektywny strumień podświadomości i nieświadomości osoby rozedrganej i przytłoczonej, coś w rodzaju odręcznej terapii, intymnie-żenującego wynurzenia, które ma pozwolić się otrząsnąć, wreszcie otworzyć oczy na więcej oraz złapać nieskrępowany niczym oddech.

Dużo tu autoironii, ale jakże przykrej, dużo frustracji, bo nie może być inaczej, a dystans jest tylko pozorem, ponieważ od uczuć aż się tutaj kotłuje.

Dużo tu również chaosu, wszakże taka jest istotnie kronika nałogu: chaotyczna – pełna wzlotów i upadków, niejasności, hańby i prywatnej odrazy.

To przejmująca, emocjonalna i szczera pozycja naznaczona histerią i obłędem, które wynikają ze strachu, zagubienia, samotności, zakompleksienia tudzież niezrozumienia (i oczywiście wielu, wielu innych, bo każdy ma swoje, a i tak wiadomo, że wszystko sprowadza się do jakiegoś braku, który trzeba wypełnić, do niewygodnej prawdy, którą trzeba zakamuflować).

Jesteśmy tacy sami. Identyczni. Nie ma między nami żadnej różnicy, wybieramy tylko inne rodzaje broni, żeby przestać czuć, żeby zapomnieć o sobie i o tym, jak bardzo wszystko źle robimy, jak bardzo nie potrafimy sobie poradzić, jak bardzo jesteśmy najgorszymi ludźmi na świecie.

Już od dawna mam wymyślony cały świat, do którego uciekam.

Piekło to inni.

Co ja mam zrobić z tymi emocjami chorymi, biednymi?

Nie da się na dłuższą metę znieść tego, że trzeba cały czas być fajnym. To jest nieludzkie bardziej niż „Bravo”. 

W świecie ciętej riposty i getrów z H&M tak łatwo się zgubić.

Im bardziej jesteś podszyty poczuciem, że ktoś ci nadepnie na kapcie albo zabierze kubeczek i nikt nie ma ochoty cię słuchać, tym głośniej będziesz wrzeszczeć na zewnątrz.

Wystarczy czasem pomalować rzęsy i nagle wszyscy inaczej cię traktują.

Bo przecież czym innym jest uzależnienie, jak nie nieustającym życiowym spierdalaniem? A używanie wyrazów brzydkich ma tylko zamaskować to, jak bardzo czułe są te miejsca, o których mowa.

Nie jest łatwo przebywać stale na wewnętrznej emigracji, potrzebne są narzędzia i one nazywają się używki. Wtedy na drzwiach zawieszacie napis »Zaraz wracam«, a jeśli okaże się w pewnym momencie, że powrót was nie interesuje, to znaczy, że jesteście uzależnieni i proszę pani, no, bez terapii to ja tego nie widzę.

Jeśli notorycznie uciekamy od życia, od prawdy, to człowiek w końcu ani nie jest szczęśliwy naprawdę, ani nie żyje naprawdę. Żyje, udając.

Na poziomie intelektualnym rozumiemy, że każdy myśli inaczej, że można inaczej odczuwać, ale na poziomie emocjonalnym bardzo oczekujemy, by postąpił w określony sposób.

Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ludzie nie chodzą cały czas najebani (…) Myślałam sobie tak: Nie chcę być trzeźwa. Trzeźwość kojarzy mi się z nieustającą czujnością i napięciem, podczas gdy życzyłabym sobie z rozmachem mieć wszystko w dupie. 

Jeśli nie chcesz przestać, jeśli chcesz bujać się jeszcze w tych obłokach i oparach, to nie idź do ośrodka rozwiązywania problemów i pomocy rodzinie, bo tracisz czas. Poczekaj, aż będziesz miał tak siebie dosyć, że stwierdzisz, że jesteś jedyną osobą w tym piekle, poczekaj, aż będzie ci się chciało rzygać od tego, jak bardzo kłamiesz. I zapamiętaj ten moment – to właśnie jest motywacja i z nią należy pójść na grupę motywacyjną.

Tak, system jest niedoskonały. Może się kiedyś ulepszy. Ale zazwyczaj kiedy się zapisujesz do jakiejś drużyny, nie jest wcale tak, jak sobie wyobrażałeś. A poza tym idziesz tam wkurwiony i załamany, no to jak ci się ma cokolwiek podobać?

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Torcik adwokatowy

Znalazłam się w posiadaniu całej butelki adwokatu, stąd postanowiłam wyczarować torcik, który od dawna miałam ochotę upiec 😉

A składa się z mięciutkiego, kakaowego biszkoptu, dużej ilości piankowej masy maślano-śmiatanowo-ajerkoniakowej, błyszczącej żelki oraz wafelkowo-czekoladowych brzegów.

Torcik jest bardzo wytworny, delikatny, idealnie równiutki, lekko słodki z subtelną nutą alkoholu, a przez wzgląd na intensywnie żółty kolor pięknie prezentuje się na stole.

Przepis na torcik adwokatowy (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis na masę pochodzi z bloga: https://smakinatalerzu.pl/, a na biszkopt z : http://gotowaniecieszy.blox.pl/html )

Składniki:

Biszkopt kakaowy:

  • 0,5 szklanki mąki pszennej (tortowej)
  • 0,5 szklanki cukru
  • 3 jajka (białka i żółtka osobno)
  • 1 łyżka gorzkiego kakao
  • 1 łyżka oleju
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia

Masa adwokatowa:

  • 350 ml adwokatu
  • 500 ml śmietany 30%
  • 100 g masła
  • 100 g cukru pudru
  • 4,5 łyżeczki agaru + 1/4 szklanki zimnej wody

Żelka adwokatowa:

  • 150 ml adwokatu
  • 1,5 łyżeczki agaru zalanej do przykrycia zimną wodą

Dodatkowo:

  • 2 opakowania rurek waflowych do połowy oblanych czekoladą (ja kupiłam takie w „Lidlu”, ale są na przykład również w „Tesco”)

Sposób przygotowania:

Biszkopt: białka ubić z cukrem na sztywno, cały czas miksując dodać żółtka, potem olej i wodę. Na sam koniec wsypać mąkę przesianą z proszkiem oraz gorzkim kakao – wymieszać ręcznie, szpatułką.

Ciasto przelać do tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia i delikatnie wysmarowanej masłem oraz oprószonej bułką tartą.

Piec około 20 minut, w temperaturze 180°C (do suchego patyczka).

Wyjąć. Wystudzić. Zdjąć papier z biszkoptu.

Przygotować masę adwokatową: masło roztopić w garnku, odstawić do wystudzenia, a zimne rozetrzeć na gęstą masę z cukrem pudrem, potem wlać adwokat i wymieszać.

Agar zalać zimną wodą, odstawić na chwilę do napęcznienia, postawić na palniku i podgrzać tylko do rozpuszczenia (nie może się zagotować) – delikatnie wystudzić, dodać 2-3 łyżki masy z adwokatem, wymieszać, następnie wlać do reszty masy.

Kremówkę ubić na sztywno i połączyć z masą adwokatowo-maślaną.

Biszkopt nasączyć adwokatem, naokoło tortownicy poukładać rurki waflowe, a środek wypełnić masą adwokatową – wstawić do lodówki do stężenia.

Gdy masa stężeje, należy wykonać żelkę: agar zalać wodą do przykrycia, chwilę odczekać, podgrzać do rozpuszczenia, chwilę przestudzić, wymieszać z adwokatem i wylać na wierzch ciasta – wstawić do stężenia.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Przepisy, Przepisy, Torty | Dodaj komentarz

Sernik mediolański (z roladkami)

Ostatnio umieściłam tu przepis na sernik na zimno, a dzisiaj dla odmiany taki pieczony, ale wcale nie bardziej skomplikowany, choć na pierwszy rzut oka może się taki wydawać – nic bardziej mylnego, bo naprawdę nie jest pracochłonny, choć tak wygląda i właśnie w tym jego magia, ponieważ na stole prezentuje się wytwornie niczym tort (zresztą i taka jest jego zamienna nazwa: tort mediolański): pomiędzy warstwami kruchego ciasta znajduje się gęsta konfitura (u mnie z czarnego bzu), na niej warstwa serowa, a jeszcze na niej kruche ślimaczki wypełnione konfiturą i oprószone cukrem pudrem.

Magia tkwi nie tylko w wyglądzie, lecz także w super przyjemnym smaku: ciasto jest delikatne, kruchuteńkie, maślane, konfitura kwaśna i soczysta, a masa serowa tak cudownie kremowa i aksamitna – rozpływa się w ustach.

Sernik jest wysoki, jednak przy tym stabilny, bo pięknie, równiutko się kroi.

To pyszny, subtelny, warstwowy, efektowny oraz fantazyjny wypiek – idealny na wszelkiego rodzaju uroczystości, ale do popołudniowej kawy też, bo czemu nie? 😉

Przepis na sernik mediolański (z roladkami) (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis pochodzi z bloga :https://kolorowyprzepisownik.pl/; podaję proporcje, z których ja upiekłam )

Składniki:

Kruche ciasto (spód i wierzch):

  • 750 g mąki pszennej (tortowej)
  • 1,5 szklanki cukru pudru
  • 300 g zimnego masła
  • 4 średnie jajka
  • 4 łyżeczki proszku do pieczenia

Masa serowa:

  • 500 g twarogu półtłustego (trzykrotnie zmielonego)
  • 2 średnie jajka
  • 1/3 szklanki cukru
  • 2 łyżki gęstego serka o smaku waniliowym
  • 1 budyń o smaku śmietankowym (proszek)

Dodatkowo:

  • 1 słoik gęstej, kwaśnej konfitury (ja użyłam z czarnego bzu, ale może być również z czarnej porzeczki, wiśni, śliwek czy aronii) 
  • cukier puder (do oprószenia)

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki na ciasto zagnieść i podzielić na 3 równe części. Pierwszą wylepić  wcześniej wyłożoną papierem do pieczenia formę, posmarować połową konfitury (brzegi zostawić suche), przykryć drugą częścią rozwałkowanego ciasta, dokładnie sklejając brzegi  i podpiec około 20-25 minut, w temperaturze 180°C (wstawiać do nagrzanego piekarnika).

Na podpieczony spód wyłożyć masę serową (wystarczy zmiksować wszystkie składniki) i podpiec przez około 35 minut.

Następnie, na podpieczonym wierzchu sernika, ściśle poukładać roladki wykonane z trzeciej części ciasta: ciasto rozwałkować na prostokąt, posmarować pozostałą konfiturą, zwinąć jak naleśnika i pokroić na 1,5 cm kawałki.

Piec jeszcze około 30 minut, w temperaturze  180°C.

Po upieczeniu trzymać ciasto przez 20 minut w uchylonym piekarniku, a po tym czasie wyłożyć i wystudzić.

Wierzch wystudzonego sernika oprószyć cukrem pudrem.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Przepisy, Przepisy, Serniki | Dodaj komentarz

Sernik na zimno z brzoskwiniami, galaretką i bitą śmietaną

A dzisiaj bardzo prosty przepis na słoneczne deserowe ciasto, czyli sernik na zimno na blacie biszkoptowym (można oczywiście zastąpić kupnymi, nasączonymi w wódce lub herbacie biszkoptami, wtedy będzie jeszcze prościej, bo bez użycia piekarnika) z kawałkami soczystych brzoskwiń zatopionych w galaretce i śmietanowymi kwiatuszkami, które pokrywają słodkie wiórki białej czekolady 😉

Sernik jest aksamitny, lekki, delikatny, puszysty i orzeźwiający.

Robi się go błyskawicznie i jest naprawdę smaczny.

Przepis na sernik na zimno z brzoskwiniami, galaretką i bitą śmietaną (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis pochodzi z Moich Wypieków; sklejka kilku przepisów)

Składniki:

Biszkopt:

  • 1/3 szklanki mąki pszennej (tortowej)
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej (nie czubata, ale nie zupełnie płaska – coś pomiędzy)
  • 1/3 szklanki cukru
  • 3 średnie jajka
  • szczypta soli

Masa serowa:

  • 250 g twarogu półtłustego lub tłustego (zmielonego trzykrotnie)
  • 250 g serka mascarpone 
  • 0,5 szklanki cukru pudru
  • 1 łyżeczka pasty z wanilii lub ziarenka z 1 laski wanilii
  • 300 ml śmietany kremówki 30% lub 36% (schłodzonej)
  • 10 g agaru (2,5 łyżeczki) + 50 ml wody

Dodatkowo:

  • wódka brzoskwiniowa (do nasączenia)
  • 2 galaretki brzoskwiniowe rozpuszczone w 850 ml wrzątku (użyłam tej na agarze)
  • 1 puszka brzoskwiń
  • 200 ml śmietany 36% + 1 łyżka cukru pudru
  • 4 kostki startej na tarce białej czekolady

Sposób przygotowania:

Galaretki rozpuścić i odstawić, by zaczęły tężeć.

Brzoskwinie odsączyć z syropu i pokroić.

Upiec biszkopt: białka ubić ze szczyptą soli, po czym powoli, łyżka po łyżce, wsypać cukier, następnie, cały czas miksując, wlać żółtka. Na sam koniec masę jajeczną wymieszać ręcznie, szpatułką, z przesianymi mąkami.

Ciasto przelać do wyłożonej wcześniej papierem do pieczenia tortownicy.

Piec około 30 minut, w temperaturze 170°C

Wyjąć. Wystudzić.

Przygotować masę serową: twaróg, serek mascarpone, cukier puder oraz wanilię – zmiksować.

Agar zalać zimną wodą – wymieszać i odstawić na 10 minut, potem postawić na palniku i podgrzać, by się rozpuścił (ale nie doprowadzić do wrzenia!) – delikatnie wystudzić.

Do jeszcze lekko ciepłego agaru dodać łyżkę masy serowej, wymieszać, dodać kolejne 2 łyżki, wymieszać i dodać do reszty sera – dokładnie zmiksować.

W osobnym naczyniu ubić na sztywno schłodzoną śmietanę, dodać ją do masy serowej i połączyć.

Biszkopt nasączyć wódką brzoskwiniową, wyłożyć na nią masę serową, wyrównać, poukładać brzoskwinie i wstawić do lodówki na 1-2 h.

Po upływie wskazanego czasu sernik oblać z wierzchu tężejącą galaretką – wstawić do lodówki do jej całkowitego stężenia.

Gdy galaretka stężeje, ozdobić ją z wierzchu kwiatami z bitej śmietany oraz cukru pudru i obsypać je startą na tarce białą czekoladą.

Przechowywać w lodówce.

 

Zaszufladkowano do kategorii Owocowe, Przepisy, Przepisy, Serniki | Dodaj komentarz

„To ludzie są odpowiedzialni za zło” – „W cieniu zła” autorstwa Alexa Northa

Och, jakże świat się mroźnie przypudrował, mrugając zalotnie czarną ziemi rzęsą.

Jakże żałośliwą nutą wieje wiatr.

Idę najczarniejszą nocą tuż obok trzeszczącego pod lodem strumyka.

Na dłonie spadają mi wzorzyste śniegu gwiazdy.

Ulotne piękno.

Umierające.

Liryczną śmiercią.

 

„Szeptacza” autorstwa Alexa Northa nabyłam w pakiecie z książką „W cieniu zła”, a że to zło zawsze, i w źle, i źle, choć fascynująco pobrzmiewa, to przeczytałam.

 

40-letni nauczyciel kreatywnego pisania Paul Adams przybywa do nędznej, opustoszałej, owianej złą sławą rodzinnej dzielnicy Gritten Wood po 25 latach nieobecności, ponieważ w hospicjum umiera jego mama Daphne. Dopiero tutaj okazuje się, że duchy przeszłości, które go prześladują, wciąż są żywe, bo obecne w innych, równie bestialskich jak Charliee Crabtree osobach. Charliee, który w okresie nastoletnim jego, Billy’ego oraz Jamesa wprowadził w elektryzujący, acz niebezpieczny świat snów, wpajając, że inkubacja, świadome śnienie i specjalne dzienniki pomogą im spotykać się w sennych obszarach, a złożenie krwawej ofiary „Panu Czerwone Ręce” pozwoli zostać tam na zawsze. Ofiarę złożyli z tego ostatniego, Billy wylądował w więzieniu, Paul wyjechał (uniewinniono go, bo już wcześniej wypisał się z tej niepokojącej zabawy, koncentrując na przyjaźni z pasjonującą miłośniczką książek Jenny Chambers), a Charliee dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Jednak legenda po nim tli się na forum „Nieznane i niewyjaśnione”, a użytkownik CR @CC666 podsyca ciekawość i namawia do złego. Złego, które się szerzy, bo od tego czasu ten potworny proceder został kilkukrotnie powtórzony, a na miejscu zbrodni mordercy odciskają krwawe dłonie. Ogrom krwawych dłoni. Które ktoś pozostawia również na drzwiach domu Paula i ucieka do zapuszczonego ogrodu, dalej zwanego „Cieniem” upiornego lasu, gdzie cisza, brak ludzi, twarde, suche i kolczaste rośliny, a ziemia wydziela kwaśny odór zbutwiałego drewna.

Aktualne śledztwo prowadzi uważna, ambitna, obdarzona doskonałą intuicją, znana z „Szeptacza” oficer Amanda Beck z Featherbank.

Czy uda jej się rozwikłać wszelkie sekrety i wykryć przestępców?

Tego dowiedzą się ci, którzy mają ochotę się dowiedzieć.

 

„W cieniu zła” liczy sobie 411 stron, które zostały podzielone na 44, ukazane z dwóch perspektyw rozdziały (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA), dzięki czemu można sobie na spokojnie dawkować tę przerażającą historię. Przerażającą, gdyż sposób zbrodni przeraża. I motyw. Bo jest to dzieło szaleńca, które zyskuje tłumnych wyznawców oraz naśladowców. A na spokojnie, bo nie naprężającą do tego stopnia, żeby spędzała mi sen z powiek. Główny bohater doprawdy mdły. Młoda policjantka mocniej przykuwa uwagę. Z kolei „Pan Czerwone Ręce” taki trochę bajkowy, chociaż wiem, że świat zna gorszych; wolałam postać „Szeptacza”, choć jego szepczący potencjał nie został wykorzystany, mimo to za fabułę, odrealnione przestrzenie (co niestety również nie zostało wyżęte do ostatniej kropli), Dzienniki Snów, Czarny Bazar i atmosferę obrośniętego ponurym lasem osiedla ta książka przoduje. Retrospekcje intrygują bardziej niż teraźniejszość, ponieważ gęsto tam od tajemnic. Akcja raczej się rozwleka niż pędzi. Nagłe zwroty to finalne 100 stron; jedna rzecz zaskakuje totalnie, co rozsypuje misternie splatane teorie (i fajnie!), ale zakończenie zawodzi (ja wymyśliłam znacznie lepsze ;p). Nie do końca thriller. Nie do końca horror. Nie do końca kryminał. Opowieść z dreszczykiem, którą ostatecznie polecam na kilka zimowych wieczorów.

Rodzice zawsze pocieszają swoje dzieci, do czego się to jednak tak naprawdę sprowadza? Chodzi o nadzieję. Takie słowa to tylko pobożne życzenia. Zaklinanie rzeczywistości. Obietnica, którą trzeba złożyć i z całych sił wierzyć, że się spełni. Co innego nam pozostaje? Wszystko będzie dobrze. Tak, dużo o tym myślę. Każdy rodzic mówi to samo, ale często się myli.

Obowiązki zawodowe i związane z nimi nieprzyjemne sytuacje należy za wszelką cenę trzymać z dala od życia prywatnego.

Nastolatki nie zachowują się racjonalnie, a świat nie zawsze jest do nich przyjaźnie nastawiony.

Ludzie lubią tajemnice.

To, czego nie chcemy, nie zawsze jest tym samym, co należy zrobić.

Dobro i zło mogą zakiełkować wszędzie.

Jeżeli sami dojdziemy do jakichś wniosków, to jesteśmy skłonni uważać je za prawdziwe i bronimy ich z większym zaangażowaniem. 

Ludzie od zawsze fascynują się tym, co nieznane i niewyjaśnione.

Zazwyczaj najbardziej oczywiste rozwiązania są tymi właściwymi.

Nie wszystko musi mieć głębsze znaczenie, czasami cygaro to po prostu cygaro.

W życiu zdarzają się takie chwile, kiedy wiemy, że to, co się właśnie dzieje ma ogromne znaczenie.

Najprawdopodobniej każdy człowiek pozostaje w jakiś sposób niespełniony, lecz chyba dopiero na starość ta przykra świadomość dociera do nas z całą intensywnością.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Pączkowe bułeczki z różaną marmoladą, lukrem i czekoladą

Bardzo smaczna propozycja na ten weekend, tak do kubka gorącej herbaty, kawy lub kakao, czyli zdrowsza wersja pączków – zdrowsza, ponieważ nie usmażona w kotle bulgoczącego oleju, lecz upieczona w piekarniku 😉

Pączki są mięciutkie, puchate, delikatne, z dużą ilością różanej marmolady, słodką lukrową skorupką i zawijasami z gorzkiej czekolady.

Przepis na pączkowe bułeczki z różaną marmoladą, lukrem i czekoladą (mi wyszło 12 sztuk) (Przepis pochodzi z bloga: https://www.domowe-wypieki.pl/)

Składniki:

Ciasto:

  • 500 g mąki pszennej (tortowej)
  • 12 g suchych drożdży lub 24 g świeżych (z nich należy najpierw wykonać rozczyn)
  • 250 ml letniego mleka
  • 100 g drobnego cukru
  • 8 g cukru waniliowego
  • 50 g roztopionego i wystudzonego masła
  • 3 duże żółtka
  • 1 małe jajko
  • sok i skórka otarta z połowy cytryny lub mandarynki
  • 1/4 łyżeczki soli

Dodatkowo:

  • 1 jajko roztrzepane w 1 łyżce mleka
  • 1 słoik różanej marmolady
  • 1 szklanka cukru pudru + 2-3 łyżki gorącej wody
  • 50 g roztopionej gorzkiej czekolady

Sposób przygotowania:

Ze składników na ciasto wyrobić miękkie oraz elastyczne ciasto drożdżowe, uformować je w kulę, umieścić w oprószonej mąką misce i odstawić w ciepłe miejsce pod przykryciem na 1,5 h.

Po upływie wskazanego czasu wyrośnięte ciasto podzielić na 12 w miarę równych części. Każdą kuleczkę delikatnie rozwałkować, na środku ułożyć porządną łyżeczkę marmolady i skleić. Bułeczki poukładać w sporych odległościach na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce  i odstawić pod przykryciem na 30 minut do ponownego wyrośnięcia.

Gdy bułki się napuszą należy posmarować je z wierzchu jajkiem roztrzepanym z mlekiem.

Piec około 15-20 minut, w temperaturze 185 °C (wstawić do nagrzanego piekarnika).

Wyjąć. Wystudzić. Oblać z wierzchu lukrem, a jak wystygnie wykonać na nim zawijasy z roztopionej gorzkiej czekolady.

Zaszufladkowano do kategorii Bułki słodkie, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

Propozycje filmowe

Nowy Rok – Stara Ja. Wszakże ogrom nowych filmów na mojej obejrzanej liście, które naprawdę warto polecić. Są fascynujące i porażające jednocześnie, bo przeważają tu thrillery, kryminały oraz dramaty psychologiczne. Poniżej pokrótce opiszę 18, bo te  wywarły na mnie największe wrażenie, ale jest ich znacznie, ZNACZNIE więcej, zatem z czasem albo je dopiszę, albo, co bardziej prawdopodobne, stworzę kolejną listę.

Na sam początek moje najnowsze odkrycie, czyli seria kryminalna z Detektywem Carlem i jego pomocnikiem Assadem z „Departamentu Q” (a obawiałam się, że po  „Millenium” już nigdy nie trafię na nic podobnie znakomitego) w oparciu o światowe bestsellery autorstwa Jussiego Adlera-Olsena: „Kobieta w klatce”, „Zabójcy bażantów”, „Wybawienie” i „Kartoteka 64”, czyli produkcje mroczne, duszne, niebanalne, surowe, minimalistyczne, obfitujące w posępne krajobrazy, wciągające, zawikłane, frapujące, z genialną intrygą oraz wyrazistymi bohaterami, trzymające w napięciu, o raczej powolnym tempie rozwijającej się fabuły, ale z dynamicznym zakończeniem, pełne dystansu, zimnokrwistego epatowania okrucieństwem, grające na emocjach, zwykle prowadzone dwutorowo (przeplata się perspektywa teraz i kiedyś) oraz ukazane z różnych perspektyw, wielowątkowe i obdarzone specyficznym poczuciem humoru.

1. „Kobieta w klatce”, reż. Mikkel Nørgaard

Po wstrząsających przeżyciach (nieudana akcja, gdzie w wyniku strzelaniny zginęło wielu kolegów, a najbliższy przyjaciel został sparaliżowany) detektyw Carl Mørck (Nikolaj Lie Kaas) wraca do pracy, ale ponieważ jego stan psychiczny nadal jest ciężki, a on sam stał się pochmurny, zrzędliwy i niemożliwy do współpracy, uczyniono go szefem „Departamentu Q”, czyli nowo utworzonego wydziału kopenhaskiej policji od spraw niewyjaśnionych, zaś do pomocy przydzielono mu bardzo sympatycznego oraz bystrego uchodźcę z Syrii – Assada (Fares Fares). Pierwszą zawiłością, jaką starają się rozwiązać, jest zniknięcie przed 5 laty, ze zmierzającego do Berlina promu, młodej parlamentarzystki Merete Lynggardd (Sonja Richter), sprawującej na co dzień opiekę nad upośledzonym bratem, który prawdopodobnie był jedynym świadkiem tego wydarzenia, ale niestety od tamtego momentu zaciął się i nic nie chce powiedzieć. Ciała kobiety nie odnaleziono, więc jest szansa, że w dalszym ciągu żyje. Po dokładniejszym rozeznaniu Carl dostrzega szereg błędów popełnionych przez prowadzących wcześniej tę sprawę i prosi o wznowienie śledztwa.

2. „Zabójcy bażantów”, reż. Mikkel Nørgaard

20 lat temu, w 1994 roku, w prestiżowej szkole z internatem Griffenholm, doszło do potwornego morderstwa: zabito bliźnięta Marie (Katrine Bruun) oraz Thomasa (Nikolaj Groth) – zabójca, targany wyrzutami sumienia, przyznał się do popełnienia zbrodni i właśnie kończy odsiadkę, ale jego wina nie wydaje się być ewidentna. Ojcem bliźniaków jest były policjant, który pewnego wieczoru zaczepia detektywa Carla Mørcka, prosząc, by zaznajomił się bliżej z tą historią. Tej samej nocy śledczy popełnia samobójstwo, a w jego mieszkaniu zostaje znaleziona teczka ze szczegółowymi dokumentami, które rzucają zupełnie odmienne światło na tę sprawę, bowiem wszystkie poszlaki prowadzą do naprawdę majętnych i wpływowych ludzi, jakimi są właściciel sieci szpitali Ditlev Pram (Pilou Asbæk) oraz giełdowy specjalista Ulrik Dybbøl (David Dencik). Carl razem z Assadem i niedawno zatrudnioną, dość niepokorną, wszakże przemiłą sekretarką Rose Knudsen (Johanne Louise Schmidt) coraz mocniej zagłębiają się w śledztwo, które ktoś celowo próbuje utrudniać. Ich uwagę przykuwa osoba Kimmie Lassen (Danica Ćurčić), która w czasach szkolnych należała do paczki, jednak od lat nikt nie wie co się z nią dzieje. A dzieje się to, że ukrywa się pod postacią żebraczki i jest żądna zemsty. Kto dopadnie ją pierwszy: obawiający konsekwencji swoich bestialskich czynów dawni przyjaciele czy postrzegający ją jako źródło cennych informacji śledczy?

Ta część, w przeciwieństwie do uprzedniej, praktycznie na wstępie wskazuje zabójców, jednak tutaj chodzi o proces udowodnienia prawdy i wskazanie motywu tej oraz innych zbrodni, bo jak się okaże: jest ich znacznie więcej.

3. „Wybawienie”, reż. Hans Petter Moland

Na duńską plażę morze wyrzuca butelkę, w której znajduje się stary, napisany krwią, w dużej części rozmyty i prawdopodobnie nakreślony dziecięcą ręką list, który jest wołaniem o pomoc – przez wzgląd na swą enigmatyczność trafia do Departamentu Q. List udaje się powiązać z zaginięciem 8 lat temu 2 braci, które jednak nigdy przez nikogo nie zostało zgłoszone. Śledztwo rozpoczyna się w chwili, gdy zostaje porwane inne rodzeństwo: Magdalena (Olivia Terpet Gammelgaard) i Samuel (Jasper Møller Friis) – ich uprowadzenie i, jak się później okazuje, masę innych, mających miejsce wśród rodzin przynależących do religijnej sekty, również nie trafia na biurka śledczych, ponieważ podszyty strachem fanatyzm stowarzyszonych na to nie pozwala. Morderca więc, czyli przyjmujący rozliczne twarze straumatyzowany Johannes (Pål Sverre Hagen), wierzący w sens oraz głębię własnego okrutnego działania (zabija dzieci, dosłownie rozcinając je nożyczkami i gmerając w środku) jest absolutnie bezkarny.

I w tej części sprawca jest szybko wskazany, ale najważniejsze są jego wspomnienia, objaśniające dlaczego wymyślił sobie taki sadystyczny proceder.

4. „Kartoteka 64”, reż. Christoffer Boe

Za ścianą jednego z mieszkań w kopenhaskiej kamienicy robotnicy dokonują przerażającego odkrycia, mianowicie są tam zmumifikowane zwłoki 3 osób, które siedzą przy stole, popijając wieczną herbatkę (wkrótce okazuje się, że to napar z lulka czarnego) i spożywając co najmniej osobliwy posiłek, a pokój, w którym się znajdują jest zapełniony słoikami ze spreparowanymi narządami rozrodczymi kobiet. Do sprawy zostaje zaangażowany rozsypujący się „Departament Q” (Assad, w celu dalszego rozwoju, postanowił odejść), aktualnie zajmujący się tajemniczym zaginięcia prostytutki Rity Nielsen (Clara Rosager), które akurat wiąże się z zatrważającym odkryciem, po nitce do kłębka i z pomocą zaangażowanego w tę sprawę Brandta (Nicolas Bro), docierają do prowadzonego w latach 60. domu dla upadłych dziewcząt, ulokowanego na małej duńskiej wyspie Sprogø, zwłaszcza koncentrując uwagę na siłą umieszczonej tam niegdyś Nete Hermansen (młodsza – Fanny Bornedal, starsza – Birthe Neumann), bezwzględnej sanitariuszce Gitte Charles (Luise Skov) oraz na osobie obecnie kandydującego do duńskiego parlamentu chirurga, ginekologa, przywódcy skrajnej prawicowej partii Curta Wada (młodszy – Elliott Crosset Hove, starszy – Anders Hove), nawołującego do przymusowej aborcji oraz sterylizacji kobiet, w imię obrony „czystej duńskiej rasy”.

5. „Contratiempo (Niepowodzenie)”, reż. Oriol Paulo

Biznesmen Adrián Doria (Mario Casas) zostaje oskarżony o zabójstwo kochanki Laury (Barbara Lennie), do czego oczywiście się nie przyznaje. Zatrudnia więc jedną z najlepszych, już emerytowanych pań mecenas – Virginie Goodman (Ana Wagener), z którą spotyka się na kilka godzin przed ostateczną rozprawą, by opowiedzieć jej własną wersję wydarzeń, cofając do tego feralnego weekendu, kiedy to razem z Laurą potrącili ze skutkiem śmiertelnym młodego mężczyznę i z premedytacją pozbyli jego ciała.

To jeden z najlepszych, najbardziej zawikłanych i zaskakujących filmów, jakie kiedykolwiek oglądałam, aż sama się sobie dziwię, że zrobiłam to dopiero niedawno; myślę, że duży wpływ na to ciągłe odkładanie, bo o tej produkcji oczywiście słyszałam wielokrotnie, miał fakt, że ogrom osób ją polecało, przez co wydała mi się zbyt… szlagierowa. Och, jakże bardzo się myliłam.

6. „El Cuerpo (Trup)”, reż. Oriol Paulo

Detektyw Jaime Peña (José Coronado) zostaje wezwany do bardzo nietypowej sprawy, bowiem stróż nocny wybiegł w popłochu z kostnicy i został potrącony przez samochód – teraz leży w szpitalu, pogrążony w śpiączce, zatem nie można wyciągnąć od niego żadnych informacji, a to wiele by ułatwiło, gdyż z chłodni zniknęły zwłoki zamożnej Mayki Villaverde (Belén Reuda), która uprzedniego dnia zmarła z powodu ataku serca. Głównym podejrzanym staje się jej znacznie młodszy mąż Álex (Hugo Silva) oraz jego jeszcze młodsza kochanka Carla (Aura Garrido). Mężczyzna oczywiście nie przyznaje się do winy, która praktycznie od początku jest ewidentna, ponieważ to właśnie on uśmiercił żonę, ale… czy naprawdę wykradł ciało?

Tutaj, podobnie jak w przypadku „Contratiempo”, rozwiązanie powala na łopatki.

7. „Tajemnica Marrowbone”, reż. Sergio G. Sánchez

Rose (Nicola Harrison), kilka lat po traumatycznych przeżyciach, powraca wraz z 4 swoich dzieci w rodzinne strony, do usytuowanej na pustkowiu rezydencji Marrowbone. Niestety przeklęty los zsyła na nią chorobę, i gdy kobieta już wie, że nie ma dla niej nadziei, prosi najstarszego Jacka (George MacKay), by zaopiekował się rodzeństwem i nie dopuścił do ich rozdzielenia. Matka umiera, a ponieważ chłopak nie ukończył jeszcze 21 lat (zostało mu parę miesięcy), to muszą ukrywać ten fakt przed pozostałymi mieszkańcami, więc tylko on jeździ po drobne zakupy, a Jane (Mia Goth), Billy (Charlie Heaton) oraz Sam (Matthew Stagg) na wszelki wypadek zostają w domu. W trakcie tych drobnych wypadów poznaje uroczą bibliotekarkę Allie (Anya Taylor-Joy), która staje się ich jedyną przyjaciółką, a jego wielką miłością, jednak i jej nie wyznaje prawdy, zwłaszcza, że w domu zaczynają się dziać dziwne rzeczy: lustra pękają, zatem trzeba je zasłaniać, na suficie pojawiają się plamy, a ze strychu dochodzą niepokojąc odgłosy. Jaką tajemnicę skrywa rodzeństwo? Bowiem wyjaśnienie jest tutaj jak najbardziej realne i nie ma co doszukiwać się ingerencji istot z zaświatów, ale to wcale nie oznacza, że… jest mniej upiorne.

Ten film, zarówno jak  „Contratiempo” oraz „El Cuerpo”, absolutnie szokuje zakończeniem – taki chyba urok hiszpańskich thrillerów.

8. „Panaceum”, reż. Steven Soderbergh

Kiedy dobrze sytuowany Martin Taylor (Channinh Tatum) trafia do więzienia, jego żona Emily (Rooney Mara) nie potrafi poradzić sobie z tą sytuacją – popada w ciężką depresję, stąd postanawia skorzystać z pomocy specjalisty doktora Jonathana Banksa (Jude Law). Psychiatra przepisuje jej eksperymentalny lek, który początkowo wydaje się być skuteczny, bo odzyskuje jako taką równowagę psychiczną, jednak później doprowadza do wielu skutków ubocznych, a w końcu do przeraźliwej tragedii.

A może to nie kwestia leku?

Lekarz, wyczuwając brutalny podstęp, wszczyna prywatne śledztwo, koncentrując się na osobie byłej lekarki kobiety, czyli na doktor Victorii Siebert (Catherina Zeta-Jones).

Zagmatwane i jakże zdumiewające.

9. „El secreto de sus ojos (Sekret jej oczu)”, reż. Juan José Campanella

Adaptacja powieści sensacyjno-psychologicznej „Sekret w jej oczach”, której autorem jest Eduardo Sacheri.

Benjamín Esposito (Ricardo Darín) to argentyński prokurator federalny, który niebawem przejdzie na emeryturę, w związku z tym wpada na pomysł, że sprawdzi się w roli pisarza. Postanawia opisać sprawę sprzed 25 lat, która wciąż go dręczy, a chodzi o gwałt i morderstwo świeżo upieczonej żony, 23-letniej nauczycielki Liliany Coloto (Carla Quevedo), gdzie mimo szybkiego udowodnienia winy oraz ujęcia sprawcy, doszło do rzeczy absurdalnej, mianowicie do… równie szybkiego zwolnienia przestępcy dekretem prezydenckim, i jakby tego było mało, do nadania mu istotnej państwowej pozycji (donosi i szpieguje młodych partyzantów, bo jest osobą inteligentną i odważną, a jego życie osobiste, to przecież jego sprawa ). Jednak w pewnym momencie zbrodniarz zapada się pod ziemię. Znika. I nikt poza Benjamínem go nie szuka. Nawet mocno cierpiący mąż, urzędnik bankowy Ricardo Morales (Pablo Rago) uznał, że trzeba zamknąć tamten rozdział, zapomnieć i zacząć od nowa, bo nie są już w stanie nic zrobić w tej sprawie. Czy Benjamín znajdzie nie tylko jego, ale i odwagę w samym sobie, aby wreszcie wyznać szaleńcze uczucia przepięknej byłej szefowej Irene Menéndez Hastings (Soledad Villamil)?

Film powolny, z błyskotliwymi dialogami, bardziej koncentrujący na sprawach politycznych i sercowych niż na wątku kryminalnym, ale ostatecznie zdumiewa zakończeniem.

10. „Polowanie”, reż. Thomas Vinterberg

Lucas (Mads Mikkelsen) to rozwodnik, mieszkający w małym, urokliwym, duńskim miasteczku, gdzie pracuje jako opiekun w przedszkolu. Mężczyzna jest spokojny, pomocny oraz powszechnie lubiany, ma paczkę znajomych, z którymi spotyka się na wspólne polowania i uczty, ale jego najlepszym przyjacielem jest Theo (Thomas Bo Larsen), który nie do końca dogaduje się z żoną, w efekcie rodzicielskich nieporozumień ich córka Klara (Annika Wedderkopp) czasem czuje się zagubiona i to właśnie Lucas okazuje jej wtedy zainteresowanie. Dziewczynka zaczyna darzyć go coraz większą sympatią, wręcz uwielbieniem, ale mężczyzna stara się delikatnie wystudzić te emocje, za co smarkula postanawia się zemścić, informując dyrektorkę, że padła ofiarą molestowania przez nikogo innego jak właśnie przez Bogu ducha winnego Lucasa (zainspirowała się rozmowami brata i jego kolegów, którzy to zaczęli interesować się życiem seksualnym); później co prawda wycofuje swoje zarzuty, ale tego już nikt nie słucha, ponieważ pedofil to pedofil, obrzydliwy zboczeniec, którego należy ukarać, bo dziecko zawsze mówi prawdę. Lucas zostaje bezwzględnie i absurdalnie napiętnowany, odrzucony, sponiewierany dosłownie przez całe społeczeństwo i tylko jego nastoletni syn Marcus (Lasse Fogelstrøm) ma odwagę głośno zarzucić Klarze kłamstwo.

Akcja toczy się niespiesznie, ale jest tak nabuzowana emocjami, że aż ciężko wysiedzieć w miejscu. Ja miałam ochotę wytargać tę smarkatą za uszy i porządnie nią potrząsnąć, a na grubiaństwo i głuchotę małomiasteczkowych zwyczajnie, tak po chamsku splunąć, bo to ten typ ludzi, którzy nawet mimo miliona racjonalnych, autentycznie uniewinniających argumentów, wie zakłamane, prymitywne swoje: byle tylko człowieka zhańbić i jak najmocniej mu dokuczyć, bo przecież w prostackiej grupie – prostacka siła.

11. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, reż. Martin McDonagh

Mildred Hayes (Frances McDorman) samotnie wychowuje nastoletnią córkę Anne (Abbie Cornish) oraz syna Robbiego (Lucas Hedges); były mąż to pijak i tyran, który aktualnie prowadzi się z naiwną małolatą. Córka kobiety zostaje zamordowana, a sprawcy jak dotąd nie odnaleziono. Rozżalona matka twierdzi, że miejscowi policjanci zbyt szybko się poddali i zupełnie tę sprawę zlekceważyli, dlatego też, by trochę się na nich odegrać, a trochę zawstydzić, poruszyć sumienie i być może zmotywować, wykupuje na okres roku trzy billboardy na drodze prowadzącej do miasteczka Ebbing w stanie Missouri, na których wypisuje hasła skierowane do umierającego na nowotwór, prowadzącego ją szeryfa Billa Willoughby’ego (Woody Harrelson), który tak naprawdę mocno współczuje, ale w zasadzie nie potrafi zrobić nic więcej, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej się znalazł, mimo to bardzo jej kibicuje. Początkowo miej kibicuje narwany synuś mamusi, rasista i homofob, podwładny szeryfa Jason Dixon (Sam Rockwell), ale w końcu i on wyrazi skruchę.

Niezwykle porażający, smutny, pozostawiający w poczuciu gniewu, pustki, rozpaczy, niezgody i totalnej bezradności.

Ogólnie jest gorzko i poważnie, no bo jak ma być? Ale miejscami pojawia się kąśliwy humor (zwłaszcza w odniesieniu do policjanta mamisynka).

Tym, co mi się tutaj podoba jest fakt, że bohaterowie wyciągają wnioski.

12. „Igienik”, reż. Deborah Haywood

Nadmiar. Graciarnia. Jaskrawość. Kicz. Plusz. Włóczka. Porcelana. Fantazja. Falbanka. Haft. Krzywe zwierciadło. Odrealnienie. Bujda. Samotność. Bezduszność. Niedopasowanie. Baśń. Ułuda. Ból. Krzywda. Desperacja. Dramat.

To słowa, które doskonale opisują historię dźwigającej garba, trochę zdziecinniałej Lyn (Joanna Scanlan) oraz jej rudowłosej córki Iony (Lily Newmark), które, już któryś raz z kolei, zmieniają miejsce zamieszkania, wierząc, że w końcu zostaną zaakceptowane i będą mogły żyć sielankowo. Niestety. Ich inność niezależnie od miejsca jest wyśmiewana, bo wszędzie ludzie jednakowo wstrętni. Nastolatka początkowo jest podekscytowana, gdyż idzie do nowej szkoły, wierząc, że znajdzie tam koleżanki, co prawda znajduje, do tego te z klasowej elity, jednak to wybitnie parszywe dziewuszyska, do których Iona rozpaczliwie stara się dostosować, wtopić, zaimponować im, stać taka sama, a czyni to z taką ufnością i prostodusznością, że można jej tylko współczuć. Współczuć również należy matce, która czuje się ciut zazdrosna, bo odstawiona na bok, dlatego i ona podejmuje straceńcze kroki, by nawiązać jakąkolwiek znajomość. I to wszystko kończy się po prostu tragicznie.

Nie znoszę tego filmu za okrutnie żałośliwą scenę z kanarkiem. I za podłych ludzi. Lubię za to tę słodko-bajkową nadkompletową tandetę, bo mnie takie osoby jak główne bohaterki po prostu oczarowują, bo potrafią sobie stworzyć taki świat, jakiego nie ma nikt.

13. „Błąd systemu”, reż. Nora Fingscheidt

9-letnia Bernadette (Benni) Klaaß (Helena Zengel) jest przerzucana z ośrodka do ośrodka, domu zastępczego lub domu dziecka, ponieważ i dlatego, że cierpi na niekontrolowane napady agresji, i z powodu środowiska, z jakiego się wywodzi, i w wyniku traum, jakich doświadczyła w swoim krótkim życiu, stała się dzieckiem nieznośnym, niebezpiecznym, nieprzewidywalnym, absolutnie nie radzącym sobie z emocjami oraz niezdrowymi reakcjami: wrzeszczy, piszczy, płacze, kopie, pluje, wypowiada najbardziej wulgarne słowa i bije na oślep, w ogromnym szale, tak mocno, że gdyby ktoś nie zainterweniował, to mogłaby nawet zabić. Benni ma matkę i ta matka ją kocha, ale zwyczajnie się jej boi (również przez wzgląd na obecność młodszego rodzeństwa, także… stale zmieniających się, kręcących nosem partnerów) i kompletnie nie potrafi sobie z nią poradzić, a dziewczynka tęskni, tęskni tak strasznie, że staje się jeszcze gorsza. Wychowawcy, pedagodzy, medycy i inni zaangażowani w jej osobę specjaliści naprawdę pragną i starają się ją wesprzeć, ale jest ona tak skrajnym przypadkiem, że dochodząc do pewnego punktu, bezradnie rozkładają ręce i podrzucają ją komuś innemu. Tym razem tym kimś okazuje się Michael (Micha) Heller (Albrecht Schuch), czyli opiekun szkolny dla starszych chłopaków, o wizerunku i sposobie bycia typowego buntownika oraz twardziela, który sam sprawiał kiedyś problemy, a obecnie niesie pomoc. Michael jest charakterny, bezpośredni, ale też ciepły i słowny. Postanawia zabrać dziewczynkę na zajęcia kick boxingu, by wyrzucić z niej to, co negatywne i na biwak do chatki wybudowanej w samym środku lasu, by wyciszyć tudzież poukładać tłoczący w niej chaos, ale w pewnym momencie zaczyna tracić zawodowy dystans, a to, w przypadku dziecka tak okrutnie głodnego miłości, uwagi i zdrowej więzi z kimś dorosłym jest niedopuszczalne.

Film ciężki, bolesny, wzruszający i stale aktualny, a nawet coraz bardziej aktualny, bo choroby psychiczne i zaburzenia są bardzo popularne wśród dzieci, a jednak lekarze, system czy piętnujące otoczenie nie do końca umieją sobie z tym poradzić.

14. „Mężczyzna imieniem Ove”, reż. Hannes Holm

Adaptacja powieści o tym samym tytule autorstwa Fredrika Backmana.

59-letni Ove (Rolf Lassgård) to ten typ zgryźliwego, ponurego, wiecznie niezadowolonego, czepiającego wszystkich o wszystko  sąsiada, któremu każdy najchętniej zszedłby z drogi i nie miał z nim nic wspólnego, zwłaszcza, że od lat prężnie działa we wspólnocie mieszkaniowej (a nawet jak się go pozbywają, to i tak robi swoje). Każdy, poza nowo przybyłą na to maleńkie, szwedzkie, zamknięte osiedle temperamentną, ciężarną Iranką Parvaneh (Bahar Pars), jej dwiema córeczkami, trochę niezdarnym mężem Patrickiem (Tobias Almborg), homoseksualnym Mirsadem (Poyan Karimi), sympatycznym grubaskiem o imieniu Jimmy (Klas Wiljergård) i bezpańskim kotem, którzy bądź co bądź nagminnie przeszkadzają mu w odebraniu sobie życia. Tak. Bo Ove po tym jak przeszedł na przedwczesną, przymuszoną emeryturę (pracował w spółce kolejowej) postanawia się zabić, do tego bardzo tęskni za swoją niedawno zmarłą żoną Sonją (Ida Engvoll), ojcem (Stefan Gödicke), który zginął tragicznie, za sparaliżowanym przyjacielem Rune (Börje Lundberg) i za rzeczywistością, która funkcjonowała na dawnych, lepszych zasadach. Jednak obecność osób, które uparcie pukają do jego drzwi sprawi, że nabierze ochoty na jeszcze kilka głębokich oddechów, zmieniając przy tym własne nastawienie.

Mimo smutnej tematyki fantastycznie zabawny i rozczulający.

15. „Nadzwyczajni”, reż. Olivier Nakache, Eric Toledano

Bruno (Vincent Cassel) oraz Malik (Reda Kateb) to przyjaciele, od lat poświęcający się na rzecz tych, nad którymi nie chce pochylić się nikt więcej (czyli najprościej albo otępić lekami gdzieś w szpitalnym kącie psychiatryka, albo oddać bezradnym rodzicom i zapomnieć, że taki ktoś w ogóle istnieje), a chodzi przeważnie o młodych dorosłych dotkniętych szczególnie ciężkimi odmianami autyzmu. Sęk w tym, że ośrodek prowadzony przez mężczyzn ma charakter nieformalny, ponieważ pracuje tam masa osób, nie mających do tego odpowiednich papierów (zazwyczaj są to nastolatkowie z trudnych środowisk, którzy przechodzą proces resocjalizacji), do tego wykorzystują dość specyficzne metody, nie mają wystarczającej ilości miejsca (bywa, że umieszczają pacjentów chwilowo u swoich znajomych czy w pokojach hotelowych, ponieważ nigdy nie potrafią odmówić przyjęcia chorego) i wystarczającej ilości pieniędzy, gdyż na dotacje państwowe nie mają co liczyć – mogą zatem liczyć na wieczne czepialstwo, bo oto ich działalnością niezwykle interesuje się Inspektorat do Spraw Nadzoru i Kontroli w Pomocy Społecznej, która pomóc nie chce, ale pozamykać ośrodki już tak.

Film poruszający, autentyczny, bardzo ciepły, trudny, emocjonalny, ale bez nadmiernej ckliwości i nawet miejscami zabawny.

16. „Jabłka Adama”, reż. Anders Thomas Jensen

Do parafii położonej gdzieś na małej duńskiej prowincji, w celu resocjalizacji, trafia neonazista Adam (Ulrich Thomsen), który, jak sam uważa: jest złem w czystej postaci, z kolei pastorem sprawującym pieczę nad tego typu delikwentami, bo jest tu również arabski imigrant Khalid (Ali Kazim), który napada na stacje benzynowe, by w ten sposób doprowadzić do upadku międzynarodowego koncernu „Statoil” oraz topiący smutki w alkoholu, korpulentny były tenisista Gunnar (Nicolas Bro), potem jeszcze dołącza obawiająca się urodzenia niepełnosprawnego dziecka ciężarna Sarah (Paprika Steen), jest ekscentryczny Ivan (Mads Mikkelsen). Ivan bezwzględnie wierzy w moc dobra, optymizmu, próby i przeznaczenia, zatem gdy Adam drwiąco stwierdza, iż jego ostatecznym zamiarem pobytu tutaj jest upieczenie szarlotki, ten prowadzi go pod jabłoń i oznajmia, że będzie się nią opiekował do momentu, aż faktycznie zbierze jabłka, by stworzyć z nich ciasto, co wcale nie będzie banalne, bo ta jabłoń okaże się wybitnie pechowa. Po pewnym czasie Adam zauważa, że świat wykreowany przez Ivana jest zwykłą iluzją, która ma mu ułatwić egzystencję, wręcz sprawić, by w obliczu tylu osobistych tragedii nie popadł w obłęd (żona popełniła samobójstwo, a nie przypadkowo zażyła tabletki, syn jest bardzo chorym, sparaliżowanym, a nie zmagającym z powikłaniami po grypie chłopcem, itd.), dlatego też, by udowodnić jaki to on jest strasznie zły, postanawia zburzyć ideały i duchową głębię pastora. Udaje mu się. No, ale czy faktycznie o to mu chodziło? Czy to naprawdę dało długoterminową satysfakcję?

Mistrzowski. Absurdalny. Przerysowany. Tragifarsowy. Obfitujący w symbolikę. Z dużą ilością moralizatorstwa i czarnego humoru. Nieszablonowy. I wstrząsający.

17. „Duża ryba”, reż. Tim Burton

Adaptacja książki o tym samym tytule autorstwa Daniela Wallace’a.

Edward Bloom (młody – Ewan McGregor, stary – Albert Finney), słynący z gawędziarstwa i niezmierzonej wyobraźni, leży na łożu śmierci. Jego syn William (Billy Crudup), który właśnie z powodu tego bajdurzenia, od lat nie utrzymuje z nim kontaktu, postanawia do niego przyjechać i w końcu dowiedzieć się cóż z tych magicznych opowieści wypełnionych osobliwościami typu wiedźma (Helena Bonham Carter), w której szklanym oku można przewidzieć własną śmierć, zamieszkujący istne eldorado „Spectre”, gdzie wszyscy są pozbawieni trosk i hasają na boso po zielonej trawie poeta Norther Winslow (Steve Buscemi), który potem przebranżowił się w bandytę, umilające śpiewem koreańskie uroczystości dla wojskowych bliźniaczki syjamskie Ping (Ada Tai) oraz Jing (Arlene Tai), długowłosy olbrzym Karl (Matthew McGrory), zjadający wszystko, co spotka na swojej drodze, właściciel cyrku nocą przemieniający w wilka Amos Calloway (Danny DeVito) było zmyślone, a co nie.

Jak dla mnie esencją tego filmu jest fragment rozmowy:

– Nie mam pojęcia kim jesteś, bo nie usłyszałem od ciebie ani jednego faktu.

– Usłyszałeś ich tysiące, bo lubię opowiadać.

– Opowiadasz… kłamstwa. Zabawne kłamstwa. Bajki dla 5-latka, nie mity które trwają, kiedy twój syn ma 10, 15, 20, 30 lat. A ja ci wierzyłem, wierzyłem w  twoje bajki o wiele dłużej, niż powinienem. Kiedy zrozumiałem, że to wszystko było niemożliwe, poczułem się głupio, że ci zaufałem. Jesteś jak Święty Mikołaj – równie uroczy i fałszywy. 

– Fałszywy?

– Z wierzchu. Ale nic więcej nie widziałem. Wkrótce sam będę miał dziecko i chybabym umarł, gdyby mnie miało nigdy nie zrozumieć.

– Umarłbyś? Czego ode mnie chcesz? Kim chcesz, żebym był?

– Sobą: dobrym, złym. Pokaż mi się choć raz.

– Od urodzenia byłem wyłącznie sobą, a jeśli tego nie widzisz, to jest to twój błąd, nie mój.

Coś pięknego. Cudacznego. Surrealistycznego. Mrocznie bajkowego. Przejaskrawionego. Zdeformowanego. Abstrakcyjnego. Oryginalnego. Groteskowego. Niesamowitego. Mądrego. Zabawnego. Wzruszającego.

Tim Burton ze swoją wyobraźnią, estetyką i ze swoim przesłaniem zawsze się obroni. I  zawsze zachwyci.

18. „My dwie”, reż. Filippo Meneghetti

Nina Dorn (Barbara Sukowa) i Madeleine Girard (Martine Chevallier) kwaterują w niewielkim francuskim miasteczku. Są sąsiadkami, kobietami dojrzałymi, bo będącymi na emeryturze i… kochankami od niemalże 20 lat, co, niezwykle smutne, do tej pory ukrywają przed światem, a chyba najbardziej przed swoimi bliskimi, a raczej Madeleine ukrywa, ponieważ to ona posiada już dorosłe dzieci, które dawno temu założyły własne rodziny. Mąż zmarł, jednak kilkukrotnie podkreśla, że nigdy go nie kochała. Bowiem kocha ją. Ninę. Która konsekwentnie prosi, by wreszcie wyznała prawdę, by sprzedały mieszkania, wyprowadziły się do Rzymu i nareszcie żyły razem, bez strachu, wolne, w zgodzie z uczuciami oraz marzeniami. Madeleine nie potrafi, ale gdy prawie się decyduje, los jak to los robi swoje: doznaje rozległego udaru i odtąd wymaga stałej opieki. Jej dzieci wynajmują obcą kobietę, a Nina zostaje odsunięta – odtąd szaleńczo, wymyślając coraz to sprytniejsze, coraz bardziej bezwzględne sztuczki, próbuje dotrzeć do swojej cierpiącej partnerki.

Obraz nietypowy, gdyż dotyczący miłości homoseksualnej między dwiema starszymi kobietami, do cna przejmujący, tkliwy, nostalgiczny, dramatyczny, niby spokojny a tak bardzo naelektryzowany emocjami, bo obawa, złość, żal czy frustracja, przeplatają się tu z niepewnością, sprzeciwem, troską, a przede wszystkim ogromną, przepiękną miłością.

Moment, kiedy tańczą do utworu Betty Curtis Chariot – cudowny.

*wszystkie fotografie pochodzą ze strony: https://www.filmweb.pl/

Zaszufladkowano do kategorii Film | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz