„Niewiele wspólnego mam z ludźmi, odkąd pamiętam, jestem jak lalka (…) udaję coś żywego, porządnie udaję. Robię to tak, że diablo boli” – „Balsamiarka” autorstwa Izabeli Kawczyńskiej

A czy Ty wiesz, że gdy zbyt mocno palcem dotknie się niebo, to skruszy się jak cieniutka warstwa lodu osnuwająca jezioro?

Że można je zagarnąć jednym ruchem ramion i przytulając intensywną rozpaczą uczynić kulkę, kuleczkę, kuleńkę dosłownie, na kształt tej papierowej z zeszytu o formacie A5, która po rozłożeniu już zawsze będzie w blizny nagniecenia?

Że da się zmieść gwiazdy miotełką niewiary, a chmury rozdmuchać pogardy chuchnięciem?

Wiesz, że niebo stale może być czarne?

Wiesz.

A jak jeszcze nie wiesz, to i tak nie naruszaj innych niebios, bo Twoje jest równie delikatne, ale czy wymarzone? Czy to wiesz?

 

Patrzę na zaklętą w porcelanie lalkę.

I chociaż nie mruga, to wierzę, że ma Duszę.

 

Duszę się często.

Mrugam okazjonalnie.

Czytam zawsze.

 

Tym razem sięgam po szaleństwo totalne, bo taka jest właśnie „Balsamiarka” autorstwa Izabeli Kawczyńskiej.

 

W wieku 4-5 lat główna bohaterka zrozumiała, że została naznaczona śmiercią, a stało się to za sprawą „rybionosego oblicza” umarlaka, w którego źrenicy niedomkniętego oka dostrzegła „puste nic”; odtąd wszędzie dostrzega jej rozmaite oblicza (wielobarwne skrzydła motyli miażdżone butami i wcierane w ziemię, koty z rozprutymi brzuchami, ścierwo rozjechanego psa, mięso na sklepowych ladach, woń roztopionej stearyny i octu, wieńce, świece, trumny, pochody, karawany, groby, fioletowe uszy, niebieskie żuchwy, woskowa skóra, ostre rysy, chłód dłoni). Zresztą, odkąd tylko sięga pamięcią czuje się jak „zerwana róża”, bo już w kołysce leżała z otwartymi oczami, patrząc na świat bez ciekawości i bez niechęci, niczego nie dając i nic nie chcąc w zamian, ale to dopiero nad grobem babki, która za życia na siłę ciągała ją po kościołach, urządzała kursy katechezy, klepała różańce, ubierała przyzwoicie i nakazała chronić dziewictwa, „wpełzła w nią śmierć”, a ona zdała sobie sprawę, że ludzie boją się nią zarazić; tak, jakby mieli na to jakiś wpływ i jakby mogli wygrać z nieodwołalnym. Wtedy też miewa wrażenie niekompletności, ataki paniki, duszności i dziwne sny, pragnie stać się nieważka, a najlepiej zniknąć, bowiem wokół jest tyle ciemności, ocean ciemności. I we mnie. I we mnie, snuje się po domu, po klubach, pije, ćpa, cudem unika gwałtu, odbywa kilka wizyt u psychiatry, nie dogaduje z matką, znakiem, że jej staruszek w ogóle istnieje są jedynie brokatowe pocztówki, wchodzi w związek z poznanym w autobusie malarzem, z którym przeżywa pierwszy raz w nieświeżej pościeli, w wynajętym domku, co wspomina nie przyjemniej niż wypadek samochodowy, pozuje do aktu, zdaje maturę, odbywa wolontariat, dostaje się na studia psychologiczne, tam z „żabim chłopcem” idzie na randkę do prosektorium, widzi okrutne eksperymenty przeprowadzane na zwierzętach, znosi powrót „ojca marnotrawnego”, co to zaciągnął ją kiedyś na polowanie, następnie jego śmierć i amok matki, zabójstwo jednej koleżanki, chorobę i samobójstwo drugiej, dzikie namiętności wychudzonej trzeciej, aborcję czwartej i nekrofilskie skłonności piątej, która chce złapać faceta na dziecko, zaprzyjaźnia się ze striptizerem, zakochuje w kuzynie, po jakimś czasie w lekarzu ze szpitala psychiatrycznego, w którym dostaje pracę, bierze szybki ślub i równie szybki rozwód, pielęgniarki z oddziału są złośliwe, traci dziecko, traci pracę i popada depresję:

Byłam jak gałąź niesiona przez rzekę, popychana raz w jedną, raz w drugą stronę, klinująca się między kamieniami, spadająca w dół wodospadu, nieświadoma, że wszystko, co ją spotyka, jest jedynie czymś chwilowym i nieważnym w drodze do morza, do jego bezkresnej, niczyjej wieczności .

Sytuacja zmienia się, gdy nadchodzi ta dziwna niedziela, tak podobna do innych niedziel, kiedy to ubrana na czarno, niczego nie przeczuwając, poszłam na przypadkowo wybrany pogrzeb.

A to nie było trudne, ponieważ prosto z akademika przeprowadziła się na ostatnie piętro do kawalerki z widokiem na cmentarz.

Ludzie nie lubią rzeczy, które przypominają im o śmierci; z tego powodu mieszkania obok cmentarzy, kostnic czy rzeźni nie są specjalnie popularne.   

Ale ona lubi cmentarze, wszakże to jedyna przyszłość, jakiej możemy być pewni.

Ludzie, chcąc znać przyszłość, czytają horoskopy, ja jeżdżę na cmentarz. Przysiadam obok zmurszałych grobów. Wsłuchuję w odgłosy stetryczałego miasta. Z daleka gorączkowa kakofonia przypomina dźwięki pod wodą: szum ulicy, brzęczenie tramwaju, śmiech dziecka, nawet płacz – wszystko wytłumione i bezbolesne. 

Wtedy też staje się specjalistką od śmierci, bo rozpoczyna pracę w łososiowym zakładzie pogrzebowym, dalej przechodzi do prosektorium i błyskawicznie się w tym odnajduje, ponieważ zwłoki, kiedy już oswoimy się z ich obecnością – nie uwierzycie, jak szybko to idzie – okazują się wymarzonym wprost towarzystwem, o niebo lepszym od golasów ze swingers party albo pensjonariuszy z domu starców. Martwi niczego ode mnie nie chcieli, nie można ich było zranić, nie odczuwali bólu i nie bali się starej poczciwej śmierci; właściwie wyglądali uroczo. A co najważniejsze, byłam im całkowicie obojętna. Mogłam nucić piosenki z reklam albo dłubać w nosie, słowem – robić wszystkie te rzeczy, za które zabieramy się dopiero wówczas, gdy świat zostawia nas w spokoju. Zmarli pozostawali zaskakująco życzliwi; zimni jak szkło albo metal, po prostu leżeli na zimnych metalowych blatach, niczego nie dając i nic nie chcąc w zamian (…) Zrozumcie mnie dobrze: widok martwych ludzi jest na swój sposób straszny. Twarze przybierają charakterystyczny, trupi wygląd: wyostrzają się rysy, zapadają usta i oczodoły. I mogłabym właściwie wziąć to za kiepski horror, taki, na którym mimo wszystko trzeba się jednak choć trochę bać, dla zasady. Nasza kostnica nie miała w sobie nic z horroru, a to dlatego, że martwe ciała były zupełnie, ale to zupełnie bezbronne. Nie wywoływały we mnie strachu, który podobno jest naturalny. Jeśli się zastanowię, muszę dojść do wniosku, że to była raczej czułość.

Ale gdy zaczyna pracować przy martwych dzieciach: pęka, przechodzi załamanie nerwowe, próbuje się zabić, podstępem opuszcza klinikę i wyprowadza na wieś, gdzie odzyskuje jako taki spokój, bo zimą las jest taki przytulny, z rozwieszonym wyżej błękitnym niebem. Na tle ciemniejącego horyzontu wierzchołki świerków i sosen tworzą misterny koronkowy wzór. I wszędzie ta biel. Tygodnie pod śniegiem, miesiące pod śniegiem. W na wpół uśpionym lesie jest cicho jak w katedrze. Jakby życie było świętem. Bywały chwile, gdy czułam, że jest (…) I pomyślałam, że jednak wolę zimę: wtedy rzadko widuję ludzi, mam za to niebo, tyle nieba, z którym nie wiadomo, co zrobić.

Mimo to świadomość nieuchronności śmierci, jakaś taka osobliwa z nią zażyłość prowadzi jej kroki do zakładu „Niebiańska Radość”, gdzie ponownie staje się „dziewczyną od trupów”; pewnie to coś w rodzaju pogodzenia, pokory, ewentualnie sposób na oswojenie z ostatecznym.

Kosą przez gardło przejedzie, każdemu ślepka zamknie, ożeni na zawsze z zieloną murawą.

 

„Balsamiarka” to specyficzna książka, zatem niezbędne są tu specyficzne upodobania, specyficzne czucie i postrzeganie, świadomość różnych rzeczy (a może nie tyle świadomość, co w ogóle dopuszczanie do siebie takich myśli) i pogodzenie z tymi rzeczami również; potrzeba ponurej Duszy, dużej dawki obłędu i dystansu, zjadliwego smutku, umiłowania dziwaczności i ohydy, jednocześnie braku wrażliwości  oraz jej nadmiaru, bo w innym wypadku nie przebrnie się aż przez 402 strony (Wydawnictwo Videograf) w takim właśnie naturalistyczno-brutalno-cynicznym klimacie  – jeden poczuje się obrażony, drugi zniesmaczony, trzeci się rozgniewa, czwarty wystraszy, piąty popuka w głowę, szósty straci przytomność, a siódmy wpadnie w zachwyt. Ja wpadłam w zachwyt, ale ten zachwyt znowuż jest osobliwy, bowiem nie mam na myśli tego odbierającego dech, wzruszającego, przyspieszającego bicie serca do tego stopnia, że w głowie szumi i na stałe zasiedla się w człowieku, tylko taki bardziej groteskowo-paranoidalny, ale też nie w typie Gombrowicza czy Mrożka, lecz lżejszy (coś na zasadzie komiksu zaprawionego czarnym humorem, ale z przestrogą, żeby chronić przed oczami i umysłami małych dzieci). Tutaj sarkazm, ironia, absurd, przerysowanie i makabra są podane w sposób niebywale dosadny, ociekający wulgaryzmami oraz kolokwializmami, ale i poetycki, poprzetykany metaforami, porównaniami, neologizmami, bo jak tu nie westchnąć, gdy pośród szkaradzieństw robactwa, rozkładu, gnicia, śmierdzenia, puchnięcia, pękania i wylewania wyłaniają się drzewa ociekające słońcem, szklane paciorki, pudrowe światła, pantofelki przyozdobione błękitnym kwiatkiem, pióropusze wodorostów, truskawkowo-malinowe pocałunki, kwiaty dzikiej róży niczym delikatne różowe filiżanki bądź wyłania się lemoniadowe światło przesączone przez gruby plaster miodu, koronka szronu, życie ze snu rozwijające na podobieństwo papierowych kwiatów, niebo nasiąknięte brzoskwiniowym blaskiem albo świt różowiący je na wzór szlifowanego agatu, no jak? Albo to, że spożywa się posłodki poczęstunek a coś jest na wieki wieków bławatne, no jak? Oczywiście nie brakuje tematów kontrowersyjnych i drażliwych (akurat mnie ten nadmiar nie nudzi ani nie szokuje), różnolitych dewiacji tudzież okrucieństw, rozczarowań, lęków i przygnębień.

Ta pozycja może fascynować, a może obrzydzać, jednak bez wątpienia dojmująco traktuje o poszukiwaniu siebie i formowaniu poprzez podejmowane decyzje oraz przebyte doświadczenia (jedne i drugie z własnej i niewłasnej woli), o wielopostaciowym braku, wyniszczających emocjach, obawach, złych relacjach, a przede wszystkim o zaskoczeniu, że to tak, że to już, że to wszystko takie krótkie, kruche, brzydkie oraz banalne i o tym, że pewne sprawy czy tam etapy są nieuniknione, choćby nie wiem jak bardzo chciało się ich uniknąć.

Życie jest niewyobrażalnie kruche.

Życie przypomina obowiązkowy zastrzyk w gabinecie higienistki: »Zaraz się zacznie« – myślisz, nawet nie poczujesz i jest już po wszystkim.

Być może kiedy obiecujemy sobie zbyt wiele, musi nas spotkać rozczarowanie.

To wszystko jest sen, a kiedy się obudzisz, obudzisz się da dnie Martwego Morza i nikt nie przyjdzie cię uratować.

Bogowie, patrząc na nas, milczą. Ale czy płaczą? Czy drwią?

Starość to w gruncie rzeczy powolne przyzwyczajanie się do śmierci.

Kiedy żyjemy, jesteśmy pionowi. Horyzontalne jest wczesne dzieciństwo i starość, i sen. Śmierć – ta jest pozioma w sposób wieczny.

Co jak co, ale na własnym pogrzebie człowiek powinien wyglądać pięknie!

Za życia nikt dla nikogo nie ma czasu, ale na pogrzeb – o, to co innego, zaraz się wszyscy zlecą.

Żeby zrozumieć czym jest przepaść, trzeba się znaleźć na krawędzi przepaści.

Gdziekolwiek odejdziesz, będzie staw uśpiony, na brzegu zwierzęta łagodne i ciche.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Sernik dyniowy z orzechami, powidłami i kruszonką

Jesień. Najcudowniej smutna złocisto-szeleszczącym smutkiem pora roku.

Jak jesień to dynia…

A jak dynia, to sernik zabarwiony gęstym, jaskrawopomarańczowym puree: niby ciężki, a jednak aksamitny, na maślanym spodzie, z dodatkiem chrupiących orzechów, posmarowany kwaskowatymi powidłami śliwkowymi, obsypany słodką kruszonką – no przepyszny…

Bardzo polecam.

 

Przepis na sernik dyniowy z orzechami, powidłami i kruszonką (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis na spód pochodzi z bloga: https://smacznapyza.blogspot.com/, a na masę serową z: https://mieszamwgarnku.pl/ )

Składniki:

Spód:

  • 90 g mąki pszennej (pełnoziarnistej)
  • 30 g mąki pszennej (tortowej)
  • 6 g cukru pudru
  • 75 g masła
  • 1,5 żółtka
  • 4,5 g proszku do pieczenia
  • szczypta soli

Dyniowa masa serowa:

  • 1 kg twarogu półtłustego (trzykrotnie zmielonego)
  • 300 g puree z dyni (można upiec w piekarniku lub udusić z niewielką ilością wody i zblendować na gładko)
  • 170 g brązowego cukru
  • 6 jajek
  • 1 budyń waniliowy (proszek)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1 łyżka kaszy manny
  • 3 garści posiekanych orzechów (włoskie, laskowe, nerkowce, migdały, brazylijskie)

Kruszonka:

  • 1 szklanka mąki pszennej (tortowej)
  • 3/4 szklanki cukru
  • 100 g masła

Dodatkowo:

  • 1 słoiczek powideł śliwkowych

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki na spód zagnieść – powstanie coś w rodzaju kruszonki, którą należy wylepić wcześniej wyłożoną papierem do pieczenia formę. Następnie ponakłuwać widelcem.

Podpiec około 15 minut, w temperaturze 180°C (wstawiać do nagrzanego piekarnika)

Na podpieczony spód wyłożyć dyniową masę serową (wystarczy zmiksować składniki do połączenia, a na sam koniec wmieszać posiekane orzechy).

Piec około 30 minut, w temperaturze 180°C (wstawiać do nagrzanego piekarnika), po tym czasie z wierzchu posmarować powidłami i obsypać kruszonką (zagnieść produkty) i piec jeszcze kolejne 30 minut.

Wystudzić w otwartym piekarniku.

Zaszufladkowano do kategorii Przepisy, Przepisy, Serniki | Dodaj komentarz

Kruche różane ciasteczka z marmoladą i lukrem

Nie znoszę różowego koloru, ale czasem w wypiekach jestem skłonna mu tę różowość wybaczyć; na przykład gdy na scenę wkraczają maliny lub jeszcze lepiej… róża.

I te ciasteczka są właśnie różane: kruchuteńkie, maślane, chrupiące, niesamowicie aromatyczne, przełożone różaną marmoladą, oblane różanym lukrem i oprószone cukrem z dodatkiem zmielonych płatków róży.

Są naprawdę przepyszne 😉

Przepis na kruche różane ciasteczka z marmoladą i lukrem (mi wyszło 40 już złożonych sztuk) (Przepis pochodzi z bloga: https://cukierenkaklementynki.blogspot.com/)

Składniki:

Ciasto:

  • 2,5 szklanki mąki pszennej (tortowej)
  • 0,5 szklanki cukru pudru
  • 250 g zimnego masła
  • 3 żółtka
  • szczypta soli

Dodatkowo:

  • 1 słoik marmolady różanej
  • 1 szklanka cukru pudru + 4 łyżki wody różanej + szczypta różowego barwnika w proszku
  • cukier różany

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki wrzucić do miski i zagnieść z nich ciasto, które należy uformować w kulę, owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1h.

Po upłynięciu wskazanego czasu ciasto rozwałkować, delikatnie podsypując mąką, i powycinać okrągłe ciasteczka.

Ciasteczka poukładać na blaszce wcześniej wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec koło 10 minut, w temperaturze 200 °C.

Wyjąć. Wystudzić. Przełożyć różaną marmoladą. Z wierzchu oblać lukrem (rozetrzeć składniki na gładko) i oprószyć różanym cukrem.

Zaszufladkowano do kategorii Ciasteczka, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

„Kiedy ofiara jest pożądana, pogoda się rozsierdza. Kiedy ofiara zostaje wybrana, gniew się uspokaja” – „Torfowisko” autorstwa Susanne Jansson

Noc zalała przestrzeń kruczą falą.

Nielitościwa.

I tylko zimne światło księżyca gdzieniegdzie rozrzedza jej bezdenność.

Poję oczy tym czarnym krajobrazem z pragnieniem upicia.

Gałęzie chropowatych drzew skrzypią niczym fotel bujany starca: zastraszająco opieszale.

Nad moją głową minorowo pohukują sowy.

A za woalką mgły tańczą żurawie.

Skrzydła ważek oraz motyli tną powietrze na niezliczoną ilość kawałków.

Dotykam kolczasto uskrzydlone ostrożnie, by potem złagodzić dłoń puchatą miotełką wełnianki.

Idę powoli zanurzona po kolana w mulistym podłożu, łapczywie wdychając ziemisto-roślinny zapach.

Składam sekrety, bo wiem, że pozostaną tu na zawsze i nie wyszepcze ich nikt.

 

Oczarowana tytułem i okładką sięgnęłam po „Torfowisko” autorstwa Susanne Jansson, by przez elektryzującą chwilę pobrodzić w błotnistej głębi – ta chwila niestety mnie nie zelektryzowała, lecz znużoną wypchnęła na brzeg.

To nie jest moje torfowisko.

 

Młoda biolożka Nathalie Ström pisze doktorat na temat wpływu globalnego ocieplenia na proces rozkładu w mokradłach, dlatego też postanawia na jakiś czas wynająć domek w urokliwym dworku Gustava i Agnety (spadek po pradziadkach), gdzie snuje się dziwny dozorca Alex, w niedużym szwedzkim miasteczku Mossmarken, do którego, jak się później okazuje, nakłaniają ją nie tylko badania, ale również duchy przeszłości.

Była to kraina, do której światło słoneczne zdawało się nigdy nie docierać, kraina, która nigdy nie wysycha, która nieustannie nurza się w wilgoci (…) Bezkresne pustkowie, sękata szara roślinność, miejsce wytrzymałe i osobliwe, nierzeczywiste, kruche, ale uwodzicielsko silne.

W trakcie pobytu poznaje biegającego pobliskimi ścieżkami sympatycznego studenta szkoły plastycznej Johannesa Ayeba, który staje jej się bliski, a wtedy… dopada go coś, co naznacza go woreczkiem wypełnionym złotymi dziesięciokoronówkami, o czym zatrwożeni lokalni ludzie mamroczą od lat; a tych lokalnych nie jest znowu tak wiele, bo zaledwie 4 rodziny na czele z Göranem Dahlbergiem, który wierzy, że zjawy trzeba ubłagać, by zaspokoić ich głód – pozostali, gdy tylko nadarzyła się okazja, czym prędzej stąd uciekli.

Jedno jest pewne: trzęsawiska zawsze otaczała zagadkowa, mistyczna aura. Dlatego też stanowiły one naturalną przestrzeń dla rytuałów i kontaktów ze światem duchów. We wcześniejszych epokach torfowiska postrzegano jako idealne miejsce do pochówku dla odszczepieńców. Nieurodzajna, nienadająca się do uprawy ziemia na peryferiach zarówno wsi, jak i świadomość ludzi, na dodatek okolica, gdzie rzadko ktoś się wybierał.

Mężczyzna cudem przeżywa (bo multum innych przed nim nie miało tego szczęścia) i wtedy na scenę wkracza komisarz Leif Berggren oraz fotografka policyjna Maya Linde, którzy starają się rozwikłać zagadkę „bagiennych mumii”, czyli osób, których w epoce żelaza pogrzebano na trzęsawisku i których skóra, włosy, paznokcie, wnętrzności oraz ubrania w różnym stopniu oparły się procesowi rozkładu.

W tym celu udają się do Muzeum Historycznego, by na własne oczy ujrzeć „Borówkową Dziewczynę”.

Kim ona właściwie była?

Kogo Maya uchwyciła na jednej z fotografii?

O co chodzi z woreczkami dziesięciokoronówek?

Co zwiastuje nagła zmiana pogody?

A co znajduje się na mapce wykonanej przez Alexa?

Jaką rolę pełni tu Tiny Gabrielsson?

Co było w pamiętniku Julii – starszej siostry Tracy (najlepsza przyjaciółka Nathalie z dzieciństwa), która zaginęła w tajemniczych okolicznościach?

Tego dowie się ten, kto przeczyta, ale jedno jest pewne: balsamowanie zwłok to desperacja, która dowodzi, że człowiek stawia ciało na piedestale i nadaje mu znaczenie, na jakie ono nie zasługuje i jakiego z założenia nie powinno mieć. Uwidacznia także, jak trudno nam ujrzeć siebie takimi, jacy naprawdę jesteśmy, nieograniczeni ciałami, w których przyszło nam żyć. Jak nie potrafimy odpuścić w życiu ani w obliczu śmierci.

 

„Torfowisko” to czasami (naprawdę czasami) ponura i lepka opowieść o bagnistym miejscu, w którym krążą przerażające legendy, a w zasadzie to jedna, ale niestety nie na tyle mroczna i zagadkowa, by… 306 stron (Wydawnictwo Marginesy) nie doprowadziło do znużenia, bo doprowadza; a może nawet nie tyle o znużenie chodzi, ponieważ fabuła jest dość ciekawa, ile o rozdrażnienie, wynikające z dramatycznie infantylnego języka, który rozdrażniał mnie tak bardzo, że zupełnie nie potrafiłam poczuć mglistego klimatu po brzegi wypełniającego otoczenie – nie czułam sękatych szarych sosen, wrzosów, krzewów dzikiej róży i dzikich jabłoni, ciemnego jeziora, płacht bezkresnego białego nieba, miękkich, porośniętych mchem skał, lśniących oczek wodnych, wełnianek połyskujących na cieniutkich rdzawoczerwonych łodygach, przytulnego pustkowia w zgaszonej palecie… – no nic z tego nie poczułam, a powinnam, bowiem przyroda odgrywa tu zasadniczą rolę i autentycznie mogłaby oszołomić, czego nie można już powiedzieć o samych bohaterach, którzy ani nie przyciągają ani nie odrzucają – są smutno nijacy, a przecież mogliby szeptać, mamić, szaleć i zatrważać, bo posiadają ku temu predyspozycje, zwłaszcza w takiej okolicy. Podobnie jest z tajemnicą głównej bohaterki: ani mnie ona nie porwała ani nie zaskoczyła, tak jak i zakończenie, którego racjonalności się spodziewałam.

Trochę nowinek ze świata biologii i chemii (to oczywiście na plus), trochę kryminału i dramatu – taki sobie miszmasz teraźniejszości poprzeplatany wspomnieniami z przeszłości.

Liczyłam na znacznie więcej grozy i niepokoju, a otrzymałam przewidywalną, nie wywołująca napięcia ani emocji historię, która UWAGA atmosferą i samym pomysłem miała potencjał na coś lepszego, ale zabrakło wyobraźni? doświadczenia? iskry? W każdym razie w ogólnym rozrachunku wyszło jak wyszło: po prostu mdło.

Muszę tutaj zaznaczyć, że to debiut autorki, więc wierzę, że spod jej pióra wyjdzie jeszcze coś posępnie fascynującego.

Nie można przecież orzec, czy ogień albo woda są dobre czy złe. Są tym, czym są.

Ziarno prawdy może tkwić tam, gdzie człowiek najmniej się tego spodziewa.

No cóż. Trudno być człowiekiem.

Najniebezpieczniejsi są inteligentni wariaci.

Kiedy się człowiek w coś porządnie zagłębi, w końcu staje się ekspertem.

Nic tak nie intryguje jak nierozwiązane zagadki, ale ludzie wolą się od nich trzymać z daleka.

Jak się wynieść od samej siebie?

Niczego nie da się porównać  do spotkania z człowiekiem, który właśnie stracił ostatnią nadzieję, nadzieję na to, że jego dziecko albo inny bliski wciąż żyje. Różne są okoliczności, detale, ale sama przestrzeń, w której porusza się człowiek dotknięty stratą, jest zawsze taka sama. Nie ma się czego uchwycić. Zupełnie.

W życiu nie wszystko jest proste. Czasami trzeba robić to, co należy. Tak już jest.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Sernik „Oreo”

Na nadchodzący weekend proponuję dość popularny sernik, którego mimo to jeszcze u mnie nie było (w tej dużej wersji, bo w mini kiedyś upiekłam), czyli z dodatkiem ciastek „Oreo”: kruchy kakaowy spód, idealnie kremowa (jednak bardziej ciężka niż aksamitna) masa serowa z ogromem chrupiących ciasteczek, lśniąca polewa z gorzkiej czekolady i ponownie multum pokruszonych ciasteczek, no ale… przecież tutaj właśnie o te ciasteczka chodzi 😉

Sernik jest wysoki, równy (z tego przepisu nigdy nie opada!), pięknie się kroi, nie wymaga dużo pracy, bo wystarczy wrzucić i zmiksować wszystkie składniki, zrównoważenie słodki, a więc same pozytywy – nic, tylko piec 😉

Przepisy na inne serniki inspirowane popularnymi słodyczami:

  1. Sernik”Prince Polo”
  2. Sernik „Snickers”
  3. Sernik „Twix”
  4. Sernik białe „Kinder Bueno”
  5. Czekoladowo-pomarańczowy sernik z wafelkami „Lusette”
  6. Sernik z „Krówkami” i sezamkami
  7. Sernik „Lion”
  8. Mini serniczki „Oreo”

Przepis na Sernik „Oreo” (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis na kruche ciasto pochodzi z bloga: https://cukierenkaklementynki.blogspot.com/, a na masę serową z: http://gotujebolubie.pl/)

Składniki:

Kruche kakaowe ciasto:

  • 210 g mąki pszennej (tortowej)
  • 1 opakowanie budyniu śmietankowego
  • 1,5 łyżki gorzkiego kakao
  • 75 g cukru pudru
  • 140 g zimnego masła
  • 1 żółtko
  • szczypta soli

Masa serowa:

  • 1 kg twarogu półtłustego (zmielonego przynajmniej dwukrotnie)
  • 200 ml kwaśnej, gęstej śmietany 18%
  • 5 średnich jajek
  • 3/4 szklanki cukru
  • 1 łyżeczka pasty waniliowej
  • 1 opakowanie budyniu waniliowego bez cukru
  • 16 ciastek „Oreo”

Dodatkowo:

  • 100 g gorzkiej czekolady + 80 ml śmietany 30%
  • 8 ciastek „Oreo”

Sposób przygotowania:

Zagnieść składniki na spód – schłodzić przez 30 minut w lodówce, po czym wcisnąć w spód wcześniej wyłożonej papierem do pieczenia tortownicy.

Podpiec około 15 minut, w temperaturze 180°C.

Na podpieczony spód wylać masę serową (zmiksować wszystkie składniki, a dopiero na sam koniec wmieszać łyżką pokruszone na dość grube fragmenty ciastka).

Piec przez 45 minut, w temperaturze 180 °C, potem temperaturę obniżyć do 160 °C i dopiec przez 30 minut.

Wystudzić w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami, a następnie schłodzić w lodówce przez około 4h.

Wierzch sernika oblać polewą (podgrzać śmietanę, zestawić z palnika, wrzucić połamaną na kostki czekoladę, chwilę odczekać i wymieszać na gładki sos) i ozdobić ciastkami „Oreo”.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Batonikowo - pralinowe wypieki, Przepisy, Przepisy, Serniki | Dodaj komentarz

„Proszę tylko o białe obłoki i podmuchy bryzy, grzywy morskiej piany i wrzask mew krzykliwych” – „Gdzie śpiewają raki”autorstwa Delii Owens

Staram się wyłowić brokat słońca, mieniący na tafli kałuży, po której spokojnie dryfuje papierowa łódka.

Patykiem wzniecam sztorm.

Łódka przewraca się na bok.

Zbieram kolorowe, nadtopione szkiełka, przymykam jedno oko, a drugim obserwuję zabarwione otoczenie.

Jest w całości zielone, niebieskie, lub czerwone, czasem żółte bądź fioletowe.

Ale cieszy mnie to tylko przez chwilę, bo jednak wolę jego naturalną wielobarwność.

Rozkładam wachlarz z piór i upycham kieszenie drobnymi kamyczkami.

Fascynuje mnie chrupkość cukrowego groszku oraz włochata skóra brzoskwini.

Słucham pękającego agrestu i pękających pączków kwiatów jabłoni.

Liczę pasy tęczy, wdychając zapach deszczowej ziemi.

Oddechem rozpraszam chmury.

Zachwyca mnie ten świat, ale nie zachwycają ludzie.

 

Pośród szeleszczących kartek staram uchwycić uchem „Gdzie Śpiewają Raki” w powieści autorstwa Delii Owens.

 

Pewnego sierpniowego poranka 1952 roku, kiedy Kya Clark ma 6 lat, stojąc na ceglano-drewnianych schodach, patrzy za znikającą w leśnych ostępach mamą Catherine, która niesie ze sobą niebieską walizkę. Mama ani się nie obraca, ani nie wraca. Nigdy. Podobnie jak reszta rodzeństwa: Jodie, Murph, Missy i Mandy. Dziewczynka zostaje z nieszczęśliwym, agresywnym, bezrobotnym, topiącym smutki i niepowodzenia w alkoholu ojcem Jacques’em w rozwalającej się sosnowej chateńce, ulokowanej na bagnach u wybrzeży Karoliny Północnej, gdzie od lat schronienia szukają ci, których nikt nie chce.

Mokradła to nie bagna. Mokradła to przestrzeń wypełniona światłem, gdzie trawa wyrasta z wody, a woda płynie ku niebu. Jej strumienie suną powoli, niosąc słoneczną kulę morza, a długonogie ptaki – jakby stworzone nie do lotu – unoszą się z niespodziewaną gracją pośród wrzasku tysiąca gęsi śnieżnych. W mokradła tu i ówdzie wpełzają bagna, trzęsawiska skryte w oślizgłych lasach. Tam woda jest nieruchoma i mroczna, bo zassało świat w swoją mulistą gardziel. Nawet nocne pełzaki buszują w nich za dnia. Oczywiście, można usłyszeć tu dźwięki, lecz w porównaniu z mokradłami bagno jest ciche, bo rozkład dokonuje się na poziomie komórkowym. Życie próchnieje, cuchnie i wraca do zbutwiałej ściółki – rodzi je przejmujący pław śmierci.

A w wieku 10 lat jest już tu zupełnie sama – bez rodziny, ubrań, jedzenia, pieniędzy, nie umiejąca czytać, pisać, nawet nie znająca daty swoich urodzin. Dziewczynką nie interesuje się opieka społeczna, nie interesuje inspekcja szkolna, a ludzie traktują jak przeklętą dzikuskę – tylko sprzedający paliwo czarnoskóry Skoczek oraz wędkujący tu czasami kolega starszego brata Tate Walker wyciągają do niej pomocną dłoń: ten pierwszy skupuje od niej małże i wędzone ryby, a jego żona Mabel przynosi ciuchy, kaszę, naftę, zapałki, uczy jak sadzić warzywa oraz owoce, z kolei drugi zajmuje się jej edukacją i to właśnie z nim Kya doświadcza pierwszych miłosnych uniesień, jednak wkrótce i on ją opuszcza, gdyż wyjeżdża studiować biologię na uniwersytecie stanowym w Chapel Hill.  Obiecuje wrócić, ale nie wraca i Kya ponownie czuje się tak potwornie samotna – Samotność to ja – bowiem ona tej samotności wcale nie chce, męczy się w niej, łaknie sobie ulżyć, zapełnić pustkę, cierpi z powodu wyobcowania do tego stopnia, że jest gotowa oddać cząstkę siebie, by kogokolwiek zatrzymać. I zatrzymuje – miejscowego przystojniaczka Chase’a Andrewsa, który wspaniale wykorzystuje jej łatwowierność i alienację; z drugiej strony niesamowicie fascynuje go ta pierwotność, autentyczność oraz egzotyczne piękno, ale nie do tego stopnia, by nie wstydzić się tej relacji przed innymi, stąd ostatecznie porzuca ją dla Pearl Stone.

Rankiem 13 października 1969 roku na bagnach obok wieży obserwacyjnej dwóch chłopców dostrzega ciało Chase’a.

Szeryf Jackson, jego zastępca Joe Purde, Doktor Vern Murphy oraz sędzia Sims rozpoczynają proces, w którym główną oskarżoną o zabójstwo jest oczywiście Kya.

Murem staje za nią mecenas Tom Milton, rodzina Skoczka, pracujący w nowej stacji badawczej Tate, który postanowił wrócić, wtórnie zawalczyć o jej serce i dodatkowo zachęcić do wydania kilku wartościowych książek, dotyczących muszli, ptactwa, grzybów, ciem i motyli Wschodniego Wybrzeża, brat Jodie, który również powrócił i jeszcze garstka osób, bo pozostali robią wszystko, by udowodnić jej winę.

Czerwone włókna, nostalgiczne niepokojące wiersze Amandy Hamilton i wisiorek z muszelką – co mogą powiedzieć w tej sprawie?

Bo Kya z pewnością może powiedzieć: przecież zawsze robiłam wszystko sama. Nie umiem być pocieszana. Jestem zmęczona.

 

„Gdzie śpiewają raki” to 409 stron (Wydawnictwo Świat Książki) elektryzujących opisów przyrody, bo te: jelenie, cyprysy, czaple, ważki, żaby, złociste liście platanów, lilie wodne, motyle, wydry, mewy, gęsi, puchacze, pelikany, błękitne laguny, połyskujące na perłowo muszle, labirynty rozlewisk, ryczące fale, paciorki zielonych lagun, wilgotny bagienny oddech obwieszający mgłą dęby i sosny, zwichrowane drzewa, które przejęły kształt wiatru, mgła szorująca podbrzuszem po błotnistej ziemi, ciemność pachnąca słodyczą i ziemistym oddechem ropuch i jaszczurek, lepka jak syrop błotnista ścieżka, zapach niebieskiego dymu, wzdychające słońce, które zmienia kolor na maślany, obrośnięty mchem pień przypominający starca okrytego peleryną, poranny skwar rozmazujący ocean i niebo, kremowa poświata księżyca, las pozostający w milczącym oczekiwaniu, ciężar przytłaczający jak czarna błotnista ziemia na polu bawełny, potężny cumulus nadymający brzoskwiniowe policzka zapierają dech w piersiach do tego stopnia, że człowiek natychmiast pragnie się tam przenieść, by patrzeć, słuchać, dotykać i czuć. Ale tak naprawdę… na tym się kończy, ponieważ sama historia, bohaterowie i ich naiwne tudzież sztampowe działania i wypowiedzi, umacniane stereotypy, na siłę wciśnięty wątek kryminalny, rozwlekający proces i mimo wszystko „żyli długo i szczęśliwie” są nużące oraz mało realne. Oczywiście autorka porusza tutaj szereg istotnych tematów, na przykład: koszmarne osamotnienie, utrata zaufania, marginalizacja, napiętnowanie, manipulacja, kłamstwo, odrzucenie, podwójna moralność, jednak czyni to w sposób na tyle oklepany i przewidywalny, że po pierwsze bardzo łatwo można się domyślić, co będzie dalej (chociaż zakończenie może zaskoczyć), a po drugie miałam wrażenie, jakbym czytała przegadaną obyczajówkę. Dużo tu melancholii, marzeń, wrażliwości, poetyckich wtrąceń oraz cudowności natury i to właśnie dla nich warto przeczytać tę książkę, bo jeśli ktoś liczy na super dynamiczną akcję, ekscytujące dialogi i nieoczekiwane zwroty akcji to niestety tego nie znajdzie, co nie oznacza, że już zupełnie nie ma ciekawy fragmentów, bo są, ale nie na tyle, by ta powieść stała się niezbędną pozycją do przeczytania.

Przyroda była dla niej niczym jedyny kamień w strumieniu, na którym się nie potknie. 

Człowiek nie szuka dachu nad głową pod palmiczką na mokradłach, chyba że przed kimś ucieka lub dociera do kresu swej drogi.

Człowiek osaczony, zdesperowany bądź osamotniony ucieka się do odruchów, których celem jest przetrwane.

Nastrój zabawy równie łatwo przychodzi, co odchodzi.

Nie wolno obarczać innych odpowiedzialnością za własne przewinienia.

Samotność kieruje się własną busolą.

Marzenia o ucieczce – nawet poprzez śmierć – zawsze sięgają ku światłu.

Dlaczego zranieni, ci, którzy wciąż krwawią, mają wybaczać?

Jeśli ktokolwiek rozumie samotność, to właśnie księżyc.

Życie w samotności to jedno, lecz życie w strachu, to coś całkiem innego.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Tartaletki „Milka”

Bardzo smaczne tartaletki inspirowane słodyczami „Milka”: kruche kakaowe ciasto wypełnione konfiturą malinową, dwoma gęstymi, aksamitnymi kremami na bazie śmietanki oraz mascarpone (jeden z dodatkiem gorzkiej czekolady, drugi białej), mięciutkie biszkoptowe ciasteczka z czekoladowym musem oblane grubą warstwą chrupiącej czekolady i oczywiście czekolada w kostkach.

Tak na umilenie deszczowego popołudnia 😉

Przepis na tartaletki „Milka” (8 sztuk o średnicy 9cm) (Przepis na kruche ciasto pochodzi z bloga: https://cukierenkaklementynki.blogspot.com/)

Składniki:

Kruche kakaowe ciasto:

  • 210 g mąki pszennej (tortowej)
  • 1 opakowanie budyniu śmietankowego
  • 1,5 łyżki gorzkiego kakao
  • 75 g cukru pudru
  • 140 g zimnego masła
  • 1 żółtko
  • szczypta soli

Kremy:

  • 100 ml śmietany 30%
  • 400 g serka mascarpone
  • 1 płaska łyżka cukru pudru
  • 100 g gorzkiej czekolady 
  • 100 g białej czekolady

Dodatkowo:

  • konfitura malinowa
  • 8 ciastek „Milka Soft Choc&Choc
  • 8 kostek mlecznej czekolady „Milka”
  • 8 kostek białej czekolady „Milka”

Sposób przygotowania:

Składniki na ciasto szybko zagnieść, rozwałkować je na grubość około 4mm, powycinać kółka trochę większe od średnicy foremek i wyłożyć nimi foremki na tartaletki delikatnie wysmarowane masłem oraz oprószone mąką pszenną – schłodzić w lodówce przez 45 minut.

Następnie wierzch ciasta oprószyć mąką pszenną, wyłożyć na nie papier do pieczenia, a na papier wysypać kulki ceramiczne, które obciążą ciasto (może być też fasola, ryż).

Piec przez 15 minut, w temperaturze 200°C.

Wyjąć. Wystudzić.

W tym czasie wykonać kremy: każdą czekoladę oddzielnie roztopić w mikrofali lub w kąpieli wodnej – wystudzić – śmietanę ubić na sztywno z mascarpone i cukrem pudrem, podzielić na pół, do jednej wlać gorzką czekoladę, a do drugiej białą – połączyć.

Każdą tartaletkę wypełnić łyżeczką konfitury, do jednej połowy wycisnąć z worka cukierniczego krem z gorzkiej czekolady, a do drugiej z białej i ozdobić ciastkami oraz czekoladą.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Babeczki, muffiny, tartaletki, Batonikowo - pralinowe wypieki, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

Ciasteczka Heidesand

Dzisiaj taki chłodny, deszczowy dzień, ale ja lubię tę ponurość, która pachnie smutkiem…

Pachnie wilgotną ziemią, kasztanami i jesiennymi liśćmi.

I jeszcze kruchutkimi, maślanymi ciasteczkami z cytrynową nutą, które wypieka się w północnych Niemczech w okresie bożonarodzeniowym.

Są niesamowicie cieniutkie, chrupiące i otoczone w słodkiej cukrowej skorupce.

Idealne do szklanki gorącej herbaty.

Przepis na ciasteczka Heidesand (mi wyszło 90 sztuk) (Przepis pochodzi z bloga: https://www.domowe-wypieki.pl/)

Składniki:

Ciasto:

  • 375 g mąki pszennej (tortowej)
  • 130 g cukru pudru
  • 250 g masła
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • skórka starta z 1 cytryny

Dodatkowo:

  • 1 jajko (do posmarowania wierzchu)
  • cukier (do obtoczenia)

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki wrzucić do miski, zagnieść z nich ciasto, po czym uformować 4 wałeczki o średnicy 3 cm, owinąć je folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez kilka godzin.

Schłodzone ciasto wyjąć z foli, z wierzchu posmarować rozkłóconym jajkiem, obtoczyć w cukrze, pokroić w cieniutkie plasterki i ułożyć na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec około 10-12 minut, w temperaturze 180°C (do lekkiego zarumienienia).

Wyjąć. Wystudzić.

Zaszufladkowano do kategorii Ciasteczka, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

„Biała jak śnieg, rumiana jak krew, czarna jak heban” – „Śnieżka musi umrzeć” autorstwa Nele Neuhaus

Sławetne słowa: „Lustereczko, powiedz przecie:
kto jest najpiękniejszy w świecie?”

Prześliczna królewna i zazdrosna macocha.

Zbyt mocno zasznurowany gorset. Toksyczny grzebień. Zatrute jabłko.

Serce młodego warchlaka w puzderku.

Maleńki domek, a w nim 7 krasnoludków.

Szklana trumna.

Zakochany książę.

I miłość, która przezwycięży nawet śmierć.

Pewnego razu w środku zimy, gdy z nieba padały płatki śniegu jak pierze, królowa siedziała przy oknie o ramach z czarnego hebanu i szyła (…) Wkrótce urodziła córeczkę białą jak śnieg, o ustach czerwonych jak krew, o włosach jak hebanowe drewno. Dlatego nazwano ją Śnieżką. Gdy dziecko urodziło się, królowa umarła.

Stop.

To nie bajka spisana w księdze Braci Grimm, bowiem w „Śnieżka musi umrzeć” autorstwa Nele Neuhaus nie zmarła matka, lecz Śnieżka, a raczej… ktoś brutalnie ją zamordował.

 

6 listopada 2008 roku, 30-letni Tobias Sartorius, po 10 latach odsiadki za podwójne morderstwo (został oskarżony o pozbawienie życia byłej dziewczyny Laury Wagner i ówczesnej Stefanie Schneeberger, czyli „Królewny Śnieżki”, jednak… ich ciał nigdy nie odnaleziono, a sam Tobias niczego nie pamięta), opuszcza zakład karny IVA Rockenberg i wraca do rodzinnego miasteczka Altenhain. Na miejscu okazuje się, że ojciec Hartmut rozstał się z Ritą, zamknął cieszącą sławą knajpę, pozbył zwierząt, doprowadził dom do ruiny, a zresztą i on nie jest już jego, bo, by pokryć długi, odsprzedał gospodarkę tutejszemu bogacz Claudiusowi Terlindenowi (ojciec Larsa – najlepszego przyjaciela Tobiasa; obecnie jest za granicą, a tam robi ogromne biznesy), do tego odrzuciło go społeczeństwo, które w akcie zemsty postanowiło zgotować piekło mordercy nastolatek.

Po stronie mężczyzny staje garstka znajomych sprzed lat: Nadja von Bredow (rozkochana w nim od zawsze przyjaciółka z sąsiedztwa, teraz popularna aktorka), koledzy Jörg Richter, Felix Pietsch i Michael Dombrowski oraz zbuntowana 17-latka Amelie Fröhlich, która przybyła tu całkiem niedawno z Berlina „za karę” (rodzicielka nie potrafiła sobie z nią poradzić, więc odesłała ją do taty) i pracuje w karczmie „Pod Czarnym Rumakiem”, gdzie właśnie usłyszała o powrocie Tobiasa, a gdy go poznała i wysłuchała zaczęła mieć wątpliwości co do jego winy, więc zdecydowała trochę powęszyć; pomógł jej w tym autystyczny brat bliźniak Larsa – Thies, ofiarowując sekretne malunki i wprowadzając do starej oranżerii, co niestety nie kończy się dla nich dobrze, ponieważ Amelie nagle znika, a chłopak ląduje w szpitalu psychiatrycznym.

Do tego węszenia dołącza nadkomisarz policji kryminalnej i szef zespołu dochodzeniowego wydziału K11 – terroru kryminalnego i zabójstw w Hofheim Olivier von Bodenstein i komisarz Pia Kirchhoff , których przywiodło tutaj ciało wykopane z podziemnego zbiornika na terenie byłej bazy lotniczej, bo tym ciałem… jest ciało Laury.

 

W jakim celu są organizowane tajne zgromadzenia w kościele?

Co jest na obrazkach Thiesa?

I komu przeszkadzały tak bardzo, że postanowił je pociąć?

Kto podpalił oranżerię?

A kto ukradł akta?

Co tak naprawdę lata temu wydarzyło się w stodole?

I jak się ma do tego jędzowata sklepowa Margot, minister edukacji Grzegorz Lauterbach oraz jego żona – uwielbiana przez wszystkich lekarka Daniela?

Właściwie: jak się ma do tego cała wspólnota z Altenhain?

 

Zbyt wiele mieli we wsi tajemnic… tajemnic, które nigdy nie powinny wyjść na jaw.

 

„Śnieżka musi umrzeć” to naprawdę dobry, mocno trzymający w napięciu kryminał, który mimo 516 stron (Wydawnictwo Media Rodzina), połyka się błyskawicznie, bo dosłownie każda strona jest przesiąknięta duszną atmosferą tajemnicy. Intrygująca, absolutnie zawiła, ale przy tym nie niedorzeczna historia poprowadzona w tak misterny i logiczny sposób, że nie da się w tym wszystkim pogubić. Multum zwrotów akcji. „Normalni” bohaterowie, w tym „normalna” para detektywów, czyli takich, którzy nie są obdarzeni ponadludzkimi cechami i również mają realne problemy, lęki oraz słabości, wszakże i to nie podąża w przesadnym kierunku.

Oczywiście można wskazać tutaj pewne mankamenty, na przykład zbyt dużą ilość postaci i wątków (a jak wiadomo nadmiar przeważnie nie służy) bądź rozwlekające się zakończenie, które albo zaskoczy albo nie, ponieważ autorka daje po drodze ogrom wskazówek (chociaż czasami bywają zmyłkowe), jednak można na te dłużyzny przymknąć jedno oko, podczas gdy to drugie będzie zachłannie śledziło tekst, chcąc rozwikłać zbiorową zagadkę.

Polecam.

Są sytuacje, w których nie można wybrzydzać.

Wystarczy jedna chwila… jeden niewłaściwy krok, spotkanie z niewłaściwymi ludźmi i nigdy już nie jest tak, jak wcześniej.

Jakie to życie, kiedy na każdym kroku czyhają na człowieka upiory z przeszłości?

Czasem wszystko idzie nie tak, choć wszystko robiliśmy dobrze.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Tartaletki „WW”

Dawno nie upiekłam żadnych babeczek ani tartaletek, dlatego też na ten weekend wyczarowałam tartaletki inspirowane popularnym waflem „WW” (bo jeszcze z nim nie kombinowałam), czyli kruchutkie maślane ciasto z kwaskowatymi powidłami śliwkowymi, ogromną ilością gęstego kremu na bazie śmietany i serka mascarpone z dodatkiem „Nutelli”, posiekanej czekolady oraz podprażonych orzechów i naturalnie z obowiązkowym „WW” z wierzchu 😉

Jest idealnie kremowo, chrrrupiąco, wbrew pozorom nie aż tak słodko – po prostu pysznie 😉

Polecam!

W tartaletkowo-słodyczowym klimacie zachęcam również do tartaletek „Oreo” albo do takich bardziej orzeźwiających, soczystych: z kremem karpatkowym, truskawkami, galaretką i pistacjami.

Przepis na tartaletki „WW” (10 sztuk o średnicy 9cm) (Przepis na kruche ciasto pochodzi z Moich Wypieków)

Składniki:

Kruche ciasto:

  • 250 g mąki pszennej (tortowej)
  • 100 g cukru pudru
  • 100 g zimnego masła
  • 2 jajka
  • szczypta soli

Krem:

  • 200 ml śmietany 30%
  • 500 g serka mascarpone
  • 1 płaska łyżka cukru pudru
  • 3 łyżki kremu „Nutella”
  • 100 g posiekanej mlecznej czekolady z orzechami laskowymi
  • 2 posiekane wafle „WW”
  • 1 garść posiekanych prażonych orzechów laskowych

Dodatkowo:

  • powidła śliwkowe
  • 3 wafle „WW”

Sposób przygotowania:

Składniki na ciasto szybko zagnieść, rozwałkować je na grubość około 4mm, powycinać kółka trochę większe od średnicy foremek i wyłożyć nimi foremki na tartaletki delikatnie wysmarowane masłem oraz oprószone mąką pszenną – schłodzić w lodówce przez 45 minut.

Następnie wierzch ciasta oprószyć mąką pszenną, wyłożyć na nie papier do pieczenia, a na papier wysypać kulki ceramiczne, które obciążą ciasto (może być też fasola, ryż).

Piec przez 15-17 minut, w temperaturze 200°C (wstawić do nagrzanego piekarnika; wyjąć, gdy dobrze zezłocą się z wierzchu).

Wyjąć. Wystudzić.

Każdą tartaletkę wypełnić łyżeczką powideł i czubatą łyżką kremu (śmietanę zmiksować z serkiem mascarpone, cukrem pudrem i „Nutellą”, a potem wmieszać posiekaną czekoladę, wafle i orzechy) i ozdobić waflami „WW”.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Babeczki, muffiny, tartaletki, Batonikowo - pralinowe wypieki, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz