Drożdżowe rogale z „Nutellą”

Bardzo smaczna propozycja śniadaniowa, czyli miękkie i puszyste rogale drożdżowe nadziewane „Nutellą”, z wierzchu obsypane dużą ilością słodkiej, chrupiącej kruszonki 😉

Polecam!

Przepis na drożdżowe rogale z „Nutellą” (8-10 sztuk) (Przepis pochodzi z bloga: https://www.domowe-wypieki.pl/; z wierzchu posmarowałam roztopionym masłem i dodałam kruszonkę)

Składniki:

Ciasto:

  • 375 g mąki pszennej (tortowej)
  • 7 g suchych drożdży lub 20 g świeżych (z nich należy najpierw wykonać rozczyn)
  • 220 ml letniego mleka
  • 3 łyżki cukru
  • 40 g roztopionego i wystudzonego masła
  • 1/4 łyżeczki soli

Kruszonka:

  • 1 szklanka mąki pszennej (tortowej)
  • 3/4 szklanki cukru
  • 100 g masła

Dodatkowo:

  • 1 jajko roztrzepane w 1 łyżce mleka
  • 2 łyżki roztopionego masła
  • „Nutella”

Sposób przygotowania:

Zagnieść składniki na kruszonkę, owinąć w folię i umieścić w lodówce.

Ze składników na ciasto wyrobić miękkie oraz elastyczne ciasto drożdżowe, uformować je w kulę, umieścić w oprószonej mąką misce i odstawić w ciepłe miejsce pod przykryciem na 1,5 h.

Po upływie wskazanego czasu wyrośnięte ciasto rozwałkować na okrągły placek, wyciąć 8-10 trójkątów, na każdy nałożyć łyżkę „Nutelli”, zwinąć od podstawy do wierzchołka, zgiąć boki do środka i uformować rogalika. Z wierzchu posmarować roztopionym masłem, poukładać w sporych odległościach na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce  i odstawić pod przykryciem na 10 minut do ponownego wyrośnięcia.

Gdy rogaliki się napuszą należy posmarować je z wierzchu jajkiem roztrzepanym z mlekiem i obsypać kruszonką.

Piec około 15 minut, w temperaturze 220 °C (wstawić do nagrzanego piekarnika) – z wierzchu muszą się zarumienić.

Wyjąć. Wystudzić.

Zaszufladkowano do kategorii Bułki słodkie, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

„Zamierzam zabić człowieka. Zamierzam zabrać światło z jego oczu” – „Sadie” autorstwa Courtney Summers

Zimną mgłą otulona.

Siedzę w kucki, a czarna suknia spływa na szeleszczący dywan z liści.

Rzucam kostkami kasztanów i przesuwam pionkiem laski cynamonu po planszy jesieni.

Staram się myśleć milej: o dyni, kawie czy słowach, co w przypadku tych może być zgubne, ale nie potrafię, bo wiem, że tyle tu brutalności.

Nie powiem na jakim polu w grze stanęłam, bo to wszystko takie kruche.

Unoszę się. Ściskam w dłoniach chłód oraz lejący dół sukni.

Kawę i tak zaparzam. Zapalam dyniową świecę. I zanurzam w słowach.

Czytam „Sadie” autorstwa Courtney Summers.

 

W miasteczku Coold Creek w Kolorado, otoczonym przez malownicze, niezakłócone niczym przestrzenie nieba i ziemi, które zdają się nigdy nie kończyć. Zachody słońca są  niezwykle widowiskowe – pełne elektrycznego złota i pomarańczu, różu i fioletu –naturalnego piękna nie zakłócają wulgarne drapacze chmur. Sam ogrom tej przestrzeni budzi pokorę, zdaje się nieziemski. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się tu czuć uwięziony, a jednak… mieszkasz dlatego, że się tu urodziłeś, a skoro już się tu urodziłeś, to pewnie nigdy się stąd nie wydostaniesz. Bo Coold Creek to miejsce pełne nędzy, brudu i nałogowców. Miejsce, gdzie ludzie ledwo utrzymują się na powierzchni. I w tym właśnie miejscu, w jednej z przyczep kempingowych, na osiedlu Sparkling River Estates, zarządzanym przez May Beth Foster, mieszka 19-letnia do bólu nieśmiała ze względu na jąkanie Sadie, która samotnie wychowuje swoją 13-letnią siostrę Mattie, ponieważ uzależniona od alkoholu oraz narkotyków matka Claire Southern 3 lata temu je porzuciła.

Sadie kocha siostrę bezgranicznie, zatem stara się ofiarować jej wszystko, co najlepsze, a potęgowana obawą, że opieka społeczna mogłaby je rozdzielić, rzuca szkołę i podejmuje pracę na stacji benzynowej McKinnon, dodatkowo wychodzi ze skorupy milczenia i na nowo stara się używać swojego głosu.

Ale pewnego dnia przychodzi pocztówka z Los Angeles. I stęskniona za mamą Mattie pragnie do niej pojechać. Sadie nie wyraża zgody, więc tamta wsiada do pickupa nieznajomego kierowcy i ucieka.

Jej ciało zostaje odnalezione 3 dni po zgłoszeniu zaginięcia, na uboczu, pomiędzy płonącym budynkiem szkolnym a sadem jabłoni.

Sadie najpierw popada w rozpacz, potem budzi się w niej chęć zemsty, dlatego też zakupuje wystawionego w ogłoszeniu po okazyjnej cenie chevroleta w kolorze nocnej czerni, bierze zielony płócienny plecak z kilkoma niezbędnymi przedmiotami, kluczowe dla niej zdjęcie z albumu przyszywanej babci May Beth, postanawia innym przedstawiać się jako Lera i znika.

Miesiąc później, wiele tysięcy kilometrów od Coold Creek, przy drodze do Farfield, zostaje namierzony samochód z jej rzeczami osobistymi.

Zdesperowana May Beth dzwoni do dziennikarza radiowego Westa Mccraya, który rok wcześniej, tworząc audycję o zapomnianych amerykańskich mieścinach, przypadkiem usłyszał o tej sprawie i prosi go o pomoc, informując, że w dalszym ciągu nie wskazano żadnego podejrzanego, śledztwo utknęło w miejscu, a ona nie zniesie już kolejnej straty.

West postanawia podążyć śladami dziewczyny, co relacjonuje w serii podcastów „The Girls”.

Czy odkryje prawdę?

Jakich okrutnych rzeczy dowie się po drodze?

I najważniejsze: czy znajdzie sprawcę morderstwa Mattie i zaginioną Sadie?

Tego dowie się tylko ten, kto przeczyta.

 

„Sadie” to trochę thriller, a trochę kryminał dla młodzieży, który przeważnie otrzymuje bardzo dobre recenzje: że mroczny, bolesny, przepełniony potwornościami, przerażająco smutny, trzymający w napięciu, autentyczny i aktualny,  że wciągający do tego stopnia, iż 321 stron (Wydawnictwo We need YA) pochłania się w jeden wieczór, ale niestety nie podzielam tych zachwytów, ponieważ mi dłużył się niemiłosiernie. Dlaczego? Bo chociażby brakuje tu nagłych zwrotów akcji (raczej utrzymuje się na jednym poziomie), dokładniejszej psychologizacji bohaterów, nie odczuwałam też niepokoju, który zwykle towarzyszy mi w trakcie czytania naprawdę mocnej pozycji z tego gatunku, sama fabuła jest przeciętna (co nie oznacza, że nie jest dramatyczna, bo jest) i niepełna (i nie mam tu na myśli, że nie ma wyraźnych odpowiedzi na pewne pytania, bo to jest akurat fajne, że każdy może domyślić się samodzielnie, ale o to, że potencjał tego pomysłu został nie do końca wykorzystany; można było tu wycisnąć niekoniecznie dłużej, lecz znacznie więcej i trochę inaczej), dialogi niezbyt ciekawe, styl nużący, a zakończenie, które jeszcze mogło coś uratować, totalnie mnie zawiodło. Jednak ogromny plus za ukazanie różnych perspektyw tej historii, wzbogaconej licznymi retrospekcjami, za interesującą formę, czyli zwierzenia/wspomnienia/zamiary Sadie, przeplatające z odcinkami audycji radiowej prowadzonej przez odtwarzającego jej podróż dziennikarza, również za determinację głównej bohaterki oraz to, że są poruszone naprawdę istotne, bestialskie tematy, no ale tacy są ludzie: bestialscy. Bo o tym jest przecież ta książka: że wszystko, co najgorsze, to przez człowieka właśnie.

Ja nie jestem fanką tej książki, co niekoniecznie jest spowodowane wiekiem, bo wydaje mi się, że nawet jakbym była dużo młodsza, to nie byłabym nią jakoś szczególnie oczarowana, ale na pewno znajdą się jeszcze osoby (jeszcze, bo już wiele się znalazło), które bardziej ją poczują.

Niebezpiecznie jest nie doceniać ludzi.

Żyjemy w świecie, w którym okropnych rzeczy nie brakuje.

Każda rzecz może być bronią, jeśli jest się dość sprytnym.

Czasem nic to wszystko, co się ma, a znów innym razem nic może się zmienić w coś.

Ludzie się nie zmieniają. Po prostu robią się lepsi w ukrywaniu, kim naprawdę są.

Nie da się kupić ludzi swoim bólem. Będą się woleli trzymać z daleka.

To takie smutne, kiedy ludzie nie zdają sobie sprawy ze swojej wartości.

Kto by nie chciał historii miłosnej?

Historie miłosne, romanse pozostawiają człowieka z bezpiecznym zapewnieniem, że będą żyli długo i szczęśliwie, a kto by tego nie pragnął dla siebie?

Czasami, niezależnie od osiągniętego sukcesu, bieda pozostawia ślad, którego nie sposób się pozbyć.

Nie możesz się tak naprawdę zreflektować po tym, jak sprawiłeś, że ktoś inny poczuł się dziwakiem. Musisz mieć po prostu nadzieję, że osoba, którą w ten sposób potraktowałeś, okaże ci taki poziom łaskawości, na jaki prawdopodobnie nie zasługujesz.

Patrzenie w gwiazdy, to patrzenie w przeszłość.

To przykre, kiedy ból jest taki oczywisty.

Jak się przebacza ludziom, którzy powinni nas kochać i chronić?

Miłość jest taka skomplikowana, bywa nieporządna. Może wywołać bezinteresowność, samolubność, inspirować nasze największe osiągnięcia i  nasze najpoważniejsze błędy. Zbliża nas do siebie, ale równie dobrze  może nas rozdzielić.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | 2 komentarze

Waniliowo-migdałowe ciasto z całymi gruszkami i białą czekoladą

Kiedyś upiekłam czekoladowe ciasto z całymi gruszkami i kompletnie zapomniałam, że nie jest ono jakieś szczególnie skomplikowane, a nie dość, że prezentuje się naprawdę spektakularnie, to smakuje wyśmienicie: jest mięciutkie, wilgotne, bardzo aromatyczne, przyjemnie słodkie i, co najważniejsze, wypełnione soczystymi gruszkami, które najpierw gotuje się w syropie cukrowym, a potem w całości zanurza w gęstym cieście (wystające ponad powierzchnię ciasta upieczone ogonki są po prostu urocze).

Tamto ciasto było ciemne, z dodatkiem kakao i gorzkiej czekolady, więc tym razem postanowiłam wykonać jasną wersję, pachnącą migdałami oraz wanilią, z wierzchu oblaną polewą z białej czekolady.

To doskonała propozycja na chłodne jesienne wieczory 😉

Inne przepisy na ciasta z gruszkami:

  1. Tort czekoladowo-gruszkowy
  2. Kruche ciasto z kremem, gruszkami i bezą
  3. Sernik orzechowy z gruszkami
  4. Ciasto drożdżowe z budyniem, gruszkami i kruszonką
  5. Kruche ciasto z gruszkami
  6. Gruszkowo-kajmakowe bułeczki drożdżowe
  7. Tartaletki z kremem czekoladowym i gruszkami

Przepis na waniliowo-migdałowe ciasto z całymi gruszkami i białą czekoladą (tortownica o średnicy 27 cm ) (Przepis pochodzi z bloga: http://gotujebolubie.pl/; podaję z moimi małymi zmianami )

Składniki:

Ciasto:

  • 2 szklanki mąki pszennej (tortowej)
  • 1 szklanka zmielonych migdałów
  • 3/4 szklanki cukru 
  • 2 jajka
  • 0,5 szklanki oleju słonecznikowego
  • 0,5 szklanki jogurtu naturalnego
  • 1/3 szklanki mleka
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia

Gruszki:

  • 5 dużych gruszek lub 6 – 7 małych
  • 2 szklanki wody
  • 1 szklanka cukru
  • 1 łyżeczka skórki otartej z cytryny
  • 1 laska cynamonu

Dodatkowo:

  • 100 g białej czekolady
  • 40 ml śmietany 30%
  • 40 ml likieru waniliowego lub migdałowego

Sposób przygotowania:

Gruszki:

Gruszki obrać ze skórki.

Do garnka nalać wodę, wsypać cukier, skórkę z cytryny i cynamon – zagotować. Owoce włożyć do wrzątku i gotować około 20 minut (tak, by były miękkie, ale się nie rozpadały, ponieważ należy mieć na uwadze, że jeszcze będą pieczone).

Wyjąć. Odsączyć.

Ciasto:

Jajka (w całości) ubić z cukrem na jasny puch. Następnie wlać olej, jogurt i mleko, potem dodać wanilię. Na sam koniec wsypać wszystkie suche składniki (mąkę, zmielone migdały, oraz proszek do pieczenia) – zmiksować.

Ciasto przełożyć do wyłożonej wcześniej papierem do pieczenia tortownicy.

W ciasto, po okręgu, włożyć gruszki, pionowo, powinny dotykać blachy.

Piec koło 60-75 minut, w temperaturze 180 °C.

Wyjąć. Jeszcze ciepłem nasączyć likierem migdałowym lub waniliowym.

Wystudzić. Z wierzchu oblać polewą z białej czekolady (podgrzać śmietanę, zestawić z palnika, wrzucić połamaną na kostki czekoladę, chwilę odczekać i wymieszać na gładki sos).

Zaszufladkowano do kategorii Owocowe, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

„Ludzie czasami są straszni, gorsi niż świnie, gorsi od najgorszych zwierząt. Ludzie są czasami… Ludzie są czasami jak… Ludzie” – „Przez ucho igielne (sploty)” autorstwa Jána Púčeka

Splatam słowa i wianki.

Bransoletki splatam.

Wspomnienia nieugłaskane.

I fantazje niezmierzone.

Tasiemki w gorsetach.

Włosy w warkocze.

Wzrok z Tobą splatam i dłonie.

I to liczy się najbardziej pośród splecionej przez Nas w tym życiu słodko-kojącej ciszy.

 

Chcąc posmakować Słowackich Klimatów sięgnęłam po książkę z tej serii, a więc „Przez ucho igielne (sploty)” autorstwa Jána Púčeka i niby było dobrze, co nie oznacza, że fabuła szczególnie przyjemna, a jednak wcale nie tak fajnie, bo u mnie bez nadmiernej dawki emocji, a ja potrzebuję wręcz kotłującego wewnątrz nadmiaru: nie ma tu magii więzi, którą bym znała i nad którą mogłabym i w ogóle z osobistego zniechęcenia chociażby chciała się roztkliwiać, a wydaje mi się, czuję z potoku słów autora, że akurat tutaj o to chodzi, o tę więź.

 

Chłodny listopadowy wieczór, a w listopadzie powietrze jest pełne śmierci – śmierdzi jak mokra zgnilizna, spalony wosk i chryzantemy. Na ulicach przekrzykują się skrzypiące szkielety drzew i człowiek tylko czeka, kiedy z żalem posypią się na ziemię, kiedy zostanie po nich jedynie równo ułożona sterta drewna. 85-letni Jan Hollý (Janko, Jańcio, Tatuś, Dziadzio) stoi  na tylnych schodach swojego domu, powoli pali papierosa i wie, że umiera, że to właśnie teraz nadszedł ten czas, i mimo że wydawało mu się, że tego chce, że jest przygotowany, bo przecież nawet u góry w Gaiczku lata temu postawił sobie grób, to jednak… trochę by jeszcze na tym świecie ze swoją Bożeną (Bożka, Boba, Mameńka) pobył.

Myślał, że ze śmiercią już dawno się zmierzył, ale teraz nie był tego całkiem pewien. Śmierć. Tak, przyjdzie. Tylko co robić, kiedy teraz, na samym końcu, zachciało mu się jeszcze troszkę pożyć? (…) Wygląda na to, że człowiek najwięcej dowiaduje się o śmierci dopiero wtedy, kiedy sam zaczyna umierać. Do tego momentu wszystko to jedynie domysły. Przypuszczenia. I naiwne wyobrażenia.

Odchodzi. Tuż po Nowym Roku.

Ale pozostaje we wspomnieniach najbliższych, z których można się dowiedzieć o jego dość beztroskim, choć ubogim dzieciństwie w towarzystwie 3 sióstr (Marianka, Milka, Hledvika) i narodzinach brata Joško, gdy był już młodym kawalerem, spotkaniach z kolegami, miłości do kina, praktykach u budowniczego majstra Huberta Angeliniego, który potem daje mu pracę, o służbie w piechocie w Prešovie, małżeństwie z Marią, narodzinach dzieci (Viera, Mirek, Kamila), o tym, że razem z niegdysiejszym burmistrzem stryjkiem Martinem Škrovánkiem, z byłym żołnierzem, a obecnie nauczycielem w szkole podstawowej kapitanem Franciszkiem Šelepą, szwagrem Markiem Havelem i kierowcą autobusu Prokopem Slezarem oraz paroma innymi osobami przynależał do siatki holicko-hodonińskiej, która pomagała czeskim lotnikom oraz pozostałym prześladowanym podczas ucieczki z Protektoratu (przeprowadzali ich z Holíča aż na Węgry, z których tamci podążali dalej na południe), o tym, że ktoś na nich doniósł i w końcu zostali złapani przez gestapowców, którzy przerzucali go z obozu do obozu przez 5,5 lat, potem, cudem, uciekł, a Amerykanie umożliwili mu powrót do domu, o tym, że tej opowieści słuchała w Sali w Domu Katolickim, pobierająca nauki z krawiectwa u majstrowej Marty Mihálikovej 14-letnia Bożena, która z miejsca dla niego przepadła (Jan miał wówczas 33 lata), następnie podjęła pracę w jego szwalni (w więzieniu w Gollnow robił na drutach skarpetki i swetry dla dzieci, stąd pomysł), bo czepiały się go różne kontrole, więc potrzebował kogoś wyuczonego do tego zawodu, z papierami i po szkole tekstylnej, o tym, że nawiązali romans, a Maria otrzymała anonim i go opuściła, z kolei tamci byli już do końca razem i mieli 3 dzieci (Betka, Jorko, Dudka), o tym że musieli pozbyć się szwalni, bo doszło do prywatyzacji i wyprowadzić z Holíča do Trstína – o tym i o wielu innych snuje opowiastki jego wnuk, czyli autor tej powieści, które przenikają się ze wspomnieniami babci, która, gdyby chciała, powiedziałaby znacznie więcej, bo Jan nie zawsze był taki święty, ale po co? Po co teraz do tego wracać?

 

„Przez ucho igielne (sploty)”  to 332 strony (Wydawnictwo Książkowe Klimaty) prywatnej historii, co da się odczuć w ogromnym szacunku i ogromnej uczuciowości autora, które otulają każde wyznanie, wspomnienie, opowieść – to taka emocjonalna sklejka obrazków gdzieś tam błąkających w umyśle. Rodzinna saga. Mozaika pamięciowo-czułostkowa o własnych dziadkach: o trudach ich codziennego życia, o urokach dzieciństwa, młodzieńczych marzeniach, o miłości, odwadze, krzywdach, zwyczajach, goryczach, traumach, o sile i słabości, o nadziejach, obawach, starości, umieraniu, o tym ile człowiek może udźwignąć, jak pomóc i co wymyślić, ile razy upaść i ile powstać, a to wszystko na tle ciężkich czasów wojennych i powojennych na Słowacji; na tle, bo te burzliwe wydarzenia historyczne stanowią jedynie tło dla życia bohaterów, wpływając czasem na wybory, niwecząc plany, hartując i zniechęcając, zmieniając myślenie, położenie, nakazując zaczynać wciąż od nowa i od nowa, zupełnie inaczej niż było zamierzone, ale takie niespodziewane są przecież sploty ludzkich losów. Wszakże nie ma tu gloryfikacji, nie ma uświęcania, bo pokazane są również skazy, choć w bardziej delikatny sposób, czyli że nie jest dosłownie napisane, ale można się domyślić; podobnie jest z fałszem i zdradą przez osoby bliskie oraz niewolą, które albo są tylko napomknięte albo nawet przemilczane, a sam Jan nauczył się spoglądać na świat w zupełnie inny sposób, przez większość dnia miał zamknięte oczy. Kiedy już musiał je otworzyć, dostrzegał jedynie małe wycinki mieszczące się w ramkach pomiędzy uchylonymi powiekami – tylko to, co naprawdę chciał widzieć.

Historia jest niespieszna (chociaż mi się trochę nazbyt rozwlekała), mimo koszmarnych przeżyć napisana lekko, z dużą ilością ciepła, tęsknoty i zadumy, ale mnie niestety nie chwyciła za serce, nie zauroczyła, nie pozwoliła się rozsiąść, wzruszyć czy powzdychać (co nie oznacza, że nie współczułam albo się nie wkurzałam na okrucieństwo czy bezradność). Przebrnęłam przez nią, ale w niej nie zostałam i wiem, że nie będę wracała pamięcią, bo nie wywołała we mnie żadnych sentymentalnych odczuć, co podejrzewam, jest spowodowane brakiem doświadczenia takiej tkliwej relacji na owej płaszczyźnie, jakiej doznał autor; u niego zostało przywołane to, co serdeczne, u mnie pustka, zupełne nic lub to, co złe – i prawdopodobnie dlatego ta książka tak bardzo mnie nie ruszyła, bo z tego, co słucham i czytam: zbiera pozytywne opinie.

Należy spoglądać wstecz, ale do przodu również – najlepiej robić to równocześnie.

Wypada, żeby nieboszczyk w domu pogrzebowym miał na głowie kapelusz, kiedy cała reszta ściąga je z pietyzmem od razu przy drzwiach?

W gruncie rzeczy imiona nie są takie ważne. Imię się nie zgubi, nie rozpłynie, nie ucieknie jak mysz. Ale taka twarz, twarz każdego dnia jest inna. To, co było gładkie, przetną zmarszczki, co było śniade, zblednie i stanie się przeźroczyste. Przed twarzą nie da się uciec, każdego dnia zerka na nas z lustra i małpuje nasze grymasy; znowu jeden dzień, znowu o krok bliżej, a równocześnie dalej. Ile jeszcze kroków?

Przyszłość nie istnieje, każdy to wie, nie da się odgadnąć smaku przyszłego wina. Wszystko wiesz dopiero wtedy, kiedy przyszłość przeciśnie się przez mgnienie oka teraźniejszości, kiedy rozleje się na języku i zniknie w tobie – tak szybko wszystko zostaje za nami, tak szybko wszystko mija.

Czasem człowieka najdzie taka myśl, że może byłoby lepiej bez tych wszystkich murów.

Wciąż coś się wali, raz z jednej, a potem z drugiej strony, wali się, a ty możesz skręcać się i kurczyć w sobie, ile tylko chcesz, zawsze coś cię dopadnie. Nawet jeśli nie od razu. Nawet jeśli to ma potrwać dłuższą chwilę. Zawsze. Między oczy.

Jak już ktoś jest kurwą, nie pomoże nawet królewska korona.

Jednak wspomnień z niektórych wyjazdów nie nosi się w torbach, wspomnienia z niektórych wyjazdów przedostają się bezpośrednio do snów; są tym bardziej uporczywe, im bardziej chcemy o nich zapomnieć.

O człowieka trzeba dbać od spodu.

Zawsze, kiedy człowiek chce zamknąć drzwi jak najbardziej bezszelestnie, te zaskrzypią tak głośno, że byłyby w stanie obudzić nawet nieboszczyka, kiedy człowiek chce niezauważony wymknąć się z domu, może liczyć na to, że wpadnie na kogoś w drzwiach.

Bywa, że człowiek ma tyle szczęścia, że wdrapie się na szczyt niewielkiego wzgórza w momencie, kiedy jest dobra widoczność, wiatr milczy i ludzie jeszcze śpią, a on ma oczy szeroko otwarte (…) Na wzgórzu jest lepiej niż tam na dole, w mieście. Człowiek ma inną perspektywę. Znikają gdzieś cierpkie detale. Do nieba rzut beretem.

Czas zawsze płynie, nie należy do nikogo i nic go nie zatrzyma.

Cisza nigdy nie bywa dosadniejsza niż w zimie.

Kiedy w domu jest ciepło, wtedy zima staje się czymś, czym się już człowiek w ogóle nie przejmuje.

Dopóki nie zgaśnie światło, człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jak dobrze może być w ciemności. Przecież tak naprawdę światło szkodzi ludziom, kradnie im słowa, ogłusza ich i wraz z puszczonym niepotrzebnie telewizyjnym pudłem każe im głęboko milczeć. Ludzie boją się ciszy. A w niej najbardziej tego huku, który przychodzi, kiedy człowiek zamilknie. Przestrasza nas szum krwi, ogłuszające tętno serca, straszą nas nasze własne myśli, czmychamy i unikamy ich, tak jakby z niczego przed nosem wyrosła nam przepaść. W ciszy stajemy się nadzy. Cisza wzmacnia uderzenia naszego serca i przypomina nam – jeszcze żyjesz, ale… (…) W ciemności cisza brzmi jakoś inaczej. Jest pełna szelestów, tykania, wierzgnięć i myśli, w tej ciemności nawet jedno słowo rozbrzmiewa niczym wybuch (…) Czegóż ta głowa nie wymyśla, kiedy człowiek zamknie oczy, kiedy przez chwilę nie przywiązuje do niej uwagi i myśli sobie, że nie myśli, prawda? 

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Rustykalna tarta, czyli galette ze śliwkami

Wczoraj były jabłka, zatem dzisiaj śliwki, bo i one królują w jesiennych wypiekach.

Dzisiaj w postaci rustykalnej tarty o nazwie galette, co wywodzi się z francuskiej kuchni i jest tłumaczone jako płaskie oraz kruche ciasto, ja jeszcze dodam od siebie, że niebywale proste, bo nie potrzeba nawet foremki: wystarczy rozwałkować je na duży okrąg, na środku poukładać owoce albo warzywa (mogą to być jabłka, gruszki, figi, rabarbar czy na przykład cukinia, grzyby, pomidory), zawinąć brzegi, upiec na złoto i jest 😉

Bardzo smaczne, bardzo szybkie i nie wymagające dużej ilości składników.

Chrupiące, maślane, z ogromem kwaskowatych śliwek i delikatną słodyczą cukru pudru.

Polecam!

Z dodatkiem śliwek zachęcam jeszcze do upieczenia:

  1. Sernika z musem śliwkowym
  2. Sernika ze śliwkami i kruszonką
  3. Rustykalnej tarty ze śliwkami i marcepanem
  4. Ciasta drożdżowego ze śliwkami i kruszonką
  5. Drożdżowych ślimaczków pomarańczowo-śliwkowych z cynamonem
  6. Kruchego ciasta dyniowego ze śliwkami
  7. Kruchego kakaowego ciasta z budyniem śmietankowym i śliwkami
  8. Szybkiego śmietankowego ciasta ze śliwkami i kruszonką

Przepis na galette ze śliwkami (tarta o średnicy 25 cm) (Przepis pochodzi z bloga: http://czekolada-utkane.pl/)

Składniki:

Ciasto:

  • 250 g mąki pszennej (tortowej)
  • 70 g cukru pudru
  • 150 g masła
  • 1 duże żółtko
  • 1 łyżka zimnej wody
  • szczypta soli

Nadzienie śliwkowe:

  • 500 g śliwek
  • 3 łyżki brązowego cukru
  • 2 łyżki mielonych migdałów lub orzechów włoskich
  • 1 łyżeczka cynamonu

Dodatkowo:

  • cukier puder (do oprószenia)

Sposób przygotowania:

Składniki na ciasto zagnieść, uformować w kulę, owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez 45 minut.

Śliwki pokroić na cienkie kawałki, zasypać cukrem oraz cynamonem i odstawić, by puściły trochę soku.

Schłodzone ciasto rozwałkować na duży okrąg, na środekuwysypać mielone migdały lub orzechy, zostawiając 3 cm wolnego brzegu, poukładać odsączone z soku śliwki, i zawinąć pozostawione brzegi, delikatnie dociskając.

Piec przez 35-40 minut, w temperaturze 200°C (do zarumienienia).

Wyjąć. Wystudzić. Z wierzchu obsypać cukrem pudrem.

Zaszufladkowano do kategorii Przepisy, Przepisy, Tarty | Dodaj komentarz

Strudel z jabłkami

Jesienna pora nieodmiennie kojarzy się z jabłkami, dlatego też dzisiaj prezentuję przepis na bardzo lubianego w Austrii oraz Niemczech strudla, czyli supercieniutkie ciasto (trzeba je tak mocno rozciągnąć, by dosłownie dało się przez nie czytać, a jest to możliwe, ponieważ należy do tych naprawdę elastycznych) z ogromną ilością jabłkowego nadzienia.

Dzięki temu, że ciasto jest tak cienkie, to po upieczeniu wychodzi cudownie delikatne oraz chrupiące.

Strudla najczęściej serwuje się jeszcze na ciepło (na zimno też jest przepyszny, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by przed podaniem ponownie go podgrzać), w postaci dość grubych plastrów, oprószonych cukrem pudrem, ale w wersji na bogato można również pokusić się o sos waniliowy, lody i bitą śmietanę 😉

Przepis na strudla z jabłkami (1 duża sztuka) (Przepis pochodzi z bloga: https://wszystkiegoslodkiego.pl/; pominęłam 50 g rodzynków i 50 g suszonej żurawiny, które można dodać do nadzienia )

Składniki:

Ciasto:

  • 200 g mąki pszennej (tortowej)
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 30 g cukru
  • 50 ml oleju słonecznikowego
  • 100 ml ciepłej wody (około  40°C)
  • szczypta soli

Nadzienie jabłkowe:

  • 5 dużych jabłek
  • 7 bardzo drobno pokruszonych biszkoptów
  • 3 łyżki brązowego cukru
  • 2 łyżeczki cynamonu
  • sok wyciśnięty z 0,5 cytryny

Dodatkowo:

  • 50 g roztopionego masła
  • cukier puder (do oprószenia)

Sposób przygotowania:

Ciepłą wodę, olej, sól i cukier wymieszać do rozpuszczenia cukru, potem wsypać obie mąki i zagnieść gładkie ciasto – umieścić je w misce wysmarowanej olejem, przykryć folią spożywczą i odstawić na 1 h w temperaturze pokojowej, by odpoczęło.

W tym czasie przygotować nadzienie jabłkowe: jabłka umyć, obrać, wydrążyć, pokroić na ćwiartki, a potem w cieniuteńkie plasterki. Dodać sok z cytryny, cukier i cynamon (można również rodzynki oraz suszoną żurawinę) i praktycznie wszystkie pokruszone biszkopty (trzeba trochę zostawić do posypania ciasta) – wymieszać.

Gotowe ciasto przełożyć na niczym nie posypany blat i rozwałkować na cieniutki prostokąt, po czym rozciągnąć je dłońmi tak, aby było dłuższe niż blacha z piekarnika, czyli tak na około 60 cm (jest bardzo elastyczne, więc się nie przerwie). Następnie, pozostawiając 2-3 cm brzegów, posmarować je roztopionym masłem i na środku posypać resztą pokruszonych biszkoptów. Nadzienie jabłkowe wyłożyć ściśle na kształt dużego wałka, z obu stron nakryć dokładnie ciastem, zawinąć w rulon, skleić na końcach i odciąć nadmiar.

Gotowy strudel przełożyć na wyłożoną wcześniej papierem do pieczenia blachę, z wierzchu posmarować masłem i piec do zrumienienia, czyli około 10-13 minut, w temperaturze 230 °C (wstawić do nagrzanego piekarnika).

Wyjąć. Odstawić na około 30 minut. Z wierzchu oprószyć cukrem pudrem. Pokroić w dość grube plastry.

Zaszufladkowano do kategorii Jabłeczniki, szarlotki, z jabłkami, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

Spacer we mgle na Babią Górę i towarzyszące mu jesienne fantazmaty zmysłowe

Bukiet z szyszek, kasztanów oraz liści to moje kwiaty listopada.

Kruche, roztaczające odurzającą woń ziemi i lasu.

Ale bladość ciała przesycę aksamitem czarnej orchidei.

Dygoczę od chłodu przepływającego strumyka i od chłodu własnych myśli.

Wzrokiem szukam rudości umykających wiewiórek i niemalże czuję wilgoć sierści tej umykającej.

Uchem wyłapuję mchu i krzewów poszepty, ryk jelenia i ptaków rozkoszną gadaninę – wyjątkiem jest żałośnie złowrogi krzyk kruków, jednak tak bliski memu nastrojowi ponuremu, że zawsze zdaje się być na miejscu.

Pod palcami przesypuję koraliki jarzębiny z zaklętym w nich dzieciństwem.

Mam na uwadze jabłka prażone z cynamonem i jaskrawą mięsistość dyni.

Chrupkość orzechów. Fiolet śliwki. Cierpkość pigwy. I kleistość syropu klonowego.

Zawsze wolę te ciężkie zapachy korzenno-skórzasto-żywiczne.

Dym palącego się drewna i orientalno-piżmowy zaduch kadzidła.

Ambra. Kaszmir. Cedr. Paczula. Czarna herbata. To dopiero początek.

Choć nie przeszkadza mi nuta eleganckiej słodyczy; raczej gdzieś w oddali tańcująca, jednak czasem może wedrzeć się z perwersyjną pieszczotą wanilia, morela, róża czy pudrowa mistyczność irysa.

Pamiętam o gorzkich pomarańczach, lukrecji, truflach i jaśminie.

Nałogowo zapalam świece i rozstawiam wszędzie podrygujące płomyków miliony, a książki gładzę z osobliwą czułością, bo wiem, że tam mi lepiej niż gdziekolwiek.

Jest jeszcze bardziej niewyraźnie i zmysłowo.

Swetrzyście. Z lampionem. Rzewnie. I wrzosowo.

Zatapiam się. Podtapiam. W ciemności. Ciszy. Deszczu i zmęczeniu.

W oka mgnieniu. I półcieniu. Tym świadomym zapomnieniu.

Długą sukienką rozwiewam mgłę, bo wiruję w niej bez opamiętania, bliska obłędu.

Przedzierając przez kamienną ścieżkę niczym z najmroczniejszych baśni pełnej elfów, duchów, wiedźm, driad, nimf czy rusałek. Może gdzieś są skrzaty, może fauny, a może sam król olch.

Tego nie wiem, ale mocno wierzę w tę sekretną maestrię.

Tak jak wierzę w moc, powab i otuchę Natury.

I w ten ostatni jesienny spacer, który odbyliśmy na Babią Górę, czyli najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego (1725 m.n.p.m) i całych Beskidów, a drugi co do wysokości poza Tatrami.

Powędrowaliśmy szlakiem czerwonym z Przełęczy Krowiarki (opłata za parking wynosi 15 zł za cały dzień, a bilety wstępu do Babiogórskiego Parku Narodowego 6 zł za normalny i 3 zł za ulgowy), by kolejno dotrzeć na Sokolicę, Kępę, Gówniak i Babią Górę właśnie.

Podejście jest raczej strome, wąskie, obfitujące w skalne schody oraz tunele z kosodrzewin.

Nie widzieliśmy po drodze praktycznie nic, ponieważ dzień był wyjątkowo mglisty.

Nic przed sobą i nic za. Ani po prawej. Ani po lewej. Nic pod nogami. Nic nad głowami.

W głowie marzenia. Wokoło dżdżenia. Mgła buty spienia. A w Duszy westchnienia.

Jedynie od czasu do czasu zamajaczyła magiczna wielość tonacji zieleni, a chodzi o to, że zrywami odsłaniał się skrawek drogi jak poniżej, jednak…

…krajobrazy z platform widokowych wyglądały w ten oto sposób

Spokojna podróż w obie strony, czyli około 11 km, zajęła nam mniej więcej 5 h z krótkimi przystankami na ciepłą herbatę i wyrównanie oddechu, bo umysłowe imaginacje w takiej scenerii towarzyszyły od początku po sam kres.

Byliśmy My i spowite monumentalne.

Człowiek może zobaczyć tyle, ile warunki atmosferyczne mu pozwolą.

Na łasce Przyrody.

Aczkolwiek był moment, że zagarnęła suknię, rozdmuchała chmury i błysnęła słońcem, by ukazać skrawek własnego arcypiękna i zaostrzyć apetyt na odwiedziny w pełnej krasie widokowej. Widowiskowej.

Coś genialnego. Na samo wspomnienie i poczucie tęsknię oraz drżę z ekscytacji.

Ach, i może panoramicznie nie widzieliśmy nic zupełnie, ale… widzieliśmy dawno niewidziany śnieg, więc rozentuzjazmowani tymże widokiem ulepiliśmy naprędce mini bałwanka.

Zaszufladkowano do kategorii Życie, Życie | Dodaj komentarz

Ciastka Potworki

Spektakularne, uroczo-przerażające ciasteczka na Halloween, czyli zielone, fioletowe i pomarańczowe potworki, które wpatrują się wielością swoich oczu w tego, kto ma ochotę je zjeść, a ta ochota jest uzasadniona, bo ciasteczka są bardzo smaczne: maślane, przyjemnie słodkie, w środku dość miękkie, a z zewnątrz chrupiące od cukru, do tego aromatyczne, nie wymagające wielu składników i błyskawiczne w wykonaniu 😉

 

Przepis na ciastka potworki (15 sztuk) (Przepis pochodzi z bloga: http://candycompany.pl/ )

Składniki:

Ciasto:

  • 1,5 szklanki mąki pszennej (tortowej)
  • 3/4 szklanki cukru pudru
  • 115 g masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka aromatu waniliowego
  • 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • po szczypcie barwnika zielonego, pomarańczowego i fioletowego

Dodatkowo:

  • 0,5 szklanki cukru
  • cukrowe oczy (można kupić gotowe, ale można też wcisnąć białe draże i namalować źrenice roztopioną czekoladą)

Sposób przygotowania:

Ciasto:

Składniki zagnieść, powstałe ciasto podzielić na 3 równe części, do każdej wgnieść inny barwnik, uformować 3 kule, owinąć folią – schłodzić około 30 minut w lodówce.

Po upływie wyznaczonego czasu z ciasta odrywać kawałki, formować kule wielkości orzecha włoskiego i obtaczać w cukrze.

Piec około 12-14 minut, w temperaturze 170 °C.

Do jeszcze ciepłych ciasteczek powciskać cukrowe oczy (to jest ważne, ponieważ tuż po pieczeniu są miękkie, a potem kruszeją).

Odstawić do wystygnięcia.

Zaszufladkowano do kategorii Ciasteczka | Dodaj komentarz

Ciasteczka MUMIE

Jutro Halloween, czyli klimatem i wizualnością moje ulubione święto.

Każdego roku piekę coś na tę piękną od mroku okazję, więc i w tym nie mogło być inaczej.

Na ten moment (bo może jeszcze uda mi się coś wykonać) są to ciasteczka mumie, czyli kruche, o delikatnym maślano-waniliowym smaku, z wierzchu zabandażowane gęstym lukrem, które robi się szybko, a są naprawdę smaczne i… urocze 😉

 

Przepis na ciasteczka MUMIE (mi wyszło 40 sztuk) (Przepis na kruche ciasto pochodzi z bloga http://ania-gotuje.blog.pl/)

Składniki:

Ciasto:

  • 250 g mąki pszennej (tortowej)
  • 100 g cukru pudru
  • 125 g masła
  • 1 żółtko
  • 1 łyżka śmietany 18%
  • 1 łyżeczka aromatu waniliowego

Dodatkowo:

  • 2 szklanki cukru pudru + 5-6 łyżek wody
  • 2 kostki gorzkiej czekolady + 1 łyżeczka mleka

Sposób przygotowania:

Ciasto:

Składniki zagnieść, ciasto uformować w kulę, owinąć folią – schłodzić około 1-2h w lodówce.

Po upływie wyznaczonego czasu ciasto rozwałkować na grubość 5 mm i wycinać ciasteczka foremką w kształcie prostokąta o zaokrąglonych bokach.

Piec około 10 minut, w temperaturze 180 °C.

Ciasteczka z początku są miękkie, więc należy je studzić na kratce, a z lukrowaniem poczekać, aż będą chłodne (wtedy kruszeją).

Cukier puder utrzeć z wodą (dodawać wodę stopniowo, by kontrolować gęstość lukru; a ten ma być gęsty).

Ciastka pokryć z wierzchu w całości lukrem i odstawić do zastygnięcia.

Resztę lukru przełożyć do worka cukierniczego, odciąć róg (należy zrobić bardzo małą dziurkę) i wykonać na ciastkach zawijasy imitujące bandaże.

Roztopioną czekoladą namalować oczy.

Odstawić do zastygnięcia.

Zaszufladkowano do kategorii Ciasteczka, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

„Jeśli nie robisz niczego złego, nie zachowuj się, jakbyś popełniał zbrodnię” – „Hurt/Comfort” autorstwa Weronki Łodygi

Chmury rozpuszczają się od łez.

Jak wata cukrowa przetrzymana w ustach.

Ja też się rozpuszczam od przetrzymania.

Topię. Się. Od. Smutku. Cicho. Po. Malutku.

 

Kiedy przypadkiem trafiłam na książkę „Fanfik” autorstwa Natalii Osińskiej i się nią zachwyciłam, by potem przeczytać kolejne części, czyli „Slash” i „Fluff” powątpiewałam, że może powstać jeszcze coś młodzieżowego polskiego twórcy, co poruszy tematykę tożsamości osób homoseksualnych i uczyni to tak pięknie (jakbym chciała się do czegoś usilnie przyczepić, to zapewne bym się przyczepiła do jakichś drobnostek, ale to tylko dlatego, że młodzieżą byłam dawno, dawno temu, natomiast wiem, że mając te naście lat, tę powieść przeczytałabym w jeden wieczór, dlatego też oceniam z perspektywy młodzieżowej) – jakże bardzo się myliłam…, bo oto jest „Hurt/Comfort” autorstwa Weroniki Łodygi.

Artur ma 18 lat. Nie posiada rodzeństwa, tylko kota o imieniu Napoleon. Mama odeszła, gdy był mały i nie utrzymuje z nim kontaktu. Ojciec z rozpaczy się rozpił, a on na kilka lat wylądował u babci i ciotki, gdzie zakolegował się z hałaśliwą, pyzatą Lilką, toczył boje z kuzynem Marcinem i jego gangiem (a w zasadzie to przed nimi uciekał), z którym później się pogodził, ale ten zrobił mu ogromne świństwo i dotąd nie uzyskał rozgrzeszenia. Teraz mieszka z tatą, jednak uraz względem już trzeźwego rodzica doprowadził do zaburzenia mowy, tzw. mutyzmu, więc ich formą komunikacji jest język migowy – ich, ponieważ z pozostałymi osobami chłopak nauczył się na nowo rozmawiać, czego i tak nie robi często, bo jest typem introwertyka, czasem miewającego ataki paniki, nadto nie lubiącego, gdy się go dotyka, co nie tyczy się jednak szalonej, bezpośredniej, nieco ordynarnej przyjaciółki z sąsiedztwa: biseksualnej punkówy Magdy.

W tym roku czeka go matura, i choć zamierza studiować architekturę, bo uwielbia matmę i uwielbia rysować, to przecież musi obowiązkowo zdać język polski, którego nade wszystko się obawia.

Czeka go też studniówka, na którą kompletnie nie ma ochoty iść.

I drugi raz z rzędu czeka na niego w autobusie uśmiechnięty Janek, czyli chłopak, do którego jego serce z czasem, dzięki przemiłemu uporowi tego drugiego, zaczyna mocniej bić.

To było miłe – mieć znowu kogoś, kogo dopiero się poznaje, choć jednocześnie wydaje się już dziwnie bliski. Kiedy wszystko jest nowe i ciekawe i nie towarzyszy temu żaden strach przed nieznanym.

Bo Artur jest gejem, ale się z tym nie obnosi, w przeciwieństwie do Janka, który bardzo go wspiera i wiele mu uświadamia.

Wizja coming outu na większą skalę wydawała mu się przerażająca, ciągłe życie w kłamstwach i półprawdach koszmarnie męczyła. Każda z opcji miała też, oczywiście, niewątpliwe zalety, obie wymagały jednak podjęcia konkretnej decyzji, a Artur zdecydowanie preferował nic nie robić i biernie akceptować wszystko, co los zechce albo czym w niego rzuci (…) Być może istnieją ludzie, którzy lubią mieć nieprzyjemne rzeczy możliwie najszybciej z głowy, ale Artur zdecydowanie nie był jednym z nich. Preferował przeciąganie wszystkiego w nieskończoność i powolne torturowanie się niepewnością.

Jedyną wadą Janka (poza tym, że zupełnie nie rozumie matematyki, ale dla równowagi nie straszne mu rozprawki z polskiego i pieczenie supersmacznych ciast) jest chyba to, że lubi znienawidzonych przez Artura z przyczyn osobistych youtuberów „Muszkietersów”.

Dobrym słowem zaskakuje również klasowy wychowawca Krzesicki.

Za to przewodnicząca Anita wykazuje absolutny brak zrozumienia.

No bo jak pogodzić się z tym faktem, jeśli jej serce również mocniej bije?

 

„Hurt/Comfort” to 418 stron (Wydawnictwo Kobiece) naprawdę znakomitej, wciągającej młodzieżówki, która porusza obszar w dalszym ciągu postrzegany jako… kontrowersyjny, czyli społeczność LGBT+, ale bardzo, bardzo ważny, ponieważ dotyczy szczególnie wrażliwej grupy wiekowej, która dopiero utwardza się na otoczenie i uczy odwagi, by żyć po swojemu (a wiadomo, że jak to życie jednostki jakoś się różni od powszechnego stadnego, to są tacy, co lubią syczeć, drwić i przewracać oczami), a robi to w taki mądry, serdeczny, delikatny (ale nie po łebkach) oraz naturalny sposób. Nie brakuje tu także innych, nie mniej istotnych tematów: dojrzewanie, coming out, przyjaźń, miłość, akceptacja, samotność, opuszczenie strefy komfortu, działanie w social mediach, zaburzenia, ataki paniki, uzależnienia, traumy, konflikty, skomplikowane relacje rodzinne, uczuciowe i koleżeńskie, podejmowanie wyborów i ich konsekwencje, zdrada, odrzucenie, umiejętność wybaczania czy rozliczenie z przeszłością. Historia jest ciekawa. Dialogi i poważne i zabawne. Styl lekki. Postaci barwne, świetnie wykreowane (z dużą dokładnością) i zupełnie się od siebie różniące (Magda to mistrzostwo, zresztą Janek również). Realia autentyczne (nie ma tu nic niemożliwego, ot taka sobie codzienność nastolatka). Da się wzruszyć, da się pośmiać (jest wiele zabawnych momentów; zwłaszcza wewnętrzne rozterki biednego Janka), a przede wszystkim zastanowić nad tym, co jest w życiu najważniejsze i na ile można sobie pozwolić wchodząc w to czyjeś (w zależności od tego czy człowiek chamsko ładuje się ze swoimi obklejonymi stereotypami buciorami, czy elegancko je otrzepuje i zamienia się w słuch z otwartym umysłem oraz sercem, a jeśli nie potrafi, bo z jakiegoś powodu nie chce, to niech z szacunku milczy i skoncentruje na własnym).

W podobnym klimacie uczucia rozwijającego między młodymi mężczyznami polecam filmy:

1. „Boys”, reż. Mischa Kamp

2. „Piękny drań”, reż. John Butler 

3. „Ciastka i potwory”, reż. Lee Galea

Jakiego trzeba mieć pecha, by dwukrotnie wpaść na kogoś w autobusie?

Nie od dziś wiadomo przecież, że jeśli bardzo, bardzo chcesz czegoś uniknąć, cały wszechświat stanie na głowie, by cię tym zaskoczyć.

Może być w tym jakaś logika. Może im bardziej udajesz, że czymś się nie przejmujesz, tym bardziej faktycznie przestaje cię to obchodzić.

Ludzie są albo czarujący, albo nudni.

To nic złego mieć wątpliwości. Każdy w życiu co jakiś czas odkrywa, że mylił się co do siebie. Odkrywanie siebie to ciągła wędrówka w głąb duszy, w nieznane.

Czemu ludzie tak bardzo rwą się do pocieszania innych, zwłaszcza gdy ci inni wcale tego nie chcą?

Czasami ludzie po prostu nie chcą nas w swoim życiu i to boli. Ale to ich wybór. Trzeba  go uszanować, choć niekoniecznie się z nim zgadzać. A już na pewno nie oceniać siebie na jego podstawie.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz